Chwila obecna/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.
Urodzaj na komitety. — Najnowsze pogorzelowe. — Miejscowy i warszawski. — Widowisko w cyrku. — Widowisko w Eldorado. — Członek zbyt gorliwy, czy zbyt ostrożny. — Nawał zajęć. — Nie można dwóch srok naraz chwytać. — Bis dat, qui cito dat. — Pomoc i jej warunki. — Historya o wróblach. — Filantrop i biedak, czyli ludowa logika. — Marudztwo. — Nienowa historya. — Pożar wczorajszy. — Straż i strażacy. — Ich zabawy. — Opowiadanie pułkownika. — Ratunek. — Kolej konna i publiczność, czyli coś nigdzie nie bywałego. — Nasze ultimatum. — Zabawa na Pradze. — Szpital na Pradze. — Warszawa. — Wielki człowiek w przejeździe. — Bitwa pod Sedanem i miejscowe komentarze. — Koniec.

Komitety mnożą się w ostatnich czasach u nas jak grzyby. Niedawno zawiązał się komitet sanitarny; również niedawno wspominaliśmy o sławnym komitecie opiekuńczym, który miał za zadanie założyć ogród zoologiczny, a który pozytywną działalność rozpoczął od wyroku śmierci na zwierzęta p. Bartelsa; obecnie mamy znów komitet pogorzelowy, którego zadaniem jest uorganizowanie pomocy i rozdział funduszów zebranych przez redakcye na korzyść pogorzelców Pułtuska, Opola i Końskowoli. Pamiętam, że podczas mej bytności zaraz po pożarze powszechne były skargi na brak ratunku; myślę więc, że skoro nie ratowano miasta, kiedy się paliło, niechże więc przychodzą mu w pomoc, gdy się już spaliło. Istotnie, lepiej późno niż nigdy. Jest to przytem to, co Francuzi nazywają robieniem dobrej miny w złej grze. Wprawdzie gorliwość ta wydałaby o wiele zbawienniejsze owoce, gdyby była wcześniejsza, obecnie jednak trzeba pić takie piwo, jakiego się sobie nawarzyło.
Co do widowiska w cyrku, przyniosło ono plon obfity, odbyło się zaś tak, jak odbywają się wszystkie podobne widowiska. W środku cisnęła się strojna i hojna publiczność; grano, śpiewano, zbierano oklaski, wsławiano się; w sieni sprzedawały się programy, które znajomi, dostrzegani czujnem okiem dam sprzedających, musieli kupować. Staranność widowiska była wielka, koszt przedstawienia, dzięki zabiegłości komitetu i dobrej woli ludzkiej, prawie żaden, więc też i zyski znaczne. Mniej sprawności okazano w czuwaniu nad widowiskami dawanemi w teatrzykach ogródkowych, W Eldorado naprzykład, w dzień przedstawienia przybył jeden z członków i, ze zbytku gorliwości zapewne, w kontrolowaniu sprzedaży biletów, zabrał je wszystkie z sobą, i tłómacząc się, że jak każdy człowiek, tak i członek ma swoje zajęcia, poszedł z nimi do domu, czy też do biura. Tymczasem przychodzili ludzie, rozpytywali się o bilety, a tu członka jak niema tak niema. Przyszedł wreszcie wieczorem, ale kasa została przez to otwarta zbyt późno. Wiele z tych osób, które przychodziły w chęci kupienia biletów, nie powróciło już po nie raz drugi, godzi się bowiem przypuszczać, że te osoby, jakkolwiek nie piastujące może honorowych urzędów w żadnym z istniejących u nas komitetów, miały także swoje zajęcia, nie pozwalające im latać po kilka razy po jedne i też same bilety. Skutkiem tego i całe przedstawienie wypadło mniej pomyślnie, niż mogło wypaść, tembardziej, że wieczorem zachmurzyło się niebo i groźba deszczu zawisła nad pogorzelców widowiskiem. Zbyt ostrożny i zbyt przeciążony zajęciami członek zwichnął sprawę. Miło jest wprawdzie należeć do komitetu; miło jest pomyśleć sobie: «Jestem mężem zaufania i cały ogół ma na mnie zwrócone oczy»; miło jest być nazywanym: nasz znany z dobroczynności i poświęcenia; miło jest ujrzeć po śmierci z nieba swój portret, wyryty w ilustracyi na ziemi, z obszernym życiorysem; milej jeszcze jest ujrzeć swój portret nie drzeworytowy, ale olejny, zawieszony w salce Towarzystwa Dobroczynności, który miejscowe, tuczone zupą rumfordzką muchy pstrzą, jak im się tylko podoba, a okazowe dziady i baby podziwiają z palcem na ustach; miłe, powiadam, jest to wszystko, ale właśnie dlatego, nie trzeba się zbyt przeciążać zajęciami. Kto dźwiga na sobie ciężar miłosierdzia publicznego, niechże go dźwiga obu ramionami. Nie można jedną ręką podtrzymywać upadającą ludzkość, a drugą chwytać za ogon własną, czysto prywatną srokę. Skutek tego taki, że i sroka ucieknie i upadająca ludzkość rozbije nos o kamienie. Taka jest moja rada i takie moje obawy. Nie będę się sprzeczał, że każdy człowiek ma swoje zajęcia, kto ich jednak ma tyle własnych, że nie pozwalają mu zająć się jak należy publicznemi, niech dla platonicznego tytuliku ich nie tyka, inaczej i jedne i drugie na szwank narazi.
Ale to jeszcze nie wszystko. Łacińskie przysłowie mówi: Bis dat, qui cito dat, co się da także na język polski przełożyć i w ten sposób, że wszelka pomoc, aby była skuteczna, musi być natychmiastowa, inaczej nic nie warta. Tymczasem, ile wiem, pieniądze uzbierane z widowisk i składek, pościel, bielizna i ubiory, ponadsyłane przez prywatnych, w chwili, gdy piszę te słowa, nie są jeszcze odesłane na miejsce. Zwłoka ta jest, co prawda, dla mego prostackiego umysłu niezrozumiała, sądzę nawet, że podobny ratunek jeśli nie jest natychmiastowy, jest poprostu chybiony. Gdy już każdy z pogorzelców utuli się, gdzie kto będzie mógł, gdy już każdy przyodzieje się, jak będzie mógł, gdy ten i ów znajdzie jaki taki zarobek, gdy większość opuści z głodu i chłodu zgliszcza rodzinnego miasta i rozejdzie się po okolicy, wówczas pomoc będzie albo musztardą po obiedzie, albo co gorsza, wykałaczką do zębów, ofiarowaną równie litościwie jak wspaniałomyślnie temu, kto nie jadł obiadu. Znamy dobrze historyę o dwóch wróblach: jeden zdychał z głodu, a drugi poleciał dla niego po wiśnie, ale że jakoś się zamarudził, więc gdy wrócił, zastał przyjaciela do góry brzuszkiem leżącego. Zalewałem się nieraz łzami nad losem nieszczęsnego wróbla; otóż obawiam się, aby nam nie przyszło zalewać się łzami podobnie nad losem niejednego Pułtuszczanina. Kołdra jest okryciem bardzo miłem i ciepłem, ale tego, kto zmarł z zimna, można już śmiało zostawić w letnim kostiumie. Tak, moi panowie, a zarazem i łaskawi czytelnicy! Budować owczarnię dla owiec, które poprzednio wilki wydusiły — jest przedsięwzięciem, przypominającem chyba filantropijną budowę szpitala miechowskiego, w którym jest wszystko, tylko na utrzymanie chorych nie starczyło. Gdyby upusty komitetowego miłosierdzia otwierały się co każde sto rubli, jakie skutkiem składek napływały, sądzę, że tej chłodzącej wody więcej spragnionych mogłoby się napić. Składki płynęłyby swoją drogą, i w miarę jakby się zbierały, możnaby je stopniowo odsyłać na miejsce. Lubimy marudzić, to nasza wada. Jak będziesz się uczciwie sprawiał, to nie będziesz goły i będziesz syt — mówił pewien filantrop do pewnego mizeraka, który chudy był jak treść niektórych prelekcyi dobroczynnych i świecił łokciami nakształt dyetaryusza naszych prywatnych i publicznych instytucyi. — Nie, proszę pana — odpowiedział on nieborak — jak nie będę goły i będę syt, to się będę dobrze sprawował. — Nazywa się to w ludowym języku: przewrócić barana do góry nogami. Jak się więcej zbierze, więcej dostaniecie — mówimy Pułtuszczanom. — Nim się więcej zbierze, pomrzemy z głodu — mogliby nam odpowiedzieć; nim się więcej zbierze, spali się jeszcze jakich kilka miast, i mniej dostaniemy. Och! odpowiedziby nie zbrakło. Tak! lubimy marudzić. Historya podobna nie pierwszy raz trafia się w Warszawie. Pamiętam, parę lat temu była powódź, Wisła wylała; od tej powodzi szczególniej ucierpiała Praga. Składki były znaczne, znakomite nawet; utworzył się jakiś komitet, nie pamiętam już z kogo złożony, i pomoc doszła powodzian akurat jakoś w pół roku, mniej więcej wtedy, kiedy zapomniano już o powodzi, choćby dlatego, że woda na Wiśle była starej gęsi po kolana, jak mówi przysłowie. Pamiętam, że z miesiąc po powodzi mieszkańcy domów pobrzeżnych gnieździli się w jakichś konarach czy czemś podobnem, jeden na drugim, po stu w jednej izbie. Właśnie wtedy komitet składał sesye.
Wspomniałem o możliwości nowych klęsk ogniowych. Nie przesadziłem nic a nic, moi czytelnicy. O pożar latem łatwo. Nie dawniej niż wczoraj, a raczej dziś, bo z poniedziałku na wtorek, straże nasze były zaalarmowane łuną pożarną. Wywieszono latarnie na wieżach, i wkrótce głuchy turkot pędzących po historycznym naszym bruku wozów oznajmił, że straż bieży na ratunek. Śliczny i malowniczy to widok, gdy wśród nocy dzielna ta straż — to oko w głowie Warszawy i chluba nasza — biegnie do walki z żywiołem. Po ulicach migają krwawe światła kaganków; brzmią okrzyki torujących drogę konnych strażaków; dźwięczą łańcuchy; turkot wozów huczy nakształt podziemnego grzmotu; rozlega się szelest i rżenie koni, a straż cała w złoconych hełmach, z toporami za pasem, w towarzystwie kominiarzy, biegnących niby złe duchy za wozami, pędzi, świeci, krzyczy i znika z przed oczu, jakby jaki orszak piekielny, zarówno gwarny, jak straszny.
Do jakiego stopnia dochodzi odwaga i lekceważenie życia tych ludzi, dowodem niech posłużą ich zabawy i zakłady. Podrzucać pochodnię rozżarzoną w górę i łapać ją jedną ręką, jest dla nich igraszką. Czybyście uwierzyli, czytelnicy, temu, czemu i ja wierzyć nie chciałem, że zdarzyło się, iż o zakład skakali z wieży strażniczej na ziemię. A jednak opowiadał to zmarły zacny pułkownik Majewski, dowódca straży. Przychodzę raz — mówił — i słyszę, że się zakładają o dziesiątkę, kto zeskoczy z wieży. Krzyknąłem na nich: «Dałbym ja temu, ktoby się ośmielił, ktoby spróbował!» Aż tu występuje jeden młody chłopak, sprawny wisus, zgrabny jak kot; występuje, salutuje i mówi: — Panie pułkowniku, to nie trudno. — A próbowałeś? — Albo raz. — Co ty powiadasz, trutniu? — Próbowałem, panie pułkowniku, i jeśli pan pułkownik pozwoli... — Zabijesz się, nie pozwolę. — Nie zabiję się. — Pamiętaj, że licho cię porwie. — Młody strażak chwycił za miotłę z drągiem i znikł. Wkrótce ujrzano go na wieży. — Stój! pójdź tu natychmiast! — zawołał pułkownik! — Według rozkazu idę, pułkowniku! — odkrzyknął strażak, chwycił miotłę silnie rękoma, ścisnął ją kolanami i rzucił się z balkonu. — Pułkownik zamknął oczy i nie śmiał ich otworzyć; aż tu nagle zabrzmiał mu nad uszami znany głos: — Jestem, panie pułkowniku! Dowódca spojrzał: młody chłopak stał przed nim wesoły, rumiany, uśmiechnięty, z miotłą w ręku.
Dzielny pułkownik dał mu dwadzieścia pięć rubli za nagrodę, i jeszcze kazał dać dwadzieścia pięć... ale nie rubli, żeby zbyt często szczęścia nie próbował.
Sztuka, jak mówił, polega na tem, że spadający uderzał naprzód o ziemię miotłą, odbijał się i spadał już tylko z odbicia, pędem zupełnie osłabionym.
Tacy to są strażacy.
Wczoraj pożar wybuchnął nie w obrębie miasta, ale tuż za rogatkami Belwederskiemi, w cegielni. Spaliła się szopa, pod którą suszą się cegły, a raczej nie spaliła się zupełnie, bo nie pozwolił na to ratunek. Byłem przy ogniu i patrzałem, jak się rzecz odbywała.
Przyjechałem prawie równo ze strażą; ale nim zdążyłem wysiąść z dorożki, już promień wody zalewał buzujące się płomienie, a nad dachem błyszczały topory strażaków. W pół godziny dach był zerwany, sąsiednie dachy zmoczone wodą, jak w czasie największej ulewy; płomienie zalane zgasły, zrobiło się ciemno, czarno. Tylko dymy snuły się nieśmiało i czołgały, jakby obawiające się strażników, przy ziemi. Świeciły tylko kaganki przy beczkach i pochodnie.
Gdyby to tak w Pułtusku, taka straż! gdyby w Siedlcach, Międzyrzycu, Końskowoli, Opolu et caetera, et caetera!!!
W Warszawie o niczem innem nie mówią, tylko o pogorzelcach, składkach i tym podobnie. Fakty te i rozmowy tak dalece pochłaniają wszystkich, że nikt nie zwraca uwagi na nic innego. A jednak dzieją się u nas rzeczy nadzwyczajne, jakie nie dzieją się nigdzie na świecie, godne zarówno kronikarskiego, jak publicznego oka.
Jedną z takich ciekawych historyi jest historya naszych omnibusów kolejowych, czyli kolei żelaznej konnej. Omnibusy te nie dowożą już pasażerów na kolej Terespolską. A czy wiecie dlaczego? Nie. Więc słuchajcie, jak mówi pan Jowialski. Oto pewnego razu omnibus taki jechał z przed Bernardynów do kolei Petersburskiej, a następnie do Terespolskiej. Nagle tuż za mostem omnibus zatrzymuje się, konduktor zagląda przez drzwiczki i mówi:
— Wysiadać.
— Co to jest? my jedziemy do kolei Terespolskiej — wołają pasażerowie.
— Nie pojedziemy do kolei Terespolskiej — odpowiada ze spokojną godnością dygnitarz, zbrojny w blaszaną puszkę.
— Dlaczego?
— Bo na drodze stoją trzy wagony.
— To każ pan odjechać trzem wagonom.
— Trzy więcej znaczą niż jeden. Wysiadać!!
Pasażerowie przekonani z pomocą arytmetyki, wysiadają i śpieszą do owych trzech wagonów, przy których znajdował się jakiś drugi dygnitarz od tejże konnej kolei. Przybiegłszy, pytają o powody.
Pytają o powody!! Co za zuchwalstwo! Dygnitarz wysuwa naprzód wargę i patrzy na suplikantów wzrokiem, w którym maluje się zdumienie. Onby miał odpowiadać! On dziwi się sam sobie, że dotąd nie obrócił w proch zuchwalców. Zastanawia się przez chwilę; następnie obraca ich w proch, i nie odpowiada, bo do prochów, jak wiadomo, niema co mówić.
Prochy jednak skarżą się, dopominają o zwrot pieniędzy, narzekają na zawód.
Dygnitarz wybucha!
— Jak nazwisko tego, który tu najgłośniej krzyczał? — woła z wysokości swego majestatu.
Człowiek, który najgłośniej krzyczał, blednie. «Oho! już po mnie — myśli sobie. — Obrazić takiego człowieka. Któż go tam wie, co to za jeden? Może to... (tu następuje szereg przypuszczeń) takie ma świecące guziki... A nuż każe wziąć do kozy?»
Nieszczęśliwy nie przewidywał, że stanie się nierównie gorzej. Aleksander Macedoński obraził się na mieszkańców Tyru — to wiadomo z historyi Skrzypińskiego — dygnitarz omnibusowy gniew swój przeniósł z jednego mieszkańca na wszystkich mieszkańców Warszawy i postanowił ich ukarać.
Obecnie kara dokonywa się.
Omnibus kolejowy od owego pamiętnego dnia nie chodzi już wcale na kolej Terespolską.
Wszyscy cierpią dlatego, że ktoś ze świecącymi guzikami obraził się na kogoś bez świecących guzików. Niepodobna przypuścić, żeby to były inne powody tej przerwy w komunikacyi, bo przerwa nastąpiła ściśle od dnia obrazy, od owego dnia, który jako dies irae długo popamiętamy.
A co? czy nie prawda, że tylko u nas przytrafiają się podobne rzeczy? Myśmy sądzili dotychczas, że magistrat oddał eksploatacyę drogi konnej Towarzystwu drogi Petersburskiej, na warunkach, aby omnibusy łączyły trzy dworce kolei żelaznej; pokazuje się, że myliliśmy się najfatalniej. Widocznie agent wysyłał tylko z łaski omnibus aż do kolei Terespolskiej; widocznie był to wielki filantrop i wielki dobroczyńca kraju, dbał o jego komunikacye — przyczyniał się zatem do rozwoju przemysłu, handlu, a myśmy go obrazili tak niebacznie! Cóż więc dziwnego, że wielki mąż wstrzymał zdrój łask? Pytanie: co teraz będzie?
Na wszelki wypadek, prosimy Towarzystwo drogi Petersburskiej o łaskawą i nie późną, ale natychmiastową odpowiedź.
Inaczej poświęcimy mu wiele jeszcze ustępów, równie pełnych uwielbienia dla porządku panującego w jego przedsięwzięciach. Oto nasze ultimatum.
Jesteśmy na Pradze, więc pomówmy o Pradze. W niedzielę odbyła się tam lot... chciałem powiedzieć nie loterya, ale zabawa kwiatowa w parku Aleksandrowskim, która właśnie miała w sobie to nowego, że nie było na niej loteryi. Mojem zdaniem, zupełnie to słuszne. Loterye, bądź co bądź, zwłaszcza na ludzi prostych, mniej wykształconych, i na dzieci wywierają wpływ do pewnego stopnia demoralizujący; że zaś zabawy podobne mogą się bez nich odbyć, dowodem niedzielna, która, lubo pozbawiona tej przynęty, była jednak dość liczna, i wogóle powiodła się nieźle. Dochód z niej przeznaczony jest na szpital praski, na ten ubogi przytułek wszelkiego rodzaju biedaków, na tę poczciwą gospodę cierpiących, która często bywa dla nich ostatnią gospodą w życiu. Zasiłek to niewielki wprawdzie, nie na długo wystarczy, ale zawsze to coś znaczy. W każdym razie pamięci ludzi uczciwych i prawdziwie, nie na efekt, miłosiernych, polecamy tę pożyteczną prawdziwie i chrześcijańską instytucyę.
Wróćmy do Warszawy. Cóż mam więcej wam o niej powiedzieć? A, prawda! O mało nie zapomniałem. Miasto nasze ma zaszczyt mieć w murach swych wielkiego artystę. Jest nim niejaki pan Clementini, Wenecyanin, który grywa na harmonijce, ale: nie rozchodźcie się! — jak mówią studenci, nie myślcie, żeby na takiej harmonijce, jak u nas stróże grywają co niedziela: «Sułtanem to być los!» — o nie, wcale. Pan Clementini grywa na dwa razy większym instrumencie, a przytem podnosi oczy w niebo, to je zamyka, to rzuca głową w tył, to brodę podaje naprzód, słowem pozwala się w zupełności owładnąć natchnieniu i robić z sobą, co się mu (t. j. natchnieniu) podoba.
Naturalnie, że tak wielki człowiek nie mógł umyślnie przyjechać do tak nędznego, jak nasze, miasta, ale bawi tu, wedle doniesień afiszów, tylko w przejeździe do jakiegoś ogromnego grodu, bodaj czy nie do... Pacanowa. Produkuje się zaś w Eldorado w międzyaktach, gdzie wstrząsa nerwy i dusze słuchaczów utworem własnej kompozycyi, zatytułowanym: «Bitwa pod Sedanem». Słyszałem nader charakterystyczną sprzeczkę, którą jak następuje wam powtarzam.
Artysta wychodzi na scenę. Natchnienie porywa go, skutkiem czego artysta krzywi się jak środa na piątek, wznosi oczy w górę, wzdycha i poczyna grać. Instrument wydaje tony, podobne do odgłosu, jaki sprawia woda deszczowa, ciekąca z rynny.
— Co to jest? — pyta się ktoś za mną.
— Hm! — odpowiada drugi głos: — ja byłem na wojnie, to ci wytłómaczę.
Woda wciąż cieknie.
— Ja myślę, że to żołnierze czyszczą broń — lufy — myślę — czy co? A może to narada jenerałów, tylko nie wiem czy pruskich, czy francuskich.
Woda wciąż cieknie.
Głos pierwszy. Ale to coś długo trwa.
Głos drugi. Prawda.
Instrument sprawia odgłos, jakby ktoś łamał patyki, a potem odzywa się trąbka.
Głos pierwszy. Oho!
Głos drugi. Odwodzą kurki i trąbią. Zaraz będą strzelali.
Instrument strzela.
— Masz tobie, otóż i bitwa. Słyszysz? Teraz słychać bębny. W tej chwili biorą do niewoli Napoleona.
Instrument poczyna sapać, poczem wydaje głos:
— Trrr! trrr! trrr!
— Co to?
— A toż mu dali! To bębny po zwycięstwie. Nie! co ja mówię. To Napoleon. Aha! stchórzył!!
Instrument, jak wyżej.
W ten sposób, człowiek obdarzony silną wyobraźnią może sobie bez żadnego niebezpieczeństwa widzieć bitwę pod Sedanem. Ale dlaczego pod Sedanem? Można sobie i jaką inną wyobrazić. Wszystko jedno. Właśnie to jest dobre w tem wszystkiem, że każdy słyszy to, co chce. Naturalnie, że po takiej bitwie i po w porę zaaplikowanym do uszu słuchaczów wystrzale zrywa się cała burza oklasków, artysta zaś kłania się zlekka, przeświadczony, że oklaski te nie są czczą grzecznością, ale podziwem i zachwytem z głębi serca płynącym.
Dziwi nas tylko, że Eldorado użyło tak wielkiego człowieka tylko do wypełnienia międzyaktów. Eldorado wprawdzie dla siebie dobrze zrobiło, bo kto ma iść na piwo, ten i tak sobie pójdzie, kto zaś chce zostać, ten się w międzyaktach nie nudzi. Zresztą nikt nikogo nie zmusza. Można być jak u siebie. Eldorado więc dobrze zrobiło, tylko jakże można tak pospolitować taką wielkość!
On przecież bawi u nas tylko w przejeździe.
Założyłbym się, że w Pacanowie lepiej go ocenić potrafią.
Tyle jak na dziś spraw bieżących.

Gazeta Polska, 1875, Nr 174, z dnia 10 sierpnia
KONIEC TOMU PIĘĆDZIESIĄTEGO DZIEWIĄTEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.