Bez serca/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Styczeń się kończył, wiosna zapowiadała, a na tem szczęśliwem morskiem wybrzeżu, od północy Alpami zakrytem, wdzięczyła się już ona młodziuchno. Fijołki które przez grudzień kwitnąć nie przestawały, bujały całemi bukietami okryte, migdałowe drzewa wdziały swe różowe sukienki i zdala wyglądały jak dziewczęta w stroju świątecznym. Róże całe w pączkach gdzieniegdzie się rozwijały, na drzewach które liść straciły pączki nabrzmiewały lśniące; inne nieuszkodzone przez zimę zieloność ciemną, szarą, płową i jasną splatały w mozajkę barw harmonijnych.
W tym ogrodzie hesperyd, gdy się mistral uciszył, a morze wygładziło, magnolje, paulownije, datury, tomaty indyjskie, mirty, heljotropy, laury, obok wspaniałych pinij, na tle szarych i czerwonawych skał, zdawały się obrazkiem przez fantazyę pejzażysty stworzonym.
Prawda była podobną do bajki z Tysiąca i jednej nocy.
Właśnie jednego takiego dnia spokojnego, z portu przy Lazarecie, wypływała łódź z nicejskiemi gośćmi na morze, które ubrało się w najpiękniejszy swój lazur, zdala wszystkiemi odcieniami tęczy mieniony.
Z tego miejsca w którem się wioślarze, nawykli do wożenia cudzoziemców zatrzymali, widok był prawdziwie zachwycający.
W głębi cały łańcuch lilijowych Alp ostro i zębato malujących się na żywym niebios błękicie; poniżej jakby w gnieździe zieleni różnobarwnej, przybierającej kształty kuliste, piramidalne, fantastycznie pogarbione i postrzępione — leżało miasteczko rozsypane po wybrzeżu, ze swemi villami, wschodami, galeriami, kolumnami i wzgórzem starego zamczyska, panującem mu majestatycznie.
Jako tło, służył łańcuch gór, wierzchołek Mont-Chauve, pozaokrąglane garby pagórków cimenceńskich po nad strumieniem Varu.
Nawet oswojone z tym czarodziejskim obrazem oko, nie mogło się od niego oderwać.
Godzina była popołudniowa, słońce przygrzewało już jak w lecie, choć blask jego był złagodzony niedojrzanemi wiosennemi wyziewy.
Towarzystwo znajdujące się w łodzi, która umyślnie się zatrzymała, aby pozwolić napawać się tym widokiem, było bardzo szczupłe; — w istocie składało się z jednego mężczyzny i jego dworu...
Nicejscy wioślarze z wielkiem poszanowaniem spoglądali na tego, który w łodzi widocznie pierwsze miejsce zajmował. Był to młodzieniec lat dwudziestu kilku, piękny bardzo, z włosem jasnym, oczyma niebieskicmi wypukłemi, twarzyczką świeżą, różową, wdzięczną razem i zuchwałą. Słusznego wzrostu, zręczny, gipki jak młode dziewczę, pańskiego oblicza i postawy; — znać było że chyba po raz może pierwszy oglądał te cuda południowego świata, tak niemi był uniesiony, a z zachwytem utaić się nie mógł.
Cała twarz, uśmiech, wejrzenia, ruchy malowały to szczęście jakiem był przejęty, — szczęście które w młodości tylko sprawia wrażenie nowe, doścignięcie jakiegoś upragnionego celu.
Co chwila z ust wyrywały mu się wykrzykniki, oczyma obracał na wszystkie strony, wskazywał palcami na góry, na budowy, na części krajobrazu, zapytując jak się co zwało... Ludzie otaczający odpowiadali mu, spiesznie, prześcigając, usiłując ciekawość zaspokoić.
Za młodym panem stał z uszanowaniem i miną zmęczoną, najęty cicerone, który z obowiązku monotonnym głosem tłumacza z profesyi recytował oklepane wiadomostki, często po kilka razy na dzień powtarzane. Wioślarze przerywali mu w swym języku francusko-włoskim, poprawiali go, czynili uwagi i dodatki, chcąc się zalecić podróżnemu, i popisać ze znajomością swego kraju.
Oprócz młodego pana i przewodnika, znajdował się na łódce służący tylko z twarzą bladą, policzkami wydatnemi, nosem zadartym, spłaszczonym, postawą żołnierską, trzymający pański plaid na ręku i tak znudzony jak przewodnik był znużonym.
Obojętność z jaką ten służalec patrzał na obraz cudowny, dziwnie odbijała od entuzjazmu młodego pana. Ten zdawał się świeżo przybyłym, po raz pierwszy dopuszczonym do oglądania kraju czarów — widok palm i kaktusów żywych wprawiał go w szalone zachwycenie, prawie śmieszne tak namiętne.
Pokazywał je z dziecinną radością odrętwiałemu słudze, który milcząc głową tylko potrząsał, dziwiąc się pewnie więcej uniesieniu pana niż palmom.
Wioślarzom, którzy zwolna kołyszącą się łódź starali w miejscu utrzymać, radość ta cudzoziemca miłą była, czyniła nadzieję pewną szczodrej buona mancia.
Młodzieniec to gołem okiem, to z pomocą teatralnej lornetki w kość słoniową oprawnej, rozpatrywał się w krajobrazie. Szczególniej ville niektóre wychylające się z pośrodka dębów zielonych i pinij, zwracały jego uwagę. Rozpytywał się o szczęśliwych ich właścicieli.
Trwało to tak długo, że ludzie łódką powożący, znudzeni staniem w jednem miejscu, wnosili już czyby dalej ku Monaco nie płynąć, lecz cudzoziemiec tak był rad z widowiska, a słońce się już poczęło zwolna skłaniać ku górom, iż wolał rozpatrując wybrzeże, zwolna się skierować ku staremu zamkowi.
Wydano rozkaz, wioślarze ruszyli posłuszni.
Młodzieniec rzucił się na poduszki i z uniesieniem wpadł w zadumę. Sługa z plaidem dumał także, ale oczy jego nie ciekawe, szukały czegoś na dnie łódki.
Nie mając z kim, młodzieniec rozpoczął z nim rozmowę w ruskim języku.
— Nu, Sasza — odezwał się z pewnym akcentem zdradzającym obce pochodzenie. — Śniło się tobie kiedy żebyśmy te cuda oglądali?
Sasza stojący z tyłu, z którego twarzy nie widać było, aby mu się to tak cudownem wydawało, poruszył z lekka ramionami — ale odpowiedział żywo.
— Nigdy w świecie, mości książę.
— Nieboszczka matka mówiła mi o podobnych pięknościach u nas na Kaukazie i w Krymie — ciągnął dalej młody — ale ja ich nie widziałem i tam chyba tak pięknie jak tu być nie może. Przychodzą mi jednak na myśl te mateczki opowiadania. To raj!!
Załamał ręce w uniesieniu. Sasza patrzał posępnie i krzywił się. Zdawało mu się że pański wykrzyk wymagał odpowiedzi i rzekł sucho:
— Tak jest.
Młodzieniec zatopiony był w jakichś marzeniach, pierś miał tak przepełnioną, tak potrzebował wylać się z tem co ją uciskało, iż choć słuchacz był tępy, mówił ciągle więcej może do siebie niż dla niego.
— A! jaki ja jestem szczęśliwy! Sasza! jaki szczęśliwy! Wyrwałem się w ten piękny świat, na swobodę, całą piersią mogę oddychać i używać. Tak długo o tem marzyłem..
Sasza odwrócił się nagle śmiejąc — tam teraz dwadzieścia pięć stopni mrozu i nosy odmarzają!
Wyprostowany sługa pośpieszył z potwierdzeniem.
— Tak jest... oświecony panie...
Nie słuchając go — młody książę ciągnął dalej.
— Kupić tu chyba trzeba villę! Na święcie piękniej i lepiej nigdzie być nie może. A na promenade des anglais co pięknych twarzy! jak one piękne te drewniane angielki i te kauczukowe francuzki! Do stu tysięcy! o takich kobietach my nie marzyliśmy — Sasza!
— Tak jest... oświecony panie — zamruczał sługa i skrzywił się.
Przewodnik tłumacz, zazdrośny nieco iż podróżny nie zaszczycił go rozmową, a ciągle coś w niezrozumiałym języku do sługi prawił, wtrącił korzystając z małego przestanku.
— Wasza książęca mość, każę nazad do portu zawrócić, czy przybić gdzieindziej?
— Przybijajcie gdzie się wam podoba, bylem się mógł napatrzeć — odparł wesoło książę. — Pięknie bo u was jest, do licha — nad wyraz wszelki!
Cicerone się uśmiechnął.
— Spodziewam się że w. książęca mość z villi Maryi zadowolony?
— Dosyć — rzekł książę — choć teraz gdy ich więcej widziałem, możebym był wolał inną. Ale (uśmiechnął się do siebie) ma ona swą dobrą stronę.
Przewodnik pilno nasłuchujący i przypatrujący się mówiącemu, uśmiechnął się także, jakby tę stronę dobrą rozumiał.
— Sąsiedztwo przyjemne — szepnął trochę złośliwie.
Rumieniec przebiegł po dziewiczej twarzyczce księcia, ale wnet wrócił do powagi jaką względem cudzoziemca przybierał, nie dając mu się poufalić z sobą.
Łódź tymczasem zwolna zbliżała się ku wybrzeżu, a słońce też bledniejąc zachodziło za góry. Chłodniejszy wiatr od nich powiewał, powierzchnia morza dotąd wygładzona i nieruchoma, marszczyła się, kołysać zaczynała. Barwy wód ciemniały i żywość traciły; zdala pas lazuru czarnego odgraniczający morze od niebios oblókł się jakby mgłą i w mrokach utonął.
Po niebie, zwolna, od gór wierzchołków poczęły się jak dymy lekkie i przejrzyste zrywać obłoczki szare.
Sasza troskliwy o swojego pana który był dosyć lekko ubrany, choć nie wezwany plaidem okrył mu ramiona, końcem jego osłonił kolana... Książę uśmiechnął się do niego, a stara głupkowata twarz Saszy poczciwym uśmiechem serdecznym mu odpowiedziała.
Rozkazano przybijać do brzegu jaknajbliżej villi Maryi, stojącej niedaleko od promenady anglików.
Książę lekko i zręcznie na brzeg wyskoczył, bawiąc się niebezpieczeństwem zamoczenia, gdy łódź rozkołysana blisko do lądu przystać nie mogła.
Dziecinnego coś było w tem roztrzepaniu jego... Wszystko mu było zabawnem i nowem.
Zapłacono łódkę i wioślarzy, a Sasza i cicerone do osoby księcia przywiązani, z nim razem szli, ledwie mogąc nadążyć ku villi Maryi, zdala już z za drzew wyglądającej zalotnie ze swym ogródkiem olbrzymiemi obwiedzionym kaktusami i eukalyptusami do koła; z galeryami, gankami, werendą okrytą zielonym bluszczem i pnącemi się różyczkami.
Nie brakło nawet wodotrysku, który przed gankiem mruczał srebrną strzałą wyskakując do góry.
Doszedłszy do ganku książę coś szepnął Saszy, odprawił skinieniem cicerona, a sam stanął tu jeszcze, spoglądając ku miastu, lubując się ogródkiem, kwiatami i drzewami.
Tuż na lewo i prawo ciemne pomarańczowych drzew liście, zpośród których gdzieniegdzie złote owoce się okazywały, — śmiech wywołały na jego usta, jak gdyby sobie przypomniał wiersz Goethego o tym kraju błogosławionym, gdzie cytryny i pomarańcze kwieciem się okrywają.
I wesoła twarzyczka, wprędce znów oblekła się jakąś tęsknotą. Czegoś mu tu do szczęścia brakowało!
Oko jego zwróciło się w prawo, gdzie z poza gęstwiny drzew, przeglądała druga villa do tej w której mieszkał podobna.
Zmierzchało zwolna, wieczór nadchodził; Sasza, którego widać było, z poufałością starego sługi, przechadzającego się po pokojach na dole, doglądał już zapalania świateł, i w narożnym pokoju jadalnym, przypatrywał się stanąwszy zadumany przygotowaniom do podwieczorku. Właśnie chłopak w elegancką liberyę przybrany, niósł świecący samowar i na stole go ustawiał.
Książę zwrócił oczy ku drzwiom otwartym jeszcze jadalnego pokoju, jakby mu się samemu niebardzo do niego wchodzić chciało, gdy furtka skrzypnęła, na żwirze ścieżki usłyszał chód poważny i powolny. Słuszny mężczyzna, na wojskowego wyglądający, siwy, z krótko ostrzyżonemi włosami, wygoloną twarzą, na której tylko wąs siwy pozostał, z wyrazem surowym w obliczu, przybliżył się do ganku.
Ubrany był bardzo skromnie, ale na swój wiek starannie.
— Toście wy mi gościem miłym, Pietrze Maksymicz — zawołał z ganku książę. — Jakżeście łaskawi że nie zapominacie o mnie. W samą porę! Nie lubię do herbaty zasiadać nie mając przemówić do kogo.
Samowar gotów.
— Ja tak samo, Platonie Entychjewicz — odparł po wojskowemu salutując go stary głosem grubym.
— Byłem tu już po południu, ale was nie zastałem.
— Jeździłem trochę na morze.
— No ja morza nie znoszę, nawet kiedy spokojne.
— A jak z niego pięknie Nica wygląda!
— Ona bo piękna zewsząd — rzekł Piotr Maksymicz. — Tylko nam droga do licha. Gdyby nie rozkaz doktora i nie mój kaszel uparty, wolałbym siedzieć u siebie w domu w saratowskiej gubernii, przy dobrym piecu.
— Ależ wam tu cieplej i kwiatki wam pachną.
Piotr Maksymicz ramionami poruszył.
— Przesądy i uprzedzenia! u nas na Syberyi cieplej niż w Nicy.
Książę Platon śmiał się z tego paradoksu.
— A, pewnie — ciągnął dalej stary jenerał wchodząc na ganek i podając rękę gospodarzowi. — A, pewnie. Na słońcu się tu upiec można, ale niechże powieje chłodny mistral a tumany kurzu podniesie, trzeba uciekać do domu i zębami dzwonić; bo po domach, gdzie się żadne drzwi i okna nie zamykają, a na kominku skwierczy lichy ogieniek z winnych gałęzi — po domach chłód przejmujący.
— Mnie nie zimno! — rozśmiał się Platon.
— I mnie też nawet w Moskwie nigdy zimno nie było. Kiedym miał lat dwadzieścia kilka — dodał jenerał.
W tem Sasza przypomniał że herbata była gotową. Poszli powoli do jadalnej sali, której drzwi i żaluzye zaraz pozamykano, i zasiedli do wytwornie zastawionego stołu, którego widok, trochę posępnego jenerała rozchmurzył.
Popatrzył na rozweseloną, śmiejącą się twarzyczkę swojego młodego towarzysza!
— No dobrze wam tu? Platonie Entychjewicz? — zapytał trochę złośliwie.
— Jak w raju!
— Tylko wam Ewy brak — dodał jenerał — prawda? ale nie bójcie się, Ew tu jest więcej niż potrzeba. Całe ich transporta wyprawują stolice do Nicy, Londyn, Paryż et caetera. Szkoda tylko że to są wszystko już nazbyt dojrzałe Ewy i słomiane wdowy nie po jednym Adamie.
— Piotrze Maksymiczu — przerwał wesoło młody — wy, starzy, coście smak stracili, wszystko widzicie inaczej... a nam mołojcom!
— Co za dziw! — potwierdził jenerał. — Mówiłem wam Platonie Entychjewiczu, gdym był młody nie było mi zimno, a lada wiejska Maritorna wydawała mi się Wenerą. — Ruszył ramionami przysuwając sobie świeże masło.
— No... chwalcie, unoście się jak się wam podoba, Platonie Entychjewiczu, ale... ostrożnie! ostrożnie!
— Dlaczego?
— Bo to są połapki! — rzekł stary.
Nieustraszony tem książę, śmiał się.
— Tak! tak — mówił dalej jenerał zajadając żarłocznie. — Ja się szczególniej boję tych kobiet co przyjeżdżają na wystawę na takie targowiska jak Nica, Monaco i inne. Młodym się łatwo głowa zawraca.
Gdybyście tu byli przyjechali za życia matki waszej, Maryi Piotrównej, kiedy ona jeszcze czuwała nad wami (a była niewiasta przenikliwa i baczna), onaby was ustrzegła od biedy. Teraz wy sami jesteście panem swej woli i losu, a młodość gorąca, i prawda, że po naszej północy, to kraj i ludzie wydają się czarodziejsko.
— A! tak! tak! — wykrzyknął zapalczywie, podnosząc się Platon. — Te kobiety! Co to za elegancya! jaka dystynkcya! mowa, wykształcenie. Co za urok w nich!
Jenerał słuchał uśmiechnięty i tylko usta pełne herbaty, parsknąć mu nie dały!
— A! wszystko fałsz i komedye! — zawołał.
Książę rozciągnął się w krześle wygodnie, a czoło mu się zmarszczyło.
— Piotrze Maksymiczu — rzekł — przypomnijcie sobie coście mi niedawno mówili. Pamiętacie! gdy włoch przywiózł tu na sprzedaż obrazy. Była tam Madona Francesco Francyi, z rąbkiem na czole, którą ja się tak zachwycałem. Niemiec stojący przy mnie dowodził, że nie jest oryginałem! Naówczas wy powiedzieliście mu: Jeżeli kopia doskonała złudzić mnie może, a robi mi oryginału wrażenie? nie wszystkoż jedno?
— Tak — przerwał jenerał — i byłoby wszystko jedno mieć taki sfałszowany oryginał w kobiecie; gdyby on jednego dnia nie musiał zblednąć i stać się obrzydliwą bazgraniną.
Książę rozparł się wygodnie w krześle, zapalając cygaro.
— Hm!! — szepnął pół głosem. — Czasem kilka chwil złudzenia, gdy dają szczęście, wiele warte...
Piotr Maksymicz skrzywił się patrząc na urodziwego chłopca, jakby czuł już mu grożące niebezpieczeństwo.
— Słuchaj — odezwał się poważnie. — Pełnoletni jesteś, sam jeden na świecie, pan sobie. Jam tobie ni swat ni brat, tylko stary przyjaciel ojca i matki, życzę ci dobrze jak własnemu synowi. Młody zerwał się z krzesła i poszedł go w ramię pocałować.
— Słuchaj że ty mnie — mówił jenerał dalej — tyś tu ciągle jak pijany; życia spragniony, oszalały. Bądź ostrożny! Zlituj się! Umizgaj się do kobiet, bo bez tego młodemu życia niema. Kochaj się sobie, daj się nawet trochę obedrzeć, jeśli będzie za co... Jesteś bogaty! nie przepadniesz dla jakich stu tysięcy rubli, choćbyś dwa i trzy razy tyle stracił jeszcze ci dosyć zostanie; tylko, na Boga zbawiciela, do ołtarza nie idź! tylko się nie żeń!!
Stary w ręce aż uderzył.
— Pamiętaj to! pamiętaj, tyś ostatni z rodu prawie królewskiego Radjanów; masz prawo do najświetniejszych partyj, Twoja przeszłość obowiązuje cię do tego byś wysoko patrzał.
— Ojcze kochany — rozśmiał się książę Radjan ramionami zżymając — nasza przeszłość niepowrotnie została w ruinach gruzyjskich pałaców pogrzebioną. Marzenia nasze carskie należą do historyi, do grobowisk, a jam dziś, kto? młody chłopak bogaty, któremu, dalibóg trochę szczęścia w życiu się należy.
Wiecie, poczciwa, święta matka moja Marya Piotrówna chciała mnie żenić z księżniczką Eufemią Artemjewną, dobrą dziewczyną, ale nie ładną i ułomną; dla milionów i dla nazwiska, wyprosiłem się jej. Popłakała i powiedziała: Masz słuszność. Chcieliżbyście wy mnie dla pamięci dziadów skazać na domowe piekło? Dla tego żem jedynak i ostatni z rodu, miałbym za ród ten cierpieć!
Jenerał milczał zamyślony.
— Cierpliwości! cierpliwości! kochany Platonie, ja ci nie narzucam nic; nie wymagam nic nad to żebyś się po pijanemu nie żenił, a teraz, ty jesteś pijany swoją młodością. Poczekawszy, gdy świat poznasz lepiej sam dobrowolnie weźmiesz może garbatą...
To mówiąc z pewnem lekceważeniem, obejrzał się czy sług niema, a zobaczywszy że są sami, dodał:
— Garbate żony miewają ładne pokojówki!
— A! Pietrze Maksymiczu — porywając się znowu z krzesła gorąco wykrzyknął młody książę — jak wy coś podobnego mówić możecie! Gdyby aniołem piękności była taka pokojówka, która ust otworzyć nie umie, w której myśl śpi, z którą pół godziny na rozmowie przetrwać nie można! nicbym dla niej nie uczuł oprócz politowania.
Widzisz, młody jestem, krew gra we mnie, a te istoty piękne tylko ciałem, choćby były do Wenery Medycejskiej podobne, nie czynią, na mnie najmniejszego wrażenia; dla mnie duch niebiański ożywić musi anielską postać, abym mógł przed nią poklęknąć.
Mówił z coraz wzrastającym zapałem.
— Przy takim ideale, jeśli go znajdę, jam nie książę Radjan, ale robak gotów paść pod nogi jego, i szczęśliwy będę nawet gdy mnie one zgniotą...
Stary jenerał splunął, niewiadomo czy dla cygara które palił, czy przez lekceważenie tego zapału, z jakim młody jego przyjaciel mówił — nie do rzeczy. Nie miał ochoty dłużej o tem rozprawiać, i zmienił natychmiast przedmiot, zagadując.
— Monaco was nie ciągnie?
— Nie — odparł Platon — ja gry nie lubię, wygrana mi obojętna...
— Toście szczęśliwi. Ja muszę jutro jechać się odegrywać — westchnął jenerał. — Ostatnim razem uparłem się przy seryi czerwonej i okrutne wziąłem plagi.
— Widzicie, Pietrze Maksymicz! wy także macie swą słabość — przerwał książę — trente et quarante niebezpieczniejsze dla was niż dla mnie tutejsze piękności.
— Niestety! każdy wiek ma swe skały o które się rozbija — rzekł stary z pokorą.
— Zupełnie też was uniewinniam i tłumaczę — mówił Platon — gry tylko w młodości pojąć nie mogę, a najdziwniejszą mi jest ta namiętność w kobiecie.
Jenerał myślał zapewne o nowej seryi, i nic nie odpowiedział. Książę mówił dalej.
— Pozawczoraj gdyście mnie namówili z sobą do Monaco, czego nie żałuję, bo miejsce jest zachwycające, stałem jak osłupiały, znalazłszy tam przy stoliku gry, jedną z najpiękniejszych kobiet jakie w życiu spotkałem, i to tak rozgorączkowaną, tak przejętą.
— Że nawet na tak ślicznego jak wy chłopca patrzeć nie chciała — rozśmiał się jenerał — ale, któż to była ta jedna z najpiękniejszych?
— Piękność jej i wy podziwialiście, Pietrze Maksymiczu — rzekł książę — ale nie w Monaco, bo tam wy nie widzicie już nic. Była to sławna wiedenka z czarnemi oczyma, które takim ogniem palą.
— Sąsiadka wasza z villa Eusebia!! — zawołał jenerał.
— Tak jest! — westchnął Platon — jak dla mnie jest ona nie jedną z najpiękniejszych, ale najpiękniejszą ze wszystkich kobiet jakie widziałem w życiu. Wystawcież sobie, Petrze Maksymiczu, nastraszono mnie że się już niedługo będę cieszyć jej sąsiedztwem. Nie wiem co tam zaszło, ale mi zaręczają że choć przybyła na pobyt dłuższy do Nicy — ma ją opuścić...
— A! dałby to Bóg — począł jenerał wesoło — bo, przyznam ci się, Platonie Entychjewiczu, żem się zaczynał jej obawiać dla ciebie.
— Mieliście słuszność — przerwał książę. — Żadna kobieta w życiu takiego na mnie wrażenia nie uczyniła. Zważcież żem ja ją dotąd widywał tylko zdaleka, na przechadzkach, w teatrze, a zbliżyć się napróżno usiłował, że ani ona do mnie, ni ja do niej nie przemówiłem słowa. Cóżby to było gdybym się mógł z nią zapoznać? bo wszyscy jednozgodnie głoszą, że jest taką czarodziejką w obejściu się jak w spojrzeniu, pełną dowcipu i życia!
Samemi oczyma już mnie podbiła, po całych dniach widzę je wlepione we mnie.
Z oburzeniem i wstrętem stary jenerał rzucił się usłyszawszy to wyznanie, i z całem krzesłem odwrócił się do księcia.
— Przeklęta czarownica, — krzyknął. — Niechże sobie jedzie na kraj świata. — Ale któż ona jest? kto? wy już o tem pewnie wiecie, kiedy was tak zajęła.
— Tylem się dowiedział tylko — odparł Platon, — że pochodzi z dobrej rodziny szlacheckiej. Jest córką pułkownika austryackiej służby.
Na wspomnienie austryackiego pułkownika twarz jenerała przybrała jeszcze posępniejszą barwę.
— Szlachectwo austryjackie! — odezwał się. — Wiecie przecie że tam szlachty i baronów najwięcej. To nic nie dowodzi i nie mówi nic.
— Znacie baronowę Keperau?
Jenerał podniósł głowę:
— Któżby jej nie znał?
— Keperau jest z nią prawie nieodstępną, przybyły nawet razem, są nierozłączne.
— I to dla mnie nic nie dowodzi, bo stara baronowa dla zaspokojenia ciekawości poszłaby do piekła.
— Ale by się z Lucyperówną nie przyjaźniła — odparł książę. — Keperau bywa w najlepszych towarzystwach, i ma powagę wielką. Ja, niedawno ją poznałem i nie śmiałem badać o tę pułkownikównę, możebyście wy byli tak łaskawi, jenerale, to przynajmniej żadnego nie ściągnie podejrzenia?
Jenerał strząsnął rękami:
— Za nic w świecie, żadnego pośrednictwa, żadnej posługi się nie podejmę w tej sprawie! — zawołał. — Zrobicie najlepiej dając jej odjechać z Panem Bogiem i — zapominając jak najrychlej.
Herbata była skończona, Piotr Maksymicz wstał powoli, książę podniósł się także z krzesła. Przeszli do salonu przez którego niedomknięte żaluzye, widać było księżycowe światło na ganku.
Gospodarz drzwi otworzył.
— Jenerale, korzystajmy z tego czarodziejskiego widoku, wyjdźmy do ogrodu, księżyc świeci cudownie.
W istocie z podniesionego nieco ganku wilii, widok na wybrzeże i rąbek morza w dali, w którym światło księżyca srebrzystą strugą się odbijało — był zachwycający. Noc była cicha, a od miasta żaden prawie głos nie dochodził. Dokoła wszystko się usypiać zdawało. Woń zawczasu rozkwitłych krzewów napełniła powietrze. Mroki nocy, pomiędzy które zakradały się pasami i smugami promienie księżycowe, czarowną stanowiły dekoracyę. Na ciemnem tle eukalyptusów i pinij, villa ze swym białym frontem, kolumnami, galerjami, balkonem, malowała się biało i wdzięczniej występowała niż we dnie.
Od strony sąsiedniej villi Eusebii, słychać było stłumiony dźwięk fortepianu. Książę stanął przysłuchując mu się z natężoną ciekawością. Tony wydobywane od niechcenia z instrumentu ręką wprawną zdawały się wymownie tłumaczyć stan duszy — artystki.
Nie była to właściwie gra żadna, wykonanie staranne, ale dziwaczne brząkanie, pełne wyrazu, zrozumiałe tylko dla współczujących. Fantastycznie brzmiały klawisze, to urywkiem tęsknej piosenki, to jakąś skargą, to chorałem pobożnym, to kapryśną po klawiaturze palców pogonią. Niekiedy ręce ścigały się burzliwie, namiętnie, obudzając wszystkie tony po kolei, to konały one, głuchły, cichły i ze stłumionych szmerów, z głębi jęk się tylko dawał słyszeć.
Jenerał, który lubił muzykę i dość się znał na niej, ramionami poruszał.
— Ale niechżeby co zagrała! — mruczał.
— Właśnie gra to co myśli i czuje — zawołał książę. — Dla mnie jestto tak zrozumiałe, jak słowa znanego języka. Zwątpienie, smutek, rozdrażnienie — duma — jakieś wspomnienia i nadzieje.
Nie poznaliście w tem wmięszanej ukraińskiej dumki?
— A zkądżeby ona tam przyszła?
— Nie wiem, ale że była, — to pewna — rzekł książę. — Słyszałem ją już parę razy.
— To chyba dla tego iż się podsłuchujących nas domyślają!
Książę się oburzył.
— Tak się nie gra chcąc dać słyszeć — zawołał stając w obronie sąsiadki. — Na sto razy, dziewięćdziesiąt dziewięć kobieta będzie się popisywała biegłością swoją, nie — uczuciem.
Słuchali jeszcze, ale fortepian cichł i zamilkł.
Po chwili, gdy sądzili że się już nie odezwie wcale, wesoła, szalona tarantella poruszyła wszystkie jego struny, i wśród najżywszych zwrotów, niedokończona fałszywym akordem się przerwała.
Jenerał zabierał się odchodzić.
— Będzie to dla ciebie wielkie szczęście — rzekł rękę podając gospodarzowi — gdy fortepian ten brzmieć przestanie, a piękna sąsiadka się wyniesie nietylko z villi ale z Nicy. Widzę że cię już zajęła żywo. Dobranoc Platonie Entychjewicz, ja jutro jadę szczęścia próbować do Monaco.
Książę zadumany nic nie odpowiedział.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.