Chwila obecna/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.
Ostatnie zebranie członków Stowarzyszenia Spożywczego «Merkury». — Dlaczego zebranie nie odbyło się? — Złośliwości i potwarze. — Przezorność i mądrość członków. — Trudności uruchomienia. — Niebezpieczeństwo pod sufitem. — Pożądane consilium facultatis. — Instytucye ekonomiczne. — Nasi filistrzy. — Historya pana Cymbałkiewicza. — Jako stał się znakomitym. — Nekrolog. — Opinie. — Teatry ogródkowe. — Zawiedzione nadzieje. — Prasa i przedsiębiercy teatralni. — «Czarne widmo nędzy». — Wilkońska i jej ostatnie chwile. — Puste strzały. — Sezon polowania. — Myśliwcy miejscy. — Deputacye zajęcze. — Grubsza zwierzyna. — Uprzejmość Warszawiaków. — W jaki sposób powraca się z polowania ze zwierzyną.

Przyszło kilka osób, pokręciło się po pustej sali; jedni drugim uścisnęli ręce; zauważono, że czas, jak na początek września, jest dosyć znośny; wynurzono sobie wzajem nadzieję, że pogoda, jeżeli deszcz jej nie przerwie, potrwa zapewne dni kilka; potem spojrzeli jedni na drugich, potem na zegarki; potem jeszcze wyrażono obawy, że prawdopodobnie nikt nie przyjdzie, i uradzono jednozgodnie, żeby każdy poszedł w swoją stronę do domu. Oto jak odbyło się ostatnie posiedzenie członków Towarzystwa Spożywczego «Merkury».
Inaczej mówiąc, posiedzenie to nie odbyło się wcale, z powodu, jak donosi oficyalne sprawozdanie, «niezebrania się dostatecznej liczby członków». Co stanęło temu zebraniu się na przeszkodzie, trudno powiedzieć; to tylko pewna, że próżniactwa, obojętności na dobro Towarzystwa, safandulstwa i zbytniej miłości do rozkoszy szlafrokowych członkom zarzucać nie można. Wprawdzie dziś złośliwość, brak uszanowania dla uznanych powag i chęć szkalowania wszystkiego, co prawdziwie wielkie, doszły do tego stopnia, że podobne paszkwile, wymierzone przeciw członkom, bardzo są prawdopodobne i do przewidzenia łatwe. Niechaj jednak paszkwiliści pamiętają, że wszelkiej prawdziwej powagi, inaczej niż z przymrużonemi oczyma nawet wyobrazić sobie niepodobna; jeżeli więc ojcowie członkowie przymrużają oczy na pozór zbyt często, to wcale nie dlatego, żeby im się chciało drzemać i spać pod rodzinnemi pierzynami, ale dla tem większego skupienia ducha i dla tem skuteczniejszego przyjścia w pomoc «Merkuremu»; który, mówiąc nawiasem, robi bokami nie już jak jaki mieszkaniec Olimpu, ale jak pierwszy lepszy koń furmański.
Z drugiej strony inteligencya ojców — członków takie obejmuje obszary i po takich jest rozrzucona przestrzeniach, że dla uruchomienia jej nierównie więcej potrzeba czasu niż nawet dla uruchomienia niezwyciężonych armii najznakomitszych mocarstw; nic więc dziwnego, że pierwsze w bieżącem półroczu posiedzenie nie przyszło do skutku. Inteligencye nie zostały na czas uruchomione — i kwita. Rozważając rzecz z każdej strony, może to się nawet i lepiej stało; działanie bowiem tych inteligencyi, wziętych en masse, jest tak silne, że parcia ich mogłyby nie wytrzymać ściany Resursy Obywatelskiej, w której, jak wiadomo, odbywają się posiedzenia. A cóżby to się dopiero stało, gdyby tak na głowy najznakomitszych członków zawalił się sufit? Najtęższe tutejszo-krajowe mózgi przestałyby odrazu funkcyonować i żadne towarzystwo ubezpieczeń nie zdołałoby nam tej straty wynagrodzić. Zostalibyśmy sami i nie mielibyśmy nawet tej pociechy, żeby tak nagle a niespodzianie zgasłym członkom wystawić pomnik na którym z placów publicznych. Tak jest, powtarzam, nie mielibyśmy nawet tej pociechy! Gdyby bowiem pomnik ten miał być tak wysoki, jak wielkiemi były ich zasługi dla kraju, musielibyśmy wybudować nową wieżę Babel, skutkiem czego Pan Bóg pomieszałby nam języki, a że już i tak nasi hrabiowie mówią po francusku, nasi kupcy mniejsi po żydowsku, więksi po niemiecku, nasi fabrykanci również po niemiecku, powstałby więc stąd chaos, z którego nie wyszlibyśmy do końca świata.
Takie to okropne skutki mogłyby wyniknąć ze zbytniego naprężenia inteligencyi członków naszego Stowarzyszenia «Merkurego».
Są wprawdzie ludzie dość bezczelni, by twierdzić, że gdyby sufit zapadł się na głowy obradujących, najmniej stosunkowo ucierpiałby na tem sam Merkury. Na szczęście prosta logika wskazuje, jak niedorzeczne jest to twierdzenie. Członkowie bez Merkurego mogliby istnieć, ale Merkury bez członków jest czemś niezrozumiałem. A przecież biedak ten głównie dlatego kuleje, że nie ma dostatecznej liczby członków. Prawdopodobnie nawet i umrze z tego.
Ale nim umrze, dla przyzwoitości samej potrzeba, żeby zebrało się choć jedno posiedzenie, choć jedno jeszcze consilium facultatis. Niech mu przynajmniej nad grobem powiedzą, że, wziąwszy na się rolę bożka rozumnej oszczędności, miał dobre chęci, że w zasadzie mógł być pożytecznym. Niech mu przyznają, że umiera w kwiecie wieku, że w swoim czasie był dziecięciem pełnem nadziei, i że gdyby nie paraliż, który znieczulił mu większość członków, istnienie jego nie byłoby tak bezowocnem, a śmierć tak wczesną.
A cóż, spytacie, po śmierci chorego stanie się z jego członkami? — Niech was tak o to głowa nie boli, jak mnie nie boli. Umrą jako członkowie Merkurego, umrą jako rajcy Merkurego, ale pozostaną w innej postaci. Pozostaną jako ludzie i... zapiszą się zapewne do innych Towarzystw; może założą nowe instytucye spożywcze lub spożywające cierpliwość społeczną w ogromnych dozach; może założą nowe spółki, a potem...
A potem stara historya powtarzać się będzie bez końca. Będą głosowali, obierali prezesów, tytułowali się radcami, radzili od... siedmiu boleści, prosili o głosy, dzwonili, słowem, będą przez czas jakiś zachowywali wszelkie parlamentarne formy podobnych stowarzyszeń na całym świecie.
A jeszcze potem?
Jeszcze potem wypuszczą pewnego pięknego poranku na świat sprawozdanie, z którego pokaże się, że instytucya upada. Naznaczą posiedzenie. Tymczasem nadejdzie dzień może trochę słotny, trochę wietrzny, więc na posiedzenie nie przyjdą, i z instytucyą stanie się to, co ze starą beczką, z której pozlatywały obręcze.
Zresztą, po co tu długo rozprawiać? Zapewniam was, że każdej instytucyi będą służyli z równą gorliwością i równie skutecznie, jak Merkuremu.
O Stowarzyszenia nasze! o spółki połączonej pracy! o Towarzystwa! i wy wszystkie inne, mniej więcej pięknie nazwane i tytułowane wytwory ekonomicznego rozbudzenia się lat ostatnich, czy wy myślicie, że celem waszym służyć społeczeństwu wedle ducha waszych ustaw? Pokój z wami! — dobrze myślicie! Ale jakże często jesteście tylko ciepłem pierzem dla safandułów, jakże często bywacie przytułkami dla paralityków, albo warsztatami, w których nasze filistry z głupich przerabiają się na szanownych, bardzo szanownych, zasłużonych i bardzo zasłużonych. Znane to drogi, o miłe filistry! Jesteś niczem, a pragniesz być czemś. Zapisujesz się więc na członka jakiego Stowarzyszenia, nie dlatego, żeby mu służyć, ale że członek to już jakiś tytuł. Z początku należysz do opozycyi, bo nie rozumiesz, jak zarząd, w którym ciebie niema, może dobrze kierować instytucyą. Tymczasem nadchodzą wybory. Agitujesz wraz ze swymi przyjaciółmi. Obierają cię do komisyi rewizyjnej, a potem i do komitetu. Zyskujesz stanowisko i wpływ. Stajesz się głośnym. Znajomi tytułują cię radcą. Dotąd byłeś poprostu tylko Cymbałkiewiczem, teraz słyszysz w publicznych miejscach, jak nazywają cię «Cymbałkiewiczem z komitetu». Oczywiście stajesz się konserwatystą, choć dobrze nie wiesz, co ci konserwować wypada, i człowiekiem zasad, choć nie koniecznie zdajesz sobie sprawę, jakich zasad. Powoli zdobywasz opinię człowieka zacności i człowieka niezachwianej prawości. Nie robisz nic a nic, a ludzie sądzą, że wszystko na twych barkach spoczywa, i twoją biedną łysinę, która na dobrą sprawę za grzechotkę ledwo służyćby mogła, mają za ministeryalną głowę. Obchodzisz jubileusz czterdziestoletniej działalności na polu... okręcania koło siebie wielkich palców dla konkokcyi na żołądku. Wreszcie «wśród powszechnego żalu ziomków», syt lat i sławy, oddajesz ducha — ale uspokój się! Sława twoja dłużej żyć będzie od ciebie. Oto widzę twój portret w jakiejś efemerycznej ilustracyi, oto w twym nekrologu czytam, co następuje:
«Ze śmiercią Cymbałkiewicza społeczeństwo nasze straciło jedną ze swych podpór. Był to mąż etc... Wieki potomne... etc.
A wreszcie zakończenie:
«Śpij, śpij, Cymbałkiewiczu!... Po życiu pełnem trudów i syzyfowej pracy, niechaj sen drogi będzie twoim udziałem; niechaj ci ziemia lekką, a spoczynek wiekuistym będzie! Śpij, o Cymbałkiewiczu!»
Ależ duchu pobożny! całe życie nie robiłeś nic innego. Amen!
Lam, znany felietonista, powiedział niegdyś przez usta jednego ze swych komicznych polityków: że murzyni dlatego są murzynami, że nie mają arystokracyi, a ja twierdzę, że murzyni jeszcze bardziej dlatego są murzynami, że nie mają tego rodzaju «szanownych» i «zasłużonych», jak Cymbałkiewicz. Pod tym za to względem, niema społeczeństwa, mającego bielszą skórę, niż nasze. Tak jest! Pod tym względem jesteśmy, co się nazywa, ucywilizowani. Niestety jednak, żarty żartami a liczba Cymbałkiewiczów coraz bardziej się u nas mnoży. Czemże bowiem, jeśli nie Cymbałkiewiczostwem, podszywającem egoizm i próżność, wytłómaczyć można ową obojętność na sprawy społeczne, owo chromanie ekonomicznych instytucyi krajowych, owo rozmijanie się ich z celem, marną działalność i wreszcie rozpadanie się ich po kilku latach nędznego żywota.
Należy powiedzieć prawdę. Dla próżności, dla pozycyi towarzyskiej wielu ubiega się o tytuły członków, radców etc., ale jakże niewielu dzielnie i energicznie spełnia swe obowiązki; jakże niewielu, nie poczuwając się do innej odpowiedzialności, prócz odpowiedzialności przed własnem sumieniem — boi się jej i unika, jak najstraszniejszego sądu.
Winna temu i opinia publiczna: chwiejna, kapryśna, grymaśna, ale miękka, naiwna, jak dziecko; leniwa i pełna bojaźliwości, jak filister, a pozwalająca się wodzić na pasku nawet... Cymbałkiewiczom.
Dziwnie bo też brak nam we wszystkiem szczęśliwej ręki. Wszystko rozmija się u nas z właściwym celem. Ot nieraz powstaje jakaś instytucya potrzebna, pożyteczna: przysiągłbyś, że przyniesie błogie skutki, ale niechże pożyje lat kilka, w praktyce okazuje się zupełnie co innego. Na dowód wezmę teraz inny przykład; wezmę np. nasze teatry ogródkowe.
Pamiętam, a wraz ze mną pamiętają wszyscy, że kiedy przed kilku laty zawitały do nas po raz pierwszy te teatry, cała prasa powitała je z niekłamanym zapałem. Cieszyliśmy się wszyscy, że teatrzyki rozbudzą w niższych warstwach naszego społeczeństwa szlachetniejszy smak, że nauczą je myśleć, rozwiną lepsze instynkty, oderwą od kufla i grubych zabaw, że wreszcie będą szkołą moralności, uczciwych zasad i tym podobnie.
Teraz przekonali się wszyscy, że teatrzyki istotnie są szkołą, ale szkołą... zepsucia. Uważamy wszyscy Paryż za drugi Babilon; znając ze słyszenia taki Jardin Bulier, lub inne podobne miejsca zabaw, wyobrażamy sobie, że są to przybytki najokropniejszego zepsucia, a nie wiemy, że np. nasze Eldorado śmiało i zwycięsko pod tym względem rywalizować z niemi może. W takim Jardin Bulier tylko tańczą — w teatrzykach zaś grają też same rzeczy, co i u nas, t. j. Ofenbachiady, tylko że tam słucha jej specyalna, iż tak rzeknę, publiczność, tu wszyscy, t. j. cały ogół osób rozmaitego stanu, płci i wieku — zostających pod doświadczonem i biegłem dowództwem kantorowiczów. Kantorowicze nadają ton przedstawieniu; oni dają inicyatywę oklaskom, oni wywołują aktorów, polując przytem jak wyżły na dwuznaczniki. Należy to przyznać dyrekcyi pomienionego ogródka, że przez wybór odpowiednich sztuk do takiej biegłości doprowadziła swą publikę w rozpoznawaniu dwuznaczników, że nawet najmniejszy nie ujdzie jej ucha i refleksyi. Tam nawet, gdzie człowiek ukształcony i obyty zarówno ze zwrotami myśli, jak i grą wyrazów, nie dopatrzy nic dwuznacznego — kantorowicze potrafią uchwycić i odczuć tendencyę, a wreszcie stworzyć ją nawet w tych miejscach, w których nie myślał o niej ani aktor, ani autor. Zaiste nader stąd mała zasługa spada na ową przesławną dyrekcyę, dla której prócz względów kasowych widocznie żadne inne nie istnieją. Mniejsza zresztą o kantorowiczów — i tym podobną hałastrę — ale chodzi nam o to, że za tymi przywódcami idzie cały ogół publiczności; że ilustrując w podobny sposób każde wyrażenie, przywódcy owi psują publiczność, która przyszedłszy do ogródka dla zabawy, znajduje w nim moralną na każdym kroku truciznę.
Ale są powody dla nas ważniejsze nad prostą moralność, dla których ów kierunek bachiczno-offenbachowski, w jakim stale trwa dyrekcya Eldorado, jeszcze szkodliwszym się okazuje. Mniejsza już o to, że np. małoletni, uczęszczający, za wyrwane Bóg wie skąd złotówki, do tego ogródka, za wcześnie trochę dowiedzą się o bezużyteczności pośrednictwa bocianów w sprawach, tyczących się przyrostu ludności w naszem mieście. Offenbachiady stokroć są szkodliwsze ze względu na ów sceptycyzm ogólnożyciowy, jakim są wszystkie przepełnione. Dla człowieka wykształconego są one tego sceptycyzmu tylko wynikiem, ale dla prostaczka są elementarzem, na którym uczy się czytać, że wszelkie ideały, wszelkie potężne i chleb duchowy dla społeczeństw stanowiące ideje są to rzeczy, z których się tylko śmiać, a nie wierzyć w nie, wypada. Prostak uczy się z nich, że trzeba tylko jeść, pić, używać i kochać piękne dziewczyny, a głupstwem i śmiesznością jest szanować, co dotąd szanował, wierzyć, w co dotąd wierzył, pragnąć, czego dotąd pragnął i spodziewać się tego, do czego dotąd tęsknił. — Inaczej jeszcze da się ta nauka wyrazić: Bądź takim, jakim ci w danych okolicznościach i warunkach być najdogodniej; baw się dobrze i nie zawracaj sobie głowy niczem ważniejszem!
Niebezpieczna nauka, zgubna, zobojętniająca masy i zmieniająca je w zwierzęta!
Ale przedsiębiercom idzie o kasę, a kasa pełna.
Mniejsza o wszystkie inne zarzuty. Czy biorą sztuki do grania bez pozwolenia autorów, czy nie; czy płacą za nie, czy się od tego wykręcają — to rzecz ich uczciwości prywatnej, i nie na takie sprawy prasa powinna zwracać uwagę. Jeżeli zasługują na chłostę, to powinni ją otrzymać za to, że rozwydrzyli publiczność, że rozmiłowali w brudny sposób i dla własnych korzyści w Offenbachiadach. Niech się nie tłómaczą, że publiczność takie tylko sztuki lubi. Nie trzeba ich było dawać, a nie miałaby sposobności polubić. Mogliście się stać nauczycielami, staliście się demoralizatorami.
To, co mówiłem tu o jednym ogródku, stosuje się mniej więcej i do innych. Najmniej stosunkowo grzeszyło Tiwoli, najwięcej Eldorado — niechaj jednak wszyscy panowie przedsiębiercy pamiętają, że Dyrekcya Teatrów Warszawskich, mimo opłacania jednej szóstej z dochodu, zaledwie ich dotąd tolerowała. Pozwolenie więc, które otrzymali dotąd na przedstawienia letnie w Warszawie, winni w znacznej części naciskowi, które na ich przewidywaną pożyteczność kładła prasa i zabiegom ludzi życzliwych, którzy równie jak prasa sądzili, że, popierając ich sprawę, oddają przysługę społeczeństwu. Dziś opinie pod tym względem się zmieniły, i prasa całym swym potężnym wpływem gotowa jest raczej poprzeć Dyrekcyę Teatrów Warszawskich, niż zezwalać na podobne dotychczasowym nadużycia.
Teraz nadchodzi właśnie koniec sezonu, czas więc namyślić się i wejść na jedyną, jaka pozostaje drogę — drogę poprawy.
Wzywamy do tego, nie w imię obywatelskich uczuć, bo tych nie szukać w ludziach, którym kasa wszelkie inne sprawy przesłania, ale w imię dobrze zrozumianego własnego interesu.
Biedny ojciec ogródków, Russanowski, którego życie było jednem pasmem nędzy, nie sądził zapewne, że jego posiew tak niezdrowe wyda ziarno.
A propos życia w nędzy i śmierci w nędzy. Wiadomo wam, czytelnicy, że niektóre pisma ogłosiły, jakoby p. Wilkońska, żona Au. Wilkońskiego, umarła w wielkiem ubóstwie. Użyto nawet nader efektownego wyrażenia, jakoby «czarne widmo nędzy unosiło się nad jej grobem». Mniejsza już zresztą o samo wyrażenie, ale mogę was z dobrego źródła zapewnić, że tak źle nie było. Zbierano wprawdzie składkę w czasie jej choroby, ale bez wiedzy chorej, po której śmierci okazały się dość znaczne fundusze.
Bliższe szczegóły doniosą zapewne dzienniki, tymczasem zaś przytoczę wam niektóre szczegóły z listu, pisanego przez jednego z krewnych nieboszczki i rzucającego wiele światła na całą tę sprawę.
Śp. Wilkońska nie umarła w biedzie — pisze autor listu; — zostawiła majątek, wynoszący około 20.000 talarów, taki przynajmniej jest podany szacunek przez sąd w Poznaniu do opłaty stempla.
Mieszkała bardzo dostatnio, płacąc za trzy pokoje 350 talarów. Mieszkanie jej, chociaż nie po pańsku, było jednak wygodnie urządzone i umeblowane. Dalej znaczny zbiór sukni, okryć aksamitnych i wszelkich ubiorów, otaksowano przeszło na tysiąc talarów.
Po śmierci jej znaleziono przeszło 2.000 talarów gotówką, t. j. w papierach publicznych i pewnych wekslach, a na parę dni przed śmiercią, dozorująca ją osoba zmieniła na 5.000 rs. listów zastawnych u bankierów Hirschfelda i Wolfa. Dowody i potwierdzenie tych faktów można w każdym czasie naocznie zobaczyć w sądzie poznańskim.
Widzimy z tych słów, że owo «czarne widmo nędzy» nie było tak straszne, jak nam je odmalowano; rozczulania się nad losem nieszczęśliwej autorki za wczesne, a liryczne wyrzuty społeczeństwu, które pozwoliło żonie ulubionego pisarza umierać w niedostatku — zbyteczne. Był to strzał ślepym nabojem. Dziennikom trafia się od czasu do czasu dać ognia w taki nagły a niespodziewany sposób. Niema w tem nic dziwnego; kto ma obowiązek dawać nowiny codzień, poluje na co może i strzela do pierwszej zwierzyny, jaką ujrzy. Czasem trafi, czasem chybi. To zależy od myśliwca.
Wogóle jednak, pominąwszy już dzienniki, Warszawiacy nie należą do zbyt celnych strzelców. Co krok, to spotyka się zapalonych myśliwców Warszawiaków. Pełno ich na każdym pociągu kolei żelaznej. Ze strzelbą przez ramię i marsową fizyognomią śpieszy Warszawiak na wieś, korzystając skwapliwie z krótkich przystanków na stacyach kolejowych, by wysiąść choć na chwilę, spojrzeć w wiszące po banhofach lustra i ocenić całą grozę i zamaszystość, wiejącą z jego postaci. A potem: wśród opok, i jarów, i klonów, i głogów, pudłuje z zaciętością do każdej kuropatwy, lub strzela dąstem[1] do jakiej babiny, rwącej len i odwróconej niegrzecznie do myśliwca. Gdyby zające znały zwyczaj pisania adresów, lub wysyłania deputacyi, niezawodnie wysłałyby adres lub deputacyę do Warszawskiego Towarzystwa opieki nad zwierzętami ze skargą, nie na morderstwa wprawdzie, bo te trafiają się chyba wypadkiem, ale na ciągłe i daremne pukanie po lasach i polach. Nie dozwala im to odetchnąć spokojnie i przerywa w niemiły sposób poobiednie drzemki, jakie z całą ufnością w dobre serca Warszawiaków, urządzają sobie wobec myśliwców, pod choiną i krzakami jałowcu; a natomiast rozstraja okropnie nerwy. Dziki i wszelka uzbrojona jako tako zwierzyna nie ma podobno zupełnie powodów do skarg na Warszawiaków; owszem, podobno, zwłaszcza dziki i wilki, zachwycone są uprzejmością i prawdziwie dżentlemeńską grzecznością, z jaką miejscy myśliwi ustępują im z drogi, nie pozwalając na najmniejsze ceremonie. — Donoszą mi jednak, że kiedy idzie o śniadanka myśliwskie, naprzykład o bigos, wódeczkę i coś tak na zimno — nie dajemy się wcale wieśniakom pobić. Przecież i my nie jacy tacy!
Nie myślcie jednak sobie, panowie wieśniacy, że my wracamy do domu, do naszych żon i córek, bez zwierzyny. A od czegóż Stępkowski? a Wróbel? — kupi się parę kuropatw, a że tam jedna lub druga ma trochę haut gôut, zapaszek, to się tłómaczy żonie, iż ze strachu tak skruszała — i koniec!

Gazeta Polska, 1875, Nr. 198 z dnia 9 września.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Wg Poradnika Gospodarskiego, R. 46 nr 24 z 1935 roku: dąst = drobny śrut.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.