Przejdź do zawartości

Bezimienna/Tom I/LVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LVIII.

Nigdy może stolica nie była tak rozgorączkowana, nie żyła takim zapałem i ogniem, jak w dniach, które dzieliły od wybuchu powstania zbliżenie się wojsk polskich z Kościuszką pod Warszawę. Napływ ludzi ze wszystkich prowincyi był ogromny, gotowość do ofiar niezmierna, wrzały umysły, serca otwierały się nadziejom. Co chwila odtąd pomyślne nadchodziły wieści, codzień ktoś od obozu i naczelnika przybywał. W mieście wrzało... zamek tylko królewski stał niemy, opuszczony, osamotniały. Dawni nawet przyjaciele poufali, dworscy odstępowali go i kryli się pod różnymi pozorami po niedostępnych kątach... Mała — bardzo mała garstka wiernych niedoli — została przy królu, który w istocie był godny politowania. Położenie jego mimowolnie nasuwało porównania z Ludwikiem XV w chwili, gdy ten jeszcze był zmuszony trzymać z rewolucyą otwarcie, a potajemnie zmawiał się z Austryą i koalicyą. Tak teraz Stanisław August potakiwał wysłańcom narodu, korespondując potajemnie z Rosyą, której pomocy wzywał, wzdychając, by wojska Imperatorowej zwyciężyły... tak samo tu obawiano się jego ucieczki do nieprzyjacielskiego obozu, jak w Paryżu Ludwika za granicę, tak samo jak w Várennes Capeta, odprowadzono Poniatowskiego z Pragi, posądzając go o zamiar ujścia.
Nie dziw, że Poniatowski, pomny losu Ludwika, na odgłos wrzawy mógł się obawiać o życie swoje. Przyjaciele jego najpoufalsi ostatniej godziny poginęli śmiercią gwałtowną... nie możnaż było jutro procesu mu rozwinąć i skazać...
Ale Poniatowski, drżąc, ufał jednak szlachetnemu uczuciu Polski całej, która się chlubiła tem, wskazując swe dzieje, że się żaden z jej synów królobójstwem nie zmazał.
Wśród tego zgiełku ludzi, wrzawy, szału przygotowań wojennych, ginęły ruchy pojedyńczych, ledwie dostrzeżonych małych człowieczków powszednich... korzystali z tego źli i dobrzy... a nieco ośmielona Rosya już na nowo nawiązywała nić tej siatki, która kraj, jak pająk, osnuć miała. Przyjaciele jej grali rolę patryotów głośno, a nieszczęśliwych ofiar po cichu.
Obraz tej epoki nie wchodzi w ciasne ramy naszej powieści... choć się oprzeć trudno czasem, by choć rożka zasłony nie uchylić.
Od ostatnich wypadków dość upłynęło czasu, ale w położeniu osób, nas zajmujących, szczególniej Heleny, nic się prawie nie zmieniło.
Jenerał wiedział już przez starościnę, iż Helena zgadza się na oddanie mu ręki.
Nie wychodząc prawie z domu, u łóżka siostry, bawiąc ją, zapominając o troskach wśród szczebiotań dziecka, spędziła ona dni te oczekiwania. Julka, na przemiany gorzej, to lepiej się mając, trzymała ciągle dwie opiekunki swe między nadzieją a rozpaczą, życiem a śmiercią.
Starościna, która też czasem schodziła do drzwi siostry, u progu kilka słów do niej przemówiła, dowiadywała się, co się z nią dzieje; starała się wypłacić za winy dawne życzliwością, na jaką zdobyć się umiała.
Pewnego dnia żywo jakoś zeszła, prosząc Ksawerową do siebie.
— Moja kochana siostro — rzekła — jest coś, o czem przestrzedz cię muszę... Nie wiem i nie mogę tego zrozumieć, co to jest, a podejrzywam, że się to musi tyczyć chyba Heleny. Ja, jak wiecie, ciągle czatuję w oknach, bo się boję! otóż uważałam, że tego domu zawsze jacyś ludzie pilnować się zdają... stoi ktoś na straży i nieustannie w wasze okna spogląda. Wychodzi kto z bramy, to mu zabiega drogę... Czasem jednego, czasem dwóch widzę na czatach. Posądzałam jenerała, ale to nie są jego ludzie... ktoś ich inny nasyła. Dom jest strzeżony... Juściż nie mnie pilnują... i co to być może, nie wiem, ale z tego, coście mi opowiadali... czego się domyślam... sądzę, że to o Helenę chodzi.
— O Helenę? — zapytała Ksawerowa — wątpię... dlaczegożby na nią czatowano? Wprawdzie zagadka jej urodzenia jest niewyświeconą... ale... teraz, nie zdaje mi się, żeby o tem myślano.
— Ja ostrzegam was tylko, z dobrego serca — rzekła starościna.
Wdowa myślała długo, podziękowała grzecznie, ale zdawało się jej, że to było przywidzenie, i nic o tem nawet Heli nie wspomniała.
Wypadki następowały po sobie szybko.
Puzonów, ukrywający się ciągle w Warszawie, gdzie miał jakieś tajemne zlecenia, parę razy zjawił się przebrany u starościny, zaklinając ją, aby mógł widzieć się z Heleną. Ale na wszystkie jego zaklęcia odpowiadała jednem stanowczem, ciągle powtarzanem:
— Nie zobaczymy się, aż u ołtarza.
Napróżne były wszelkie usiłowania. Jenerał gniewał się, błagał, nalegał, ale widząc w ostatku, że woli jej nie złarnie, przyszedł pewnego dnia do Betiny z uwiadomieniem, iż umówił się z księdzem, który przyrzekł wieczorem dać im ślub w oratoryum prywatnem na zamku królewskim. Dzień blizki był wyznaczony. Działo się to w jak najgłębszej tajemnicy. Wieczorem Hela, jak posąg blada, nie pozwoliwszy się inaczej ubrać do ślubu, jak w suknię czarną, nie przypiąwszy wianka ni kwiatu, które z pewnym gniewem odrzuciła, i z przewiązaną, bo niezagojoną jeszcze ręką na temblaku... wyszła na ślub, jakby szła na pogrzeb. W oczach jej niezwykła błyszczała energia.
Wyszedłszy z pokoju swojego, rzuciła się do nóg Ksawerowej z płaczem, prosząc o błogosławieństwo i zaklinając, aby jej towarzyszyła.
Potem udała się jeszcze do gospodarza domu. Był to człowiek prosty, uczciwy, niezbyt łatwy do wzruszenia, ale dobrego serca. Pannę Helenę szczególniej jakoś szanował i kochał. Znalazła go prawie samego, bo z małem dzieckiem tylko.
— Przychodzę po pana — rzekła — jestem sierotą, biedną, o bardzo biedną... nie mam z rodziny nikogo, oprócz opiekunki mojej... Wszakże mi nie odmówicie być świadkiem przy moim ślubie?
Paproński się porwał.
— Co? pani idzie za mąż?
— Tak jest.
— A ślub kiedy?
— Natychmiast.
— Jakto? tak? bez przygotowania się?
— Wesela nie będzie... Świadka tylko potrzebuję, pojedziesz pan, jak jesteś.
Paproński się przeląkł, wymawiał, ale musiał uledz wreszcie.
Powóz, przysłany przez jenerała, stał w bramie.
Nie dając się opamiętać poczciwemu Paprońskiemu, Helena schwyciła go i powiodła. Ksawerowa już na nich czekała na dole. Około powozu wysłany przez Puzonowa Sojka z drugim patryotą tegoż rodzaju zdala straż odbywali.
Kobiety jeszcze były nie wyszły, gdy jakiś dość niepoczesny jegomość zbliżył się do Sojki, przebranego za kamerdynera.
— Dobry wieczór.
— Wieczór dobry.
— Czyj to powóz, proszę pana?
— Mego pana — odparł Sojka.
— A nie można spytać, jak się zowie?
— Dziś się zowie tak samo, jak się nazywał wczoraj — odpowiedział sługa.
— A! i po cóż, czy po kogo tu panowie przybyliście?
— Za interesem.
Jegomość ciekawy dobył tabakierki.
— Nie zażywa pan tabaki?
— Nie...
— Szkoda, wyborna bernardynka. Ale któż to pojedzie?
— Ktoś, albo nikt — rzekł Sojka.
Nie było sposobu z niego nic wyciągnąć. Ciekawy przechodzień odstąpił, ale stanął tak, żeby mógł widzieć osoby wsiadające. Helena jednak przemknęła się żywo, tak, iż trudno ją było poznać, a gospodarz i Ksawerowa pośpieszyli za nią, zakryci przez Sojkę.
Ciekawy jegomość, widząc powóz odjeżdżający, pobiegł na drugi koniec ulicy do drugiego jakiegoś jegomości i zniknął.
Za węgłem toczyła się rozmowa.
— Któż pojechał?
— Dwie jakieś kobiety i mężczyzna.
— Młody, stary?
— Pękaty... ale nie widziałem...
— Czy i ta pojechała?
— Otóż to, że dostrzedz nie było podobna.
— Dobry z was stróż!
A po chwili dodał drugi:
— Stać i podpatrzeć, czy powróci...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.