Bracia Karamazow/Rozdział trzeci/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

JESZCZE JEDNA STRACONA REPUTACYA.

Odległość klasztoru od miasta nie wynosiła więcej, jak wiorstę z okładem. Alosza szedł śpiesznie po tej drodze, pustej już zupełnie, o tej godzinie. Była już prawie noc, tak, że w odległości kilkudziesięciu kroków nie odróżniało się prawie przedmiotów. W połowie drogi na rozstaju, rósł samotny, rozłożysty wiąz, pod którym czerniła się w tej chwili jakaś postać ludzka. Postać ta, za zbliżeniem się Aloszy, oderwała się od drzewa i rzuciła się ku niemu, krzycząc:
— Pieniądze lub życie!
— To ty Mitia? — pytał zdziwiony Alosza, wzdrygnąwszy się mimowoli.
— Cha, cha! Nie spodziewałeś się tu mnie spotkać. Myślałem, gdzieby najlepiej na ciebie czekać, i doszedłem do przekonania, że chyba tu, na tych rozstajnych drogach i nie zawiodłem się. No, mów-że teraz prawdę, zdepcz mnie jak robaka. Ale co tobie?
— Nic, bracie, to tak z niespodzianego wrażenia. Ach Mitia! ta krew ojca; — tu Alosza zapłakał wreszcie, na co mu się już dawno zbierało, czuł, że ma duszę starganą.
— Tyś o mało ojca nie zabił, a teraz jesteś w stanie żarty stroić.
— Uważasz, że takie zachowanie się jest nieprzyzwoite, nie licuje z położeniem?
— O nie. Ja tak sobie.
— Poczekaj. Patrz jaka noc, ciemna, mroczna, ponura, wiatr naniósł chmur, gwiżdże posępnie. Stanąłem tu pod wiązem, czekając na ciebie, i Bóg mi świadkiem, myślę po co się dłużej męczyć? na co czekać? Jest drzewo, stryczek ukręcić łatwo z chustki, koszuli, z czego bądź, trzeba raz skończyć i uwolnić ziemię od takiego ciężaru, nie bezcześcić jej dłużej takiem istnieniem. Naraz słyszę, ty idziesz. Boże! przecie na świecie jest człowiek blizki, drogi, którego kocham, którego jedynie kocham. I tak mi byłeś drogi w tej chwili, taki miły, że chciałem ci się rzucić na szyję. Nagle przyszła mi głupia myśl. „Nastraszę go” — i krzyknąłem. Daruj mojej głupocie, to tylko tak z wierzchu, a w duszy mam taki podły niesmak. No, mniejsza z tem, powiedz teraz co mówiła Katarzyna? nie oszczędzaj mnie, proszę, mów wszystko, pogardza mną, oburzona?
— Ach nie to, tam zupełnie co innego zaszło, wystaw sobie, zastałem obie razem.
— Kogo z kim?
— Katarzynę z Gruszą.
Dymitr osłupiał.
— To być nie może, — zawołał. — Bredzisz chyba. Grusza u Katarzyny?
Alosza opowiedział bratu wszystko, co zaszło. Opowiadanie to nie było może płynne i składne, ale dało Dymitrowi zupełnie jasne wyobrażenie o szczegółowem przebiegu zdarzeń. Słuchał on z brwią namarszczoną i wzrokiem upornie w jeden punkt wlepionym, a twarz jego w miarę następujących po sobie wrażeń, stawała się z posępnej mroczna i prawie groźna; tembardziej też niespodzianką było, gdy w usposobieniu jego nastąpił dziwny przeskok, zacięte usta rozwarły się, twarz rozjaśniła i wybuchł nagle serdecznym, niepohamowanym śmiechem, który przez dłuższą chwilę nie pozwolił mu słowa przemówić.
— Więc nie pocałowała jej w rękę i uciekła do domu, — wykrzykiwał z jakimś niezdrowym zachwytem, któryby można było nazwać nieszlachetnym, gdyby nie to, że nie było w nim nic sztucznego. — A tamta przezwała ją żmiją! smagaćby ją chciała publicznie. Na to zgoda, sam jestem tegoż mniemania o niej. To królowa bezczelności, najpiekielniejsza z piekielnic, całą ją masz w tym postępku z Katarzyną, w swoim rodzaju geniusz. Więc powiadasz, że pobiegła do domu. Alosza drogi, pójdę i ja do niej. Zgadzam się najzupełniej, że taką wartoby zgładzić, ale pójdę.
— A Katarzyna Iwanówna? — pytał smutnie Alosza.
— I tę widzę tu jak na dłoni, ten jej pomysł, taki cud czterech, czy tam pięciu części świata. Na taki krok się ważyć mogła tylko ona jedna, ta sama Katiezika, co jako pensyonarka jeszcze, nie zawahała się biedz do mieszkania brutalnego, nieokrzesanego oficera, dla wzniosłej idei uratowania ojca. Co za duma! Co za żądza niebezpieczeństw, jaka chęć mierzenia się z losem. Ciotka ją, mówisz, wstrzymała. Ta ciotka to wielka dama, rodzona siostra owej jenerałowej moskiewskiej. Tylko, że mężulek coś tam przeszkadzał w kasie skarbowej i pozbawił ją przez to mienia i stanowiska.
Ona więc wstrzymała Katarzynę, a ta się uparła. „Wszystko musi uledz przedemną, wszystkich oczaruję, nawet Gruszę”.
Z pewnością wierzyła w to, sama sobą się zachwycała, kogoż teraz winić? Ty myślisz, że ona z wyrachowaniem była taka czuła dla Gruszy, bynajmniej, musiała się w niej naprawdę rozkochać. To jest nie w niej, a w swojej idei, w swojem marzeniu, dlatego, że to jej myśl, jej marzenie. Alosza drogi, powiedzże ty, jak mogłeś wyjść cało z rąk takich kobiet? zawinąłeś poły i drapnąłeś. Cha, cha, cha!
— Bracie drogi, nie zwróciłeś, zdaje mi się, uwagi na jedno, że skrzywdziłeś ciężko Katarzynę, opowiadając Gruszy o jej postępku. Ta rzuciła go jej w oczy brutalnie, mówiąc, że biega po kawalerskich mieszkaniach i urodę za pieniądze sprzedaje. — Aloszę raziło to niezmiernie, że Dymitr zdaje się być ucieszony, poniżeniem Katarzyny.
— Ba! — nachmurzył się Dymitr, który wistocie nie zwrócił uwagi na ten ustęp opowiadania Aloszy, mimo, że ten powtórzył wszystko, nawet wykrzyknik Katarzyny: „a pański brat, to podły człowiek.” — Może ja wistocie opowiadałem to kiedyś Gruszy. Ach, tak, przypominam sobie teraz, było to w Mokroje, gdzieśmy z nią jeździli na majówkę, byłem wtedy zupełnie pijany.
To jest niezupełnie. — Płakałem tedy na głos i na klęczkach czciłem obraz Kati; łkałem jak dziecko i Gruszeńka rozumiała wtedy wszystko, wszystko pojmowała i płakała wraz ze mną. — Tak, wówczas pojęła wszystko, a teraz... „Kindżał w serce”. Baby tak zawsze. — Zasępił się i zamyślił.
— Tak! podły jestem niewątpliwie, z płaczem, czy bez płaczu, taką rzecz powtórzyć, to zawsze podłość. — Powtórz to Kati, jeśli jej to zrobi przyjemność, że przyznaję jej najzupełniejszą słuszność i sam się uważam za nikczemnika. — A teraz bywaj zdrów, dość już tego gadania, nic dobrego nie mamy sobie do powiedzenia. Ty idź swoją drogą, ja swoją. — I widzieć cię więcej już nie pragnę, chyba kiedyś, w ostateczną godzinę. — Uścisnął mocno dłoń Aloszy i odszedł ku miastu w niewesołym nastroju, z głową smutnie zwieszoną. Alosza patrzył za nim, nie chcąc prawie wierzyć, że go już brat zupełnie opuścił.
— Poczekaj, Alosza! Jeszcze słowo, tobie jednemu zrobię to wyznanie — zawołał nagle Dymitr, wracając raz jeszcze. — Przypatrz mi się dobrze, chcę, żebyś wiedział, że tu przygotowuje się gorsza, straszniejsza podłość, niż wszystko to, com dotąd popełnił. (Mówiąc to „tu”, uderzał się w piersi tak mocno, jakgdyby to coś gnieździło się dosłownie w piersi jego pod ubraniem, czy w kieszeni). — Znasz już mnie — mówił dalej — i wiesz, jaki ze mnie nikczemnik, a przecież to, com uczynił dotąd, nie da się w niczem porównać z nikczemnym zamiarem, który teraz, w tej chwili, rozwija się i dojrzewa we mnie. I wiedz o tem, że jest jeszcze w mojej mocy zatrzymać to, co się stać ma i nie dać temu spełnić się. — A przecież nie wstrzymam, nie przeszkodzę, zapamiętaj to sobie. — Mówiłem ci już o wszystkiem, a przecież o tem wspomnieć nie mogłem, bo przecież i ja także mam swój wstyd i za wiele to było nawet na moje wytarte czoło. Mógłbym jeszcze uzyskać część przynajmniej utraconej czci, ale nie zrobię tego. Otchłań i noc, to jedno, co mi zostaje. Bliżej ci nic objaśniać nie myślę, dowiesz się i tak w swoim czasie. Męty i piekło! — Bądź zdrów i nie módl się za mnie, bo o to nie dbam, a zresztą, to zbyteczne, całkiem zbyteczne. Nie troszcz się o mnie wcale, idź mi z oczu.
I odszedł, tym razem już na dobre, Alosza zaś udał się w stronę klasztoru. — „Co on mówił?” — myślał. — Miałżebym go już nigdy nie widzieć? To być nie może. Zobaczę go zaraz jutro i dowiem się, co to ma znaczyć.
Obszedłszy naokoło budynek klasztorny, Alosza dostał się do pustelni. Otworzono mu zaraz, mimo, że zazwyczaj o tak późnej godzinie nie wpuszczano tu już nikogo. — Serce ścisnęło mu się boleśnie gdy wchodził do celi starca. I po co? po co opuścił on tę cichą samotnię? po co go starzec w świat posłał? Tu cisza i świętość, a tam zamęt i mroczne ciemności, wśród których człowiek gubi się odrazu i błądzi.
W celi starca znajdowali się kleryk Porfiry i ojciec Paisy, który zachodził tam co godzinę dla zasiągnięcia wiadomości o zdrowiu świątobliwego Zosimy. Alosza usłyszał z przerażeniem, że ukochany mistrz jego ma się coraz gorzej. — Nie mógł dziś nawet odbyć zwyczajnej nauki z braćmi, którzy zgromadzali się u niego co wieczór, zdając sprawę z całodziennych postępków i przyjmując rady jego i błogosławieństwo.
— Osłabł bardzo, — objaśniał Aloszę półgłosem ojciec Paisy — trudno go rozbudzić, a zresztą i nie trzeba. Przed chwilą otworzył oczy i prosił, aby zanieść błogosławieństwo jego braciom, prosząc wzamian o modlitwy. Jutro ma się raz jeszcze spowiadać. Pytał o ciebie. Powiedzieliśmy mu, żeś poszedł do miasta. — „Na tom ja go i posłał — rzekł. — Jego miejsce, do czasu, w świecie”.
Widocznie przeczuwa coś o twoim losie. Z miłością o tobie wspominał i bardzo się o ciebie troszczył — to wielki zaszczyt dla ciebie. Tylko, jeżeli przeznacza ci miejsce w świecie do czasu tylko, to znaczy, że wrócisz do świata, jak by na próbę tylko i przez posłuszeństwo świętemu starcowi, nie zaś na ziemskie uciechy.
Ojciec Paisy wyszedł. Alosza nie miał już żadnych wątpliwości, że starzec jest blizki zgonu, choć mógł jeszcze pożyć jaki dzień lub dwa. Postanowił też sobie, w duchu, że jutro ani na chwilę nie wydali się z klasztoru i zostanie przy swoim starcu aż do ostatniego momentu. Serce jego zapłonęło znów synowską miłością i gorzko sobie wyrzucał, że tam, w mieście, zapomnieć mógł choćby na chwilę o tym, którego zostawia w klasztorze na progu śmierci, że mógł choć na jedno mgnienie oderwać myśl od tego, którego czcił i kochał nad wszystko w świecie. Wszedł do sypialni chorego i ukląkł przy jego łóżku i oddał mu pokłon aż do ziemi. Starzec spał, oddech miał równy, miarowy, a twarz zupełnie spokojną.
Alosza wrócił do pierwszego pokoju, w którym tegoż ranka jeszcze odbywała się owa narada. Nie rozbierał się prawie, a tylko zdjął obuwie, poczem ukląkł i modlił się długo i gorąco. Nie prosił on Boga o rozproszenie trosk swoich, a tylko błagał, aby wrócony mu był uświęcający serce spokój, który dotąd wypełniał zawsze jego duszę, w godzinach wieczornej modlitwy, niosąc oczom jego lekki spokojny sen. Ukończywszy modlitwę, zamierzał już ułożyć się na wąskiej skórzanej kanapce, która stanowiła zwykłe jego posłanie, gdy naraz natrafił przypadkiem na zapomniany w kieszeni różowy bilecik, doręczony mu przez pokojówkę Katarzyny. List ten pochodził od panny Chachłakow, tej samej chorej panienki, która przyjeżdżała poprzednio z matką szukać ratunku w modlitwach starca.
„Alosza Fedorowiczu! — pisała ona. — Piszę do pana ten list, w sekrecie przed wszystkimi, nawet przed mamą, chociaż wiem bardzo dobrze, że to źle. Ale nie mogłabym żyć dłużej, gdybym nie powiedziała panu, co się dzieje w mojem sercu, o czem nikt, prócz nas dwojga, wiedzieć nie powinien. Ale jakże ja będę mogła mówić panu o tem. — Powiadają, że papier rumienić się nie może, ale to nieprawda, bo rumieni się on teraz tak samo, jak ja, pisząc te słowa. Alosza drogi, ja pana kocham jeszcze z dziecinnych lat, tam, w Moskwie, gdzie pan był zupełnie inny, niż teraz.
Kocham pana na życie całe. Wybrałam ciebie sercem na to, aby żyć razem z tobą, aż do starości i razem życie zakończyć; pod warunkiem, oczywiście, abyś pan wyszedł z klasztoru. Co się tyczy tego, żeśmy za młodzi, poczekamy na siebie tyle lat, ile trzeba, a przez ten czas ja wyzdrowieję, chodzić będę, a nawet tańczyć. Niema żadnej wątpliwości. Widzi pan, jak ja wszystko obmyśliłam, jednego tylko wyobrazić sobie nie mogę, co pan sobie pomyśli, przeczytawszy ten list. Prawda, że ja wciąż śmieję się i żartuję, jeszcze dziś rano rozgniewałam pana, ale, mimo to, upewniam pana, że zanim wzięłam pióro do ręki, modliłam się przed obrazem Bogarodzicy, a i teraz modlę się i o mało nie płaczę.

Moja tajemnica w twoich rękach; jutro, gdy pan przyjdzie do nas, sama nie wiem, jak panu w oczy spojrzę. Ach, Aleksy Fedorowiczu! co to będzie, jeżeli ja nie potrafię się powstrzymać i roześmieję się na głos, jak waryatka. Wtedy będziesz mnie uważał za złą dziewczynę i nie uwierzysz w mój list. Dlatego błagam cię na wszystko, miły, jeśli masz litość nademną, nie patrz mi w oczy, gdy wejdziesz do nas, bo ja może się naprawdę roześmieję; aż mi się zimno robi, gdy to pomyślę, dlatego też, gdy pan do nas przyjdzie, proszę nie patrzeć na mnie przez jakiś czas, a lepiej patrz pan na mamę lub okno. Ot i napisałam do pana list miłosny. Boże mój, co ja zrobiłam! Nie pogardzaj mną, Alosza, a jeżeli zmartwiłam cię, przebacz. Teraz tajemnica mojej reputacyi, na wieki już może zgubionej, jest w twojem ręku. Będę dziś napewno płakała. Do widzenia. Do tego strasznego widzenia się, którego się tak bardzo lękam.
Liza.

P. S. Przyjdź pan jutro, koniecznie, koniecznie, koniecznie!”
Alosza czytał ze zdziwieniem; przeczytał dwa razy, zamyślił się, a potem rozśmiał się cichym, słodkim śmiechem.
Wzdrygnął się jednak natychmiast, gdyż śmiech ten w obecnych warunkach wydał mu się grzechem. Po chwili jednak uśmiechnął się znów błogo, złożył powoli list, wsunął go do koperty, przeżegnał się i położył spać. Zamącenie ducha, jakiego wpierw doświadczał, znikło w jednej chwili.
„Boże, zmiłuj się nad nimi wszystkimi, chroń cierpiących i błądzących, wskaż im drogi, jakiemi kroczyć mają. Ty, który jesteś miłością, możesz ich wszystkich radością obdarzyć”. Takie słowa szeptał nawpół już senny Alosza, żegnając się raz po raz, aż wreszcie zasnął głęboko snem niewinności.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.