Chwila obecna/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Projekty filantropijne. — Kolonie Dobroczynności. — Letnie mieszkania i niektóre trafiające się na nich przygody. — Dom dla sierot w Ciechocinku. — Inne sieroty, potrzebujące domu. — Dom nagrody dla dobrej służby. — Jaki mamy klimat. — Domy walące się. — Czy komorne zdrożeje, czy spadnie. — Okropne skutki płochości. — Komplementy dla publiczności i koncert na rzecz Tow. wsparcia podupadłych artystów. — Salon koncertowy.

Od niejakiego czasu krąży u nas sporo filantropijnych nowin. Mówią, a nawet piszą o jakichś gruntach pod Warszawą, rozległych a nieuprawnych, będących własnością miasta, które mają być podobno oddane naszemu Tow. Dobroczynności. Towarzystwo wybuduje na nich jeden, dwa lub trzy domy, w których na lato pomieszczać będzie swych pupilów i pupilki. Wyjdzie im to niezawodnie na zdrowie. Zamiast dusić się i pocić w czasie upałów letnich w Warszawie, w tym sławnym gmachu, którego napis: Res sacra miser, przypomina nam tylko, jak wszystko w nim, tak na zewnątrz, jak na wewnątrz, jest mizerne — zamiast więc, powtarzam, dusić się w takim mizernym gmachu, będą sobie dziadowiny i babinki siedzieli na wsi, oddychali czystem powietrzem, herboryzowali i krzepili nadwątlone pobytem w mieście zdrowie. Grunty te mają być oczywiście przez połączone siły starców i babek uprawiane, a w ten sposób kolonia nietylko że nie pociągnie za sobą wydatków z funduszów Towarzystwa, ale z czasem przyniesie gotowe zyski, lub w najgorszym razie opłaci przynajmniej sama siebie. Teraz chodzi tylko o postawienie domów, a letnie Dobroczynności mieszkania będą gotowe.
Ach, te letnie mieszkania! Zbliża się już ich pora, a zarazem pora udręczeń i kłopotów dla ojców familii. Któżby się jednak oparł prośbom i naleganiom żon i córek, które jednocześnie z pierwszym wiosennym uśmiechem słońca, rozpoczynają formalną blokadę serc i kieszeni mężów i ojców. Mężowie ustępują nakoniec, co zresztą starą jest historyą, i oto z początkiem maja ciągną z taborami całe familie do Sielc, Mokotowa, Wilanowa, Grodziska, Jeziorny etc. etc. całe familie, powtarzam, z kuframi, kuferkami, pudełkami i wszystkiem, co tylko ich jest, do czego w mieście przywykły, a czego na wsi dostać nie można.
I wilegiatura się rozpoczyna. Mój Boże! co rok też same gremialne złudzenia i co rok też same rozczarowania — też same kłopoty, też same nieprzewidziane potrzeby, też same utrapienia i też same niewygody, które potem na dobitkę jeszcze Kostrzewski wyrysuje, a ludzie wyśmieją! Co do mnie, właśnie dlatego, że je Kostrzewski rysował, nie myślę ich na nowo opisywać; nie mogę jednak oprzeć się chęci wypowiedzenia uwagi, że los nieraz z dziwną złośliwością prześladuje Warszawiaków, przepędzających lato na wsi, co należytymi a wielu mógłbym poprzeć przykładami.
Ileż to ja razy widziałem całe familie, począwszy od ojca i matki, a skończywszy na najmłodszym synku, dmuchające w jeden samowar, który łatwy zwykle do nastawienia w Warszawie, wpadł na letniem mieszkaniu w niewytłómaczony zły humor; chuchano weń, dmuchano, uderzano o się wzajemnie głowami przy pochylaniu się nad kominkiem, zrywano płuca: nie pomagało nic i nic, nie pomagała nawet cholewa od buta ojca familii, której to cholewy sam zniecierpliwiony ojciec familii zamiast mieszka był użył. I zresztą ona hardość a dziwny upór samowara — nie jedyny to kłopot Warszawiaków, o których podania miejscowe w humorystyczny sposób wspominają. Podania te wspominają np. o pewnym naczelniku wydziału pewnego biura, człeku otyłym a przytem wielce statecznym, który napadnięty został przez dziwnie złego wielkiego psa w warunkach bardzo mało do obrony przydatnych. Napróżno nieszczęśliwy radca, skulony i uplątany we własne szaty, cofając się na los szczęścia — napróżno, mówię, używał najpieszczotliwszych dla przejednania napastnika wyrazów. Próżno wyciągał ku niemu rękę, cmokał i w palce klaskał powtarzając: «Pieseczek! pieseczek! mój psinko nieduży!» Napróżno głosowi swemu starał się nadać najczulszą i najmilszą intonacyę, próżno przemawiał tonem starego znajomego i dobrego przyjaciela — potwór nie dał się przejednać ani oszukać, i wreszcie kto wie, jakby się cała ona rejterada radcy skończyła, gdyby nie nadeszli ludzie, którzy wprawdzie wyrwali radcę z toni, ale którym też radca dał wielkie i dziwne, a wcale niepoważne z siebie widowisko.
Ale takie wypadki, jak z samowarem, są to wypadki, lubo dość często się przytrafiające, jednak nie koniecznie z pojęciem letniego mieszkania związane. Ale dziurawy sufit nad głową, przez który woda w czas dżdżysty przecieka, ale niemożność dostania jakichkolwiek zapasów żywności, konieczność żywienia się zakwitłymi na zielono serdelkami, przywiezionymi przed pół miesiącem z Warszawy, ale brak drzew i cienia, tak często dający się widzieć na wsi, a budzący w sercach Warszawiaków tak tęskne wspomnienia o kasztanach Saskiego ogrodu — oto są ciemne strony wilegiatury, oto szkopuły, o które rozbijają się najpiękniejsze marzenia żądnych sielskich rozrywek Warszawiaków. Istotnie, kto wyjechał na wieś w nadziei oddychania, razem z familią, powietrzem sosnowych lasów, a zamiast tego znajduje smętne szeregi opalonych pieńków, świadczące, że chcąc znaleźć las, trzeba o niego Żydów w poblizkiem miasteczku rozpytać, a do Gdańska za nim pojechać; kto przyjechał na wieś, sądząc, że nakształt sielskich pasterzy będzie się karmił owocami, mlekiem i poziomkami, a zamiast tego musi skupować najstarsze w całej wsi, że nie powiem: aż zdziecinniałe ze starości kury — temu nie można się dziwić, że tem samem «chwała Bogu!» którem pożegnał się z Warszawą, wita z powrotem swoje zakurzone meble i swoje biurko do pracy, i swe zajęcia, i regularny żywot.
Ale dosyć już o letnich mieszkaniach i ich ciemnych stronach; wróćmy do nowin filantropijnych, od których niniejszą kronikę rozpocząłem. Na nieszczęście, wszystkie owe filantropijne przedsięwzięcia nie zeszły jeszcze z pola ideału na niwy rzeczywistości zmysłowej, co, przetłómaczone na mniej figuryczny język, znaczy, że są dotąd pięknymi projektami, mającymi uszczęśliwić ludzkość dopiero w przyszłości. Owóż ma być założony dom dla sierot w Ciechocinku. Projekt to, jak się zdaje, nie tak daleki urzeczywistnienia, albowiem jest już plac i są pewne fundusze na wzniesienie budynku. Fundusze płynęły z rozmaitych przedstawień amatorskich teatralnych. Wartoby, ażeby rzecz prędzej weszła w wykonanie i nie rozchwiała się, jak wiele innych chwalebnych zamiarów.
Ale o czytelniku! są jeszcze inne sieroty, których los niemniej pożałowania godzien, a które niemniej gwałtownie potrzebują domu w Ciechocinku. Filantropia zagraniczna chciała taki dom wystawić, ale zamiary owe rozbiły się o nieubłagane losy. Mówię tu o sierotach po Homburgu, Baden-Baden, o biednych sierotach po rulecie, po rouge et noir, po trente et quarante, o tych sierotach, które teraz co lato gorzko między nami opłakują niepowetowaną stratę, jaką tak świeżo poniosły. Jest jeszcze wprawdzie Monaco. — «Monaco i ruleta, to jakby Romeo i Julia» — wykrzyknął z większą kadencyą niż sensem, pewien młody, pełen nadziei felietonista! Prawda! Monaco ma jeszcze ruletę, ale Monaco daleko! Samą podróż nie na dziesiątki rubli, ale na setki trzeba obliczać. Ha! gdyby to tak Ciechocinek! — cóżby było łatwiejszego niż spacerowym pociągiem wymknąć się na jedną chwileczkę — jedną malutką chwileczkę — zagrać, zrobić fortunę, a potem czmychnąć na jaki roczek za granicę, do Paryża, w owe rozkoszne strony, gdzie Jardin Bullier codzień świeci milionami lamp gazowych, Mabille nęci jak zdradliwa syrena, a wśród drzew, świateł i tonów cudne flerystki tańczą niby hurysy w mahometańskim raju. Ale o czem tu i mówić!... nie ulitował się nikt nad sierotami, i niema domu w Ciechocinku i nie będzie domu w Ciechocinku, a zaś pozostałe w nieutulonym żalu sieroty, wśród wspomnień świetnej przeszłości i wśród goryczy teraźniejszości, jedną chyba również gorzką, a przytem i trywialną muszą się pocieszać maksymą:

Nie graj Wojtek,
Nie przegrasz... czapki.

Trzecim nakoniec, a zdaje się, że i ostatnim z bieżących, projektem filantropijnym jest projekt założenia domu nagrody dla dobrej służby. Nie umiemy donieść czytelnikom naszym, skąd się na uzmysłowienie takiej idei wezmą pieniądze. Wątpię, czy potrzebne fundusze złożą panie zachwycone swemi sługami. Pesymiści twierdzą zresztą, że choćby dom taki był założony, to jednak musi upaść dla braku kandydatek i kandydatów. Ciż sami pesymiści twierdzą, że daleko racyonalniejszym zakładem niż dom nagrody dla dobrej służby, byłby Dom kary dla złej służby. Przynajmniej temu ostatniemu — jak słychać — pupilów i pupilek by nie zabrakło. Miejmy jednak nadzieję, że i dom Nagrody nie zawsze będzie stał pustkami, w przyszłości; a w teraźniejszości może wpłynie na poprawę sług i służebnic naszych, które istotnie, mówiąc słowami Pisma, w nieprawościach swych przebierają wszelką miarę.
Cóż w tem jednak dziwnego? Takie to już czasy przyszły, że walka toczy się wszędzie, musi więc toczyć się między paniami a sługami. Przyszły filozof kiedyś, gdy nasze czasy będą już odległą przeszłością, może podciągnie ją pod jaką ogólną filozoficzną zasadę i walki o byt miano nada. Ale my, współcześni, wiemy dobrze, że nie jest to walka o byt, ale o niewymyte garnki, o niewyszorowane rondle, o koszykowe, o próżniactwo i o zbytnią skłonność do miłosnych płomieni, których miejscowa straż ogniowa nietylko gasić nie chce i nie umie, ale nawet podsyca je chętnie.
Ależ po co to sobie samemu psuć krew? po co sobie samemu krzywdę wyrządzać? Ha! chyba to już zawsze tak dzieje się na świecie, jak następujący wiersz opiewa:

«Człowiek cierpi, lecz służy sam sobie za kata:
Sam sobie koło tworzy i sam się w nie wplata».

Otóż i my tworzymy sobie rozmaite koła, wplatamy się w nie i cierpimy.
Gdybyśmy tak np. nie uroili sobie, że mamy klimat ciepły, łagodny, zbliżony raczej do południowego niż północnego; gdybyśmy raz zdołali dojść do przekonania, że normalną porą roku u nas jest zima, że wiosna jest tylko iluzyą, a lato tylko ustępstwem dobroczynnej natury, która nam pozwala pocić się przez kilka miesięcy jedynie po to, byśmy sobie trochę chleba na zimę zebrać zdołali; gdybyśmy, powtarzam, doszli raz do rozważnego i zimnego zapatrywania się na konieczne następstwa naszego położenia geograficznego, tobyśmy nie kwasili się, nie utyskiwali na to, że w kwietniu mróz. Tak jest! nie przeklinalibyśmy jakiegoś tam biednego Szofkego czy Szofki, za jego złowrogie, a niestety, prawdziwe przepowiednie. Natomiast nie przestawalibyśmy w piecach palić, póki trzeba, nie kładlibyśmy na siebie przedwcześnie letnich okryć, a tak zdołalibyśmy ustrzedz się od katarów, kaszlów, zaziębień i innych wiosennych, kwietniowo-majowych przypadłości. Oto jedno koło.
Gorączkowa chęć zrobienia pieniędzy jakimi bądź środkami zaczyna coraz silniej palić się w spokojnych dotąd głowach naszych filistrów i przybierać charakter niepokojący. Gwałtowny symptomat owej febris aurea mieliśmy w zeszłym tygodniu, w którym aż trzy stawiające się niedaleko Pawiej ulicy domy, wskutek nieuszanowania fizycznych praw ciężkości, zwaliły się na głowy robotników. W jednym z nich naliczono sporo ofiar. Późniejsze wieści donosiły nawet o większej liczbie zwalonych domów. Bezpośrednim tego skutkiem będzie — czy wiecie, czytelnicy, co? — oto najprawdopodobniej podniesienie komornego w całej Warszawie. Trzy domy mniej, to znaczy przynajmniej sto mieszkań mniej, mieszkania więc zdrożeć powinny. Dobrze! — mówicie — musimy płacić, ale niechże przynajmniej za to sufity nie zapadają się nam na głowy. O prostaczkowie! prostaczkowie! Właśnie dlatego, że sufit lada chwila może upaść wam i mnie na głowy, musimy drożej płacić. Jeżeli sufit istotnie się zapadnie — to — pominąwszy was i wogóle lokatorów, którzy w rachunek nie wchodzą — gospodarz straci odrazu cały kapitał. Kiedy więc kapitał może stracić, niechże przynajmniej, nim go, t. j. gospodarza, do kozy za zwalenie się domu zaprowadzą, ma przyzwoity procent od swego tak niepewnie lokowanego kapitału.
Ale uspokój się, o czytelniku! jesteśmy pomszczeni. Od dziś dnia żaden gospodarz nie chce w swoim własnym domu mieszkać — każdy więc, będąc gospodarzem, będzie zarazem lokatorem, a zatem będzie, na równi z nami, żywcem ze skóry odzierany. Jeden będzie pożerał drugiego. To nawet dość zabawne! Znacie tę bajkę: Złapano raz szczupaka, w którego żołądku znaleziono jeszcze mniejszego i t. d. Podobna historya się powtórzy. Chyba, że prawo przełamie tę niechęć do mieszkania we własnych domach rozkazem, ażeby każdy właściciel, po wybudowaniu domu, dla wypróbowania go, mieszkał w nim przed wszystkimi lokatorami przez rok jeden.
Ale żarty na bok: wróćmy teraz do owych kół bolesnych, w które każdy dobrowolnie się wplata. Owóż, gdyby właściciele tych zwalonych budowli chcieli byli pomyśleć o stawianiu ich na mieszkanie, nie na spekulacyę; gdyby nie ich iluzye, że budowanie, jak to mówią, na okpisza, może być dobrym interesem; gdyby się nie łudzili nadzieją, że im się uda dom pozornie dobrze wybudowany sprzedać z zyskiem i módz sobie potem powiedzieć: Après moi le déluge, gdyby rozumieli, że życie najuboższego robotnika, a nawet biednego lokatora, który do takiej pułapki będzie zmuszony się wprowadzić, warte jest przynajmniej tyle, ile ich napełniona kieszeń — toby może stawiali domy nie na gruz i piasek, ale na czystą cegłę. Kontentowaliby się mniejszym zyskiem przy sprzedaży, a co najważniejsza, nie narażaliby się na przeprowadzenie się z tak ruchomych nieruchomości do stojącego na nieuszkodzonych fundamentach w sąsiedztwie gmachu, który będzie sceną epilogu czy też piątego aktu rozegranego przed naszemi oczyma dramatu. Za późno, ale nieuchronnie przychodzi rozpamiętywanie. Lepiej było wyrzec się kilku tysięcy rubli, a nie siedzieć tutaj w smutnej ciupie i przez kratę na świat boży i na rozwijającą się wiosnę spoglądać. A któż im winien? Sami winni! Oto i drugie koło!
Grzeszyliśmy i grzeszymy zawsze przesadą w kadzidle dla ogółu, w pieprzu dla jednostek. O tym pieprzu pogadamy, Bóg da, przy pierwszej zdarzonej sposobności, ale na kadzidle złapaliśmy się najfatalniej. Raz w tydzień przynajmniej, któreś z pism doniesie nam ze łzami w oczach, że Warszawa to gród najpełniejszy wszelakich cnót ewangelicznych. Co rusz, to któryś z kuryerów oznajmia wzruszonym, przerywanym głosem, że największą rozkosz dla Warszawian stanowi spełnianie wszelkich dobrych uczynków, tak co do ciała, jak i co do duszy, o jakich tylko katechizm księdza Putjatyckiego wspomina — że byle sposobność się zdarzy wesprzeć jakąś dobroczynną instytucyę, to wszyscy natychmiast z gotowym dla niej śpieszymy groszem. I tak kołysaliśmy się w błogiem przeświadczeniu o naszem miłosierdziu i o naszej gotowości do ofiar. Cóż stąd wynika? Oto, że gdy przychodzi dać dowód istnienia tych chrześcijańskich cnót, każdy z nas, licząc na ogół, o którym tyle czytał i słyszał, powiada sobie: «Ja tam już niepotrzebny. Warszawa, ta miłosierna, litościwa a hojna Warszawa, pójdzie tam i beze mnie, spojrzy i swoje zrobi. W ten sposób, ani ja straty nie poniosę, ani ubodzy nie ucierpią». Tymczasem, nazajutrz pokazuje się, że w Warszawie sto tysięcy ludzi kombinowało podobnie, skutkiem tego nikt nigdzie nie poszedł, o niczem się nie przekonał i nic nie dał. Ileż to razy podobne wypadki się zdarzały! Nie dalej szukając, tak było w tych dniach z koncertem na dochód Towarzystwa podupadłych artystów. Koncert to był, ze względu na program, ciekawy — ze względu na cel, zasługujący na współczucie i poparcie. Pan Minchajmer i artyści, biorący udział w programacie, zrobili swoje sumiennie i uczciwie, by przysporzyć grosza instytucyi, ale nasza arcymuzykalna i słynna z gotowości do ofiar Warszawa nie zgłosiła się do apelu. Akustyka sali koncertowej zapewne na takim braku przepełnienia zyskała, ale w kasie towarzystwa akustyka zupełnie jest zbyteczną. A jednak owa akustyka w kasie była najwybitniej rzucającym się w oczy rezultatem koncertu. U nas wszystko dzieje się modą, albo poprostu popędem naśladowniczym. Jeżeli koncert na Towarzystwo wsparcia podupadłych artystów zdoła wejść w modę, będzie przynosił tysiące rubli, jeżeli w modę nie wejdzie, napróżno pisma pisać będą o jego przeznaczeniu, pięknych celach etc. etc.
Ależ tym razem ambaras nazajutrz w pismach był niemały. Jakże tu gromić publiczność, kiedy się ją zwykle chwaliło? jakże tu jej powiedzieć, że nie jest pochopną do miłosierdzia, ani tak muzykalną, jak jej się zdaje, kiedy rok rocznie, począwszy od św. Fulgencyusza do św. Sylwestra kadzi się jej pod nos, aż biedaczka kaszle i kicha, jak ów szczur na ołtarzu! A jednak za taką obojętność pochwalić jej nie można, usprawiedliwiać nie wypada. I cóż więc? Ha! choćby się narazić na zarzut niekonsekwencyi, trzeba nazajutrz po koncercie wydobyć z redakcyjnego kantorka żmiję monitora i wypowiedzieć verba veritatis tej samej publiczności, którą się wigilią koncertu pod niebiosa wynosiło. Przykro, ale samiśmy sobie winni. Jest to także jedno z kół, w które się dobrowolnie wplatamy.
Nakoniec słówko jeszcze o rzeczy, blizki związek z muzyką mającej. Oto na rogu ulicy Hożej i Mokotowskiej ma być najęty, czy też raczej, pobudowany salon koncertowy. Jest to projekt niezmiernie na czasie. Na wszelki wypadek nie będzie się potrzebowało nikogo prosić o lokal Towarzystwa muzycznego; nie będą potrzebowali prosić się koncertanci, a przedewszystkiem prelegenci. Kto wie, jak długo muszą np. prelegenci stać u wrót resurs, zanim otrzymają zmiłowanie, t. j. salę, ten zarówno z nami będzie się cieszył z salonu. Jedna z tych resurs, t. j. kupiecka, pogrążona we śnie coraz bardziej do letargu podobnym, pozostaje nieczułą na wszelkie zaklęcia i nie otwiera się nigdy; druga, t. j. obywatelska, otwiera się czasem, ale czyni to z takimi grymasami i z takiem ociąganiem się, że i najcierpliwszemu może cierpliwości zbraknąć. Cóż bowiem odpowiesz, nieszczęsny czytelniku, jeżeli jesteś prelegentem i musisz odpowiadać na podobne zarzuty, jak np. «Podłoga się zadepcze!» Zapewne! od czegóż jest podłoga? «Krzesła się wytrą» itp. Kiedy swego czasu pukały do wrót tych odczyty rzemieślnicze, powiedziano im: Szkoda podłogi. Tak! tak! szkoda podłogi. Podłoga przecie ważniejsza niż oświata, niż rozjaśnienie głów rzemieślniczych. Rzemieślnicy istotnie grube mają obuwie, a podłoga! ho! podłoga, stworzona pod lakierowane lub atłasowe trzewiczki — lub pod stołowe nogi... Niech nikt nic złego nie myśli: te stołowe nogi znaczą stoliki, na których grają w karty, w bezika, w bakara, w wiścika i inne podobne rozrywki. A odczyty? Odczyty przytuliły się w salce Towarzystwa Dobroczynności. Ciasno im tam, zimą chłodno, latem gorąco, ale idą po staremu. Z czasem może przeniosą się do salonu koncertowego. Będzie im widniej, przestronniej. Niech im tam Pan Bóg szczęści!

Gazeta Polska, 1875, Nr 84 z dnia 19 kwietnia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.