Bracia Karamazow/Rozdział drugi/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.
I POCO TAKI CZŁOWIEK ŻYJE NA ŚWIECIE!

Dymitr Fedorowicz był to dwudziesto ośmioletni młodzieniec, wzrostu średniego i przyjemnej powierzchowności, wyglądający na cokolwiek starszego, niż był w istocie. Muskularna jego budowa zdawała się zapowiadać znaczną siłę fizyczną, mimo to, twarz jego miała w sobie coś chorobliwego. Policzki jego były zapadłe, cera żółtawa, a duże jego ciemne oczy, cokolwiek wypukłe, patrzyły przed siebie z twardym uporem, połączonym z jakimś nieokreślonym wyrazem. Oczy te miały w sobie to szczególnego, że w chwili nawet, gdy się gniewał, ożywiał, lub cieszył, wzrok jego zdawał się nie mieć nic wspólnego z chwilowym jego nastrojem i zachowywał wyraz zupełnie obcy jego uczuciom. „Trudno poznać, o czem ten myśli” — mawiano o nim. Dziwiono się również nie raz nagłym wybuchom śmiechu, które zdarzały się u niego w chwili właśnie, gdy wyraz posępnej zadumy, panującej w jego oczach, nasuwał patrzącym na niego przypuszczenie, że musi mieć w tej chwili jakieś ważne zmartwienie.
Co prawda, chorobliwy wygląd i posępne wejrzenie były w obecnych okolicznościach zupełnie zrozumiałe. Wszyscy wiedzieli, albo słyszeli o jego namiętnych sporach z ojcem o należny mu spadek. Wszyscy też znali szczegóły hulaszczego i nieporządnego życia, jakie prowadził w ostatnich czasach.
Opowiadano sobie o nim w mieście wiele charakterystycznych anegdot. Uchodził wogóle za człowieka niezmiernie nerwowego i porywczego.
Wszedł do celi pewnym krokiem, ubrany bez zarzutu, w czarnym zapiętym tużurku, w rękawiczkach i z cylindrem w ręku. Jako niedawny wojskowy nosił starannie utrzymane wąsy, a jego ciemno blond włosy były krótko ostrzyżone.
Zatrzymał się przez chwilę na progu, a obrzuciwszy wzrokiem obecnych, rozpoznał wnet gospodarza w osobie starca i skierował się w jego stronę. Skłonił mu się nizko i poprosił o błogosławieństwo. Starzec powstał z miejsca i pobłogosławił go. Dymitr ucałował z szacunkiem jego rękę, poczem rzekł głosem rozdrażnionym, prawie gniewnym:
— Raczcie mi, ojcze, wybaczyć moje spóźnienie, ale służący mego ojca, Smerdiakow, wskazał mi fałszywą godzinę, mimo, żem go dwa razy o to pytał. Teraz dopiero widzę...
— O, proszę, niech się pan o to wcale nie troszczy, nic się przecie nie stało, żeśmy trochę na pana zaczekali.
— Wdzięczny jestem nad wyraz za pobłażliwość. Co prawda, nie spodziewałem się mniej po znanej waszej dobroci — odrzekł dobitnie Dymitr, poczem skłonił się raz jeszcze i zwrócił się w stronę swego „tatusia”. I jemu także złożył bardzo głęboki ukłon, widocznie z góry obmyślany, przez który chciał wyrazić gotowość swą do nieuchylania się od należnego ojcu szacunku.
Fedor Pawłowicz znalazł się po swojemu, t. j. na widok syna zerwał się z krzesła i na ukłon jego odpowiedział również prawie nizkim ukłonem, przyczem twarz jego przybrała wyraz poważny i uroczysty, co mu nadawało dziwnie niemiły wygląd.
Dymitr Fedorowicz pozdrowił jeszcze wszystkich obecnych ogólnym ukłonem i zajął jedyne puste krzesło, nieopodal ojca Paisy.
Rozmowa, przerwana na chwilę jego wejściem, ożywiła się nanowo, tylko Mjusow nie miał już ochoty usprawiedliwiać się z uczynionego mu zarzutu.
— Pozwólcie mi państwo nie poruszać tego tematu, który jest dla mnie za ciężki — rzekł z niedbałym uśmiechem światowca — zwróćcie się raczej do Iwana Fedorowicza, z którego wejrzenia łatwo odgadnąć, że ma nam coś ciekawego do powiedzenia.
— Nie tak dalece — odrzekł Iwan, — prócz skromnej uwagi, że zarówno europejski liberalizm, jak i nasz rosyjski dyletantyzm, mieszają zbyt często pojęcia chrześcijaństwa i socyalizmu, z opowiadania zaś Piotra Aleksandrowicza wynika, że podobnej omyłki dopuszczają się również i żandarmi, rozumie się francuscy.
— W takim razie poproszę o pozwolenie opowiedzenia jeszcze jednej anegdoty, dotyczącej samego Iwana Fedorowicza — rzekł Mjusow. — Oto kilka dni temu twierdził on stanowczo w towarzystwie, składającem się przeważnie z dam, że niema na całym świecie nic takiego, coby zmuszało ludzi do kochania się nawzajem, że nie istnieje żadne prawo przyrody, któreby zniewalało człowieka do kochania ludzkości i że jeżeli jest jeszcze między ludźmi miłość, to tylko dlatego, że wierzą oni w swoją nieśmiertelność. Iwan Fedorowicz dodał jeszcze, że gdyby odebrano człowiekowi wiarę w nieśmiertelność, utraciłby on natychmiast nietylko zdolność do miłości, ale i wszelką siłę żywotną i nie miałby najmniejszej ochoty do przedłużenia bytu świata; że nie byłoby wówczas żadnych praw moralnych i wszystko byłoby dozwolone, nawet ludożerstwo; że każdy uczciwy człowiek, pozbywszy się wiary w Boga i nieśmiertelność, powinien przyjąć za jedyne prawo obowiązujące — bezwzględny egoizm, doprowadzony do tego, co dziś nazywamy występkiem, i że to będzie jeszcze dla niego najszlachetniejsze wyjście. Z tego możecie panowie sami osądzić co jeszcze może nam tu opowiedzieć nasz kochany, ale ekscentryczny i paradoksalny Iwan Fedorowicz.
— Pozwólcie państwo — zawołał nagle Dymitr, — więc jeżeli dobrze zrozumiałem, występek jest nietylko dozwolony, ale prawnie uznany, jako najszlachetniejsze wyjście dla człowieka nie wierzącego. Czy tak?
— Tak, niezawodnie — potwierdził ojciec Paisy.
— Zapamiętam to sobie.
Wyrzekłszy te słowa, Dymitr umilkł równie nagle, jak się nagle wmieszał w rozmowę. Wszyscy spojrzeli na niego ciekawie.
— Czy to istotnie pańskie przekonanie, że unicestwienie wiary w nieśmiertelność wywołałoby takie skutki? — spytał starzec Iwana.
— Tak, rzeczywiście mówiłem; jeśli niema nieśmiertelności, to niema i cnoty.
— Szczęśliwy pan jesteś, że tak wierzysz, albo też może bardzo nieszczęśliwy.
— Dlaczego nieszczęśliwy? — spytał z uśmiechem Iwan.
— Bo prawdopodobnie sam pan nie wierzysz ani w nieśmiertelność duszy, ani też w to wszystko, coś pan napisał o Kościele i w kwestyi religijnej.
— Być może, ojcze, że macie słuszność, chociaż nie zupełnie żartowałem — przyznał Iwan z nagłym rumieńcem.
— Nie żartowałeś pan zupełnie, to prawda, bo też wątpliwość ta nie jest jeszcze rozstrzygnięta w pańskiem sercu, mimo, że je udręcza. Zresztą i męczennik lubi niekiedy zabawić się męką swoją, jakby z nadmiaru bólu. Tak i pan zabawiasz się artykułami dziennikarskiemi, rozmowami w salonie, mimo, że nie rozstrzygnąłeś pan jeszcze w sobie tej kwestyi, a rozstrzygnięcia jej pragniesz.
— A możeż nastąpić owo rozstrzygnięcie? A zwłaszcza w formie twierdzącej? — zapytał Iwan, patrząc na starca z nieokreślonym uśmiechem.
— Jeśli nie może rozstrzygnąć się twierdząco, to nie rozstrzygnie się też i przecząco; sam pan to czujesz w głębi serca i to pana najbardziej męczy. A przecież powinieneś pan dziękować Stwórcy, że dał ci wzniosłe serce, zdolne do tego rodzaju cierpienia. Bo szukać mądrości i wznosić się do niej, to zadanie życia naszego; obyś mógł je spełnić tu jeszcze na ziemi i niech Bóg błogosławi drogi twoje.
Starzec podniósł rękę, chcąc przeżegnać Iwana, ten zaś, dostrzegłszy to, powstał i zbliżył się do niego, by przyjąć błogosławieństwo, a ucałowawszy jego rękę, powrócił na miejsce.
Postępek ten i całe wogóle zachowanie się Iwana wobec starca było dla obecnych taką niespodzianką, że wszyscy zamilkli pod wrażeniem zdumienia, a nawet pewnego rodzaju podniosłego nastroju. Na twarzy Aloszy odbiło się coś nakształt przestrachu. Tylko Mjusow wzruszył ramionami, a stary Karamazow skoczył ze swego miejsca i podbiegł do starca, wołając:
— Oto mój syn ukochany, kość z kości mojej! Zacny, pełen szacunku syn, że tak rzekę, drugi Karol Moor ze zbójców Schillera. Tamten zaś, co wszedł przed chwilą, to istny Franciszek Moor, przeciw któremu szukam waszej opieki. Ja zaś stoję tu jako stary hrabia Moor, der regierende graf von Moor. Osądźcie nas teraz, ojcze, i wysłuchajcie, bo pragniemy nietylko modlitwy, ale i przepowiedni waszych.
— Proszę, zechciej pan mówić bez tych dodatków i nie zaczynaj od obrażania własnych synów — rzekł cichym, zaledwo dosłyszalnym głosem starzec, który widocznie czuł się coraz słabszy:
— Nieprzyzwoita komedya, którą odrazu przeczuwałem idąc tutaj — zawołał Dymitr Fedorowicz, zrywając się z oburzeniem. — Darujcie, czcigodny ojcze, — dodał, zwracając się do starca — jam człowiek prosty i nie znam się na formach, nie wiem nawet, jak się mam względem was zachować; to pewna tylko, że oszukano was tutaj, prosząc o pozwolenie zjazdu. Ojciec mój najwidoczniej pragnie skandalu, dlaczego? sam chyba wie najlepiej, musi mieć w tem jakiś swój interes, domyślam się nawet jaki.
— Wszyscy się przeciw mnie zmówili! — krzyczał ze swego miejsca stary Karamazow — wszyscy przeciw mnie, i Mjusow także, tak, tak i ty przeciw mnie występujesz! — powtarzał, zwracając się w stronę Mjusowa, który bynajmniej nie myślał zaprzeczać. — Oskarżają mnie, żem przywłaszczył sobie pieniądze moich dzieci i że noszę je w butach! — Są na to przecież sądy! Zwróć się do nich, a wyrachują ci wszystko co do grosza, na podstawie twoich własnych kwitów. Pokaże się dopiero, że nie ja twoim, a ty moim jesteś dłużnikiem, i to nie na drobną sumę... kilka tysięcy! Mjusow trzyma naturalnie stronę Dymitra, nic dziwnego, to przecież jego krewny. Tymczasem posłuchajcie tylko państwo, co mówią w całem mieście o nadużyciach i hulankach mego syna. Tam, gdzie pierwej służył w wojsku, kupował cnotę dziewcząt, opłacając ją tysiącami rubli. Wszyscy to wiedzą i to w najdrobniejszych szczegółach. Ojcze najświętszy! wystaw sobie, że ten rozpustnik rozkochał w sobie i pozyskał serce szlachetnej dziewicy z dobrego domu, córki swego dawnego pułkownika. Panna piękna, posażna, ojciec zasłużony stary żołnierz, okryty orderami, ozdobiony krzyżem Anny. Skompromitował pannę, bo jest z nią po słowie. Ona teraz sierota, ojca straciła, przyjechała tutaj, a on w jej oczach, pod nosem swojej narzeczonej, romansuje z jedną tutejszą heterą, u której wciąż przebywa. Kobieta ta, mimo swej lekkiej opinii, żyła w poważnym związku z jednym szanownym człowiekiem, tak prawie, jak ślubna żona; była to, że tak rzekę, niedostępna forteca, bo ona jest cnotliwa, święty ojcze, mimo wszystko jest cnotliwa. Otóż Dymitr chce fortecę tę otworzyć złotym kluczem i na to potrzebuje pieniędzy, z tego powodu brawuje tak tu przedemną. Wydał już on i tak całe tysiące na stosunek swój z tą heterą, a wiecie u kogo pożycza pieniądze na ten cel? Czy mam powiedzieć, Mitia?
— Milcz! — krzyknął Dymitr. — Poczekaj przynajmniej niech wyjdę. Nie waż się w obecności mojej plamić imienia tej najszlachetniejszej istoty! Już to samo, żeś śmiał tu o niej wspomnieć, jest dla niej dostateczną zniewagą!
Tchu mu brakło.
— Mitia! Mitia! — upominał łzawym głosem Fedor Pawłowicz, — to już tak masz za nic błogosławieństwo ojcowskie, a cóż to będzie, gdy cię naprawdę przeklnę?
— Bezwstydny obłudnik! — ryknął Dymitr nieludzkim głosem.
— Widzicie państwo! I to tak na ojca! Cóż dopiero z obcymi. Wyobraźcie sobie państwo, że jest tu pewien dymisyonowany kapitan, biedny poczciwy, obarczony rodziną. Został wprawdzie usunięty ze służby, ale cicho, bez rozgłosu, bez żadnych sądów, słowem, zupełnie honorowo. Otóż trzy tygodnie temu Dymitr, spotkawszy tego starca w restauracyi, schwycił go za brodę i wywlókł za tąż brodę na ulicę, gdzie go zbił najokropniej wobec wszystkich przechodniów, a to wszystko z tego tylko powodu, że człowiek ten pośredniczył na moją korzyść w pewnej drobnej sprawie.
— Wszystko łgarstwo! To jest tylko pozór prawdy, a w gruncie rzeczy łgarstwo, — zaprzeczył drżący z gniewu Dymitr. — Nie mam zwyczaju ubarwiać swoich postępków, i przyznaję tu wobec wszystkich, że z kapitanem tym postąpiłem sobie istotnie, jak dziki zwierz. Ale też ten kapitan, ten pośrednik mego ojca, udał się do owej pani, którą tu przed chwilą nazwano heterą, i zaproponował jej, by skarżyła mnie przed sądem za weksle moje, które jej mój ojciec oddawał, a to dlatego tylko, aby mnie zamknięto do więzienia, w razie, gdybym się upominał o spadek po matce.
— Zarzucasz mi — mówił dalej, zwracając się do ojca — sympatyę do owej pani, a sam ją przecie namawiałeś, aby starała się mnie przyciągnąć... powiedziała mi to w oczy, śmiejąc się z ciebie. Chcesz mnie usunąć jedynie dlatego, że jesteś zazdrosny, bo sam się narzucasz ze swą miłością owej pani. Wiem to doskonale, bo mi to sama opowiadała, śmiejąc się z ciebie. Słyszysz?! Ona drwi z ciebie! Patrzcie, święci ojcowie, taki jest ów ojciec, gromiący zepsutego syna! Darujcie mi, państwo, wszyscy moje uniesienie, ale wiedziałem odrazu, że tak będzie, byłem pewien, że ten drapieżny człowiek, który jest moim ojcem, po to tylko zwołał to zebranie, aby wywołać skandal. Wszedłem tu z zamiarem podania mu ręki na zgodę, chciałem darować i sam prosić o przebaczenie. Ale skoro obraził on nietylko mnie, ale i ją, najszlachetniejszą z dziewic, której imienia nawet tu nie śmiem wymówić, taką czcią jestem dla niej przejęty, to nie mogłem milczeć dłużej i musiałem odsłonić wam całą prawdę, mimo, że to mój ojciec!
Nie mógł mówić dłużej, gniew dusił go, oczy pałały. Co prawda, wszyscy obecni byli również wzburzeni, wszyscy, prócz starca, zerwali się z miejsc swoich. Ojcowie zakonnicy spozierali surowo, ale milczeli, czekając przemówienia starca. Ten siedział blady i bezsilny, podnosząc niekiedy rękę, jakby chciał coś przemówić i wistocie jeden gest jego przerwałby niezawodnie tę burzliwą scenę. Lecz on sam wyglądał tak, jakby czegoś jeszcze oczekiwał, jakby się chciał o czemś przekonać.
W końcu Mjusow uczuł się dotkniętym w swem poczuciu przyzwoitości i postanowił przemówić.
— Wszyscy tu winni, że doszło do skandalu. Wiedziałem wprawdzie, jadąc tutaj, z kim mam do czynienia, nie przeczuwałem jednak nigdy, że rzeczy wezmą taki obrót. Jakto? Ojciec rywalizuje z synem o względy kokoty i knuje wraz z nią intrygi, by wsadzić tegoż syna do kryminału. Nie! Czegoś podobnego nie spodziewałem się nigdy, zostałem wyprowadzony w pole, jak i inni, oszukany, stwierdzam to, że zostałem oszukany.
— Dymitrze Fedorowiczu! — pisnął raptem stary Karamazow jakimś nieswoim głosem. — Gdybyś nie był moim synem, wyzwałbym cię natychmiast na pojedynek, i to na pistolety, na odległość chustki do nosa! Tak! Na odległość chustki do nosa! — powtarzał, tupiąc nogami.
Ludzie, którzy całe życie kłamali i grali komedyę, dochodzą z wiekiem do takiej doskonałości, że są w stanie płakać na zawołanie i drżeć z objawami najgwałtowniejszego wzruszenia, mimo, że mogliby sobie wybornie szepnąć w tej samej chwili: „I poco, stary komedyancie, kłamiesz bezwstydnie ten twój święty gniew i święte oburzenie?”
Dymitr spojrzał posępnie na ojca z wyrazem nieprzebranej pogardy.
— Marzyłem — mówił cichym, stłumionym głosem, — że przyjadę tu z przyszłą żoną moją, aniołem duszy mojej, dla pielęgnowania i osłodzenia jego starości... I cóżem zastał? Lubieżnego rozpustnika i najpodlejszego z komedyantów.
— Na pojedynek cię wyzywam, na pojedynek! — zawołał znów piskliwie stary Karamazow. — A co się ciebie tyczy, szanowny panie Mjusow, chciej wiedzieć o tem, że w całej twojej rodzinie, uważasz, w całej twojej rodzinie nie znajdziesz ani jednej kobiety równie czystej, jak ta, którą przed chwilą ośmieliłeś się nazwać kokotą. Ty zaś, Dymitrze, porzuciłeś dla tej kokoty swoją narzeczoną, czem dałeś dowód, że ta twoja narzeczona nie warta jest podeszwy trzewików tamtej ko-ko-ty.
— Ależ to wstyd! — wyrwało się mimowoli z ust ojca bibliotekarza.
— Wstyd i hańba! — drżącym od wzruszenia głosem krzyknął młody Kałganow.
— I po co taki człowiek żyje na świecie? — rzekł głucho Dymitr, któremu gniew jakby nagle odszedł. Pochylił się tylko jakimś niezwyczajnym ruchem i dodał jeszcze, ukazując ręką na ojca: — Jakże można pozwalać, aby taki człowiek bezcześcił jeszcze ziemię swoją obecnością?
Słowa te wypowiedział powoli i jakby przez sen.
— Słuchajcie, mnichy! Słuchajcie tego, ojcobójcy! — zawołał stary Karamazow. — Macie odpowiedź na wasze święte oburzenie! Wstyd! hańba! mówicie, a czy wiecie wy, że ta nierządnica, ta kobieta złego prowadzenia, jak ją nazywacie, czystsza jest może i świętsza od was tu wszystkich, co pracujecie nad swojem zbawieniem? Zbłądziła, być może, w młodości, ale kochała wiele, a takiej sam Chrystus przebaczył!
— Chrystus nie o takiej myślał miłości — zaprotestował dobrodusznie ojciec bibliotekarz.
— Jakto nie o takiej? Właśnie, że o takiej, mnichy, o takiejże! Siedzicie tu, karmiąc się kapustą i zdaje wam się, że to wielka zasługa. Zjadacie rybki wędzone i zdaje wam się, że za tę cenę Boga kupicie i do zbawienia dojdziecie!
— Dość już tego, dosyć! — zabrzmiało ze wszystkich kątów celi.
Nagle burzliwa ta aż do nieprzyzwoitości scena zakończyła się całkiem niespodzianie. Starzec wstał z miejsca, podtrzymywany przez nawpół przytomnego Aloszę, podszedł do Dymitra, a ukląkłszy u nóg jego, pokłonił mu się nizko, uderzając czołem o ziemię. Alosza był tak zdumiony, że nie pomyślał nawet o podniesieniu starca, który powstał o własnych siłach i obejrzał się dokoła, uśmiechając się blado.
— Darujcie! Darujcie sobie wszyscy! — przemówił jeszcze, kłaniając się swoim gościom.
Dymitr stał, jak skamieniały. Co? jemu się pokłonił? jemu? Cóż to znaczy? „Boże mój!” — krzyknął wreszcie i, zakrywszy twarz rękami, wybiegł z pokoju. Za jego przykładem porwali się inni i, nie żegnając się nawet z gospodarzem, wyszli tłumnie, nie ochłonąwszy ze wzruszenia. Ojcowie tylko zakonnicy nie zaniedbali poprosić starca o błogosławieństwo.
— Co może znaczyć ten pokłon? Symbol jaki? — próbował pytać zmieszany Fedor Pawłowicz; nie śmiał jednak zwrócić się do nikogo bezpośrednio.
— Waryaty i dom waryatów! — wołał gniewnie Mjusow. — Słuchaj, twego towarzystwa, Fedorze Pawłowiczu, wyrzekam się, i to już raz na zawsze. Ale gdzież ten braciszek zakonny, co nas tu przyprowadził?
Braciszek oczekiwał właśnie na nich przed gankiem, zapraszając na obiad.
— Zechciejcie, proszę, wytłómaczyć mnie przed ojcem przełożonym, że z zaproszenia jego korzystać nie mogę, ale po tem wszystkiem, co tu zaszło, jest to dla mnie prawdziwem niepodobieństwem — rzekł z rozdrażnieniem Mjusow.
— To wszystko, co tu zaszło, to właściwie ja i moja obecność — podchwycił Fedor Pawłowicz. — Słyszycie, ojcze, to z mego powodu Piotr Aleksandrowicz nie chce przyjąć obiadu u przełożonego. Ależ nie krępuj się, proszę; to ja się usunę i miejsca ci ustąpię, obiadować będę w domu, a tobie smacznego apetytu życzę, najdroższy kuzynie.
— Nie jestem pańskim kuzynem i nigdy nim nie byłem. Wstydu pan niema.
— Mówiłem też tak umyślnie, żeby cię zirytować, wiem, że wyrzekasz się kuzynostwa ze mną, mimo, że jesteśmy spokrewnieni, czego w każdej chwili mogę dowieść. Ty także, Iwanie, zostań, wieczorem przyślę po ciebie konie. Tobie, Piotrze Aleksandrowiczu, wypada nawet być u ojca przełożonego, aby go przeprosić za wszystko, cośmy tam z tobą nabroili.
— Naprawdę odjedziesz?
— Jakżebym mógł zostać po tem wszystkiem, co zaszło? Musiałbym przepraszać: Panowie, uniosłem się, darujcie... Są ludzie o sercu odważnem Aleksandra Macedońskiego. Inni znów mają tylko biedne tchórzliwe serduszko obitego pudla, ja właśnie jestem z takich, boję się wszystkiego. Jakżebym mógł po takim skandalu ukazywać się na obiedzie i zajadać klasztorne sosy?
— A dyabliż go wiedzą, czy nie udaje — zastanawiał się w myśli Mjusow, śledząc podejrzliwym wzrokiem za oddalającym się komedyantem.
Tamten obejrzał się, a widząc, że Mjusow patrzy na niego, przesłał mu od ust całusa.
— Pan także idzie na obiad? — spytał sucho Iwana Mjusow.
— Czemużby nie? Tembardziej, że proszony jestem specyalnie przez ojca przełożonego i to jeszcze wczoraj.
— Co do mnie, ja w samej rzeczy nie czuję się na siłach figurować na tym przeklętym obiedzie — mówił ze wzrastającem rozdrażnieniem Mjusow, zapominając o obecności towarzyszącego im braciszka. — Choć właściwie należałoby się nam usprawiedliwiać, a przedewszystkiem wytłómaczyć, że to wszystko stało się nie z naszej winy, że to nie my. Jak pan myśli?
— A oczywiście, trzeba się zastrzedz, że to nie my — odparł Iwan — zresztą ojca mego tam nie będzie.
— Jeszczeby tego brakowało. Przeklęty obiad.
Mimo to, szli wszyscy. Braciszek słuchał, milcząc. Dopiero w pół drogi lasku zauważył skromnie, że ojciec przełożony dawno już czeka i że spóźniono się o jakie pół godziny. Nic na to nie odpowiedziano, tylko Mjusow spojrzał z nienawiścią na Iwana, mówiąc w myśli: „A ten idzie, jakby nigdy nic nie zaszło. Miedziane czoło i sumienie Karamazowów.”






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.