Bez rodziny/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hector Malot
Tytuł Bez rodziny
Rozdział III. Wędrowna trupa synjora Witalisa
Wydawca Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Data wyd. po 1902
Druk Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Stefania Tuchołkowa
Tytuł orygin. Sans Famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.
Wędrowna trupa synjora Witalisa.

Całą noc spałem pod wrażeniem zmartwienia i lęku. Ledwie nazajutrz zrana się zbudziłem, obmacałem wpierw moje łóżeczko i rozejrzałem się naokół, aby przekonać się, czy mnie czasem do przytułku nie wyniesiono.
Przez cały ranek Barberin nie odzywał się do mnie wcale i sądziłem już, że odstąpił od swego zamiaru oddania mnie do przytułku. Zapewne matka Barberin z nim się rozmówiła i nakłoniła go do zatrzymania mnie.
Lecz gdy nadeszło południe, Barberin kazał mi wziąć czapkę i iść za nim.
Przestraszony spojrzałem na matkę, ale ta dała mi ukradkiem znak, bym był posłusznym i nie obawiał się niczego.
Nic więc nie odrzekłszy, postępowałem za Barberinem drogą, wiodącą do wsi.
Szliśmy blisko godzinę, a w tym czasie Barberin nie przemówił do mnie ani słowa. — Wreszcie weszliśmy do wiejskiej kawiarni. Odetchnąłem swobodniej, bo kawiarnia nie wydawała mi się miejscem niebezpiecznem.
Barberin zasiadł przy stole wraz z właścicielem kawiarni, ja zaś wsunąłem się w kącik przy kominku i rozejrzałem się naokół.
Naprzeciw mnie, także w kącie, siedział wysoki starzec z białą brodą, ubrany dziwacznie. — Nigdy w życiu nie widziałem osoby żyjącej w pozie tak nieruchomej; starzec podobnym był do figur świętych, wyciosanych z drzewa w naszym kościele.
Pod jego krzesłem usadowiły się trzy psy, — biały pudel, czarna suczka i jedna maleńka, bura psina o sprytnym i łagodnym wyglądzie. Pudel miał na łbie kaszkiet policyjny, zapięty sprzączką mosiężną na podgardlu.
W czasie, gdym się im ciekawie przyglądał, Barberin rozmawiał półgłosem z właścicielem kawiarni i dosłyszałem, że to właśnie o mnie mówili.
Barberin opowiadał, że chce mnie zaprowadzić do mera i zażądać, by gmina płaciła mu na moje utrzymanie.
A więc to było tem ustępstwem, jakie matka Barberin otrzymała od swego męża. Pojąłem w jednej chwili, że, jeżeli Barberin będzie miał korzyść z tego, że zatrzyma mnie w domu, to mi już nic nie grozi.
Starzec musiał słyszeć także to, o czem mówiono, bo naraz wskazując prawą ręką na mnie, rzekł do Barberina:
— A więc to dziecko panu zawadza?
— Tak.
— I pan sądzisz, że zarząd gminnego przytułku zwróci panu koszta utrzymania tego chłopca?
— Tak, chłopiec nie ma rodziców i jest mi ciężarem. Ktoś musi mi zapłacić za niego. To mi się słusznie należy.
— Nie wszystko otrzymuje się, co się słusznie należy.
— Sądzę, że nic panu nie dadzą.
— W takim razie oddam go do domu podrzutków.
— Wziąłeś go pan do siebie; tem samem przyjąłeś obowiązek wyżywienia go.
— Nie będę go żywił. Wyrzucę go poprostu z domu. Pozbyć muszę się go w każdym razie.
— Podam panu sposób pozbycia się go natychmiast, — odparł starzec po chwili namysłu, — możesz pan nawet na tem coś zyskać.
Domawiając tych słów, wstał starzec ze swego miejsca i usiadł przy stole naprzeciw Barberina. — Rzecz dziwna, w chwili, gdy wstawał, torba skórzana, jaką miał przewieszoną przez ramię, poruszyła się, jakby w niej coś ożyło. Wyglądało to tak jakby miał psa schowanego w lewem ramieniu.
Śledziłem go wzrokiem w okrutnem przerażeniu.
— Pan nie chcesz w żaden sposób żywić dłużej tego chłopca, oddaj mi go pan zatem, ja go wezmę.
— Mam dać panu tego chłopca?
— Przecież chcesz się pan go pozbyć.
— Miałbym dać panu tak pięknego chłopca? — Przyjrzyj mu się pan tylko.
— Już mu się przyjrzałem.
— Remi, pójdź tylko.
Przybliżyłem się do stołu, drżąc cały.
— Nie bój się, — rzekł mi starzec.
— Niech pan patrzy, jaki to ładny chłopiec.
— Gdyby był brzydkim, nie chciałbym go. Potwory to nie moja sprawa.
— Ach! gdyby był potworem o dwóch głowach, lub choć karłem!
— Tak, wtedy pokazywałbyś go pan za pieniądze; ale on nie jest ani potworem, ani karłem, a za słaby do pracy.
— On słaby? Ależ on zdrów i mocny. Patrz pan, jakie on ma nogi, — mówił Barberin, podnosząc w górę moje spodzienki.
— Bardzo cienkie ma nóżki, — odparł starzec.
— Ale jędrne, przekonaj się pan tylko.
Starzec wychudzoną swoją dłonią obmacał me nogi, potrząsając głową.
Byłem już raz obecnym przy podobnem zajściu, gdy handlarz przyszedł kupić naszą krówkę. Tak samo ją obmacywał i potrząsał głową. Mówił, że nie warto tej krówki kupić, a jednak ją kupił i zabrał. — Ten starzec też mnie zapewne kupi i uprowadzi z sobą. O matko Barberin, o matko!
Niestety nie było jej tu, aby mnie mogła obronić.
— To jest dziecko, jak wiele innych, — rzekł starzec. — Chcesz pan, to wynajmę go od pana? Zapłacę panu 20 franków rocznie za niego.
— Gdy go zatrzymam, przytułek zapłaci mi za niego dziesięć franków miesięcznie.
— Ale przytułek może oddać go komu innemu, i nic pan nie dostaniesz; a do mnie potrzebujesz pan tylko wyciągnąć rękę po pieniądze.
Dobył z kieszeni portmonetkę, z której dobył cztery monety i pobrzękując niemi, położył je na stole.
— Pomyśl pan, — zawołał Barberin, — że któregokolwiek dnia mogą się zgłosić rodzice chłopca.
— Jeżeli się zgłoszą, to podzielimy się zyskiem.
— A teraz daję 30 franków.
— Daj pan czterdzieści.
— Nie, to dosyć za usługi, jakie on mi odda.
— A jakież usługi on może panu oddać?
— Będzie mym towarzyszem. Starzeję się już i smutno mi tak samemu przepędzać dnie i wieczory; a zresztą wliczę go do wędrownej trupy synjora Witalisa.
— A gdzież jest ta trupa?
— Synjor Witalis to ja sam, a trupę moją zaraz panu przedstawię.
Mówiąc to, otworzył torbę skórzaną, dobył z niej dziwaczne stworzonko, które poprzednio w torbie się poruszało.
Nie wiedziałem, jaką nazwę nadać temu stworzonku, które po raz pierwszy w życiu widziałem, a które ubrane było w czerwoną, złotem haftowaną jupkę, lecz nogi i ramiona miało gołe, pokryte czarną skórą.
Główka tego stworzenia tak wielka, jak moja piąstka, była także czarną. Lecz nadewszystko podpadły mi żywe, lśniące jak szkło, zbliżone do siebie oczy stworzonka.
— Ach, jaka brzydka małpka, — zawołał Barberin.
Te słowa wyrwały mnie ze zdumienia. Nie było to więc czarne dziecko, za jakie wziąłem dziwaczne stworzonko, lecz małpka, o której nieraz już słyszałem.
— Otóż pierwszy aktor mej trupy, — rzekł Witalis, — a nazywa się Żoliś. — Żolisiu, mój przyjacielu, pozdrów towarzystwo.
Żoliś podniósł łapkę do pyszczka i przesłał nam wszystkim całusa.
— A teraz, — mówił dalej Witalis, wskazując ręką na białego pudla, — niech synjor Kapi przedstawi siebie i swych przyjaciół towarzystwu.
Wtedy Kapi podniósł się żwawo, stanął na dwóch tylnych łapkach, a przedniemi złożył tak niski ukłon swemu panu, że kaszkietem policyjnym, jaki zdjął z łebka, dotknął się podłogi.
Wykonawszy ukłon, zwrócił się do swych towarzyszy i dał im łapką znak, by się przybliżyli.
Oba pieski wstały natychmiast i wziąwszy się za łapki, uczyniły sześć kroków naprzód, potem trzy kroki w tył i z wielką powagą ukłoniły się towarzystwu.
— Piesek, którego nazywam Kapi, — objaśnił Witalis, — jako najinteligentniejszy ma pod komendą swych dwóch towarzyszy, czarnego Zerbino o lśniącej szerści i tę małą, skromną Psinkę o łagodnym wyglądzie. Z temi to znakomitemi aktorami chodzę po świecie, zarabiając sobie na życie. — Kapi, pójdź tu, mój przyjacielu i zechciej powiedzieć uprzejmie temu chłopcu, który ci się z takiem natężeniem przygląda, która godzina teraz.
Kapi zbliżył się do swego pana, odsunął na bok torbę skórzaną i łapką dobył z kieszeni kamizelki srebrny zegarek, przyjrzał mu się dokładnie i zaszczekał głośno dwukrotnie, poczem jeszcze trzy razy z rzędu z cicha zaskomlał.
Rzeczywiście były trzy kwadranse na trzecią.
— Dobrze spisałeś się Kapi, dziękuję ci, — rzekł Witalis, — a teraz poproś synjorę Psinkę, aby nam zatańczyła cokolwiek na linie.
Kapi dobył kawał sznurka z kieszeni kamizelki swego pana i dał znak Zerbinowi, który stanął mu naprzeciw i pochwycił łapkami drugi koniec sznurka, puszczając go w ruch. Wtedy Psinka zaczęła tańczyć, podskakując lekko, wpatrzona w swego mistrza.
— Widzicie, państwo, — rzekł tenże, — że moi uczniowie są pojętni, ale, aby widzowie mogli jeszcze więcej ich pojętność przez porównanie ocenić, chcę zaangażować tego chłopca do mej trupy, aby odgrywał rolę zwierzątka.
— Jakto, rolę zwierzątka? — przerwał Barberin.
— Aby dobrze odgrywać rolę zwierzątka trzeba mieć rozum, — dokończył Witalis, — a tego zdaje się, nie brak temu chłopcu. Zresztą zaraz się przekonamy. Jeżeli chłopiec ma rozum, to pojmie, że to z korzyścią będzie dla niego, gdy zwiedzi Francję i dziesięć innych krajów, wiodąc życie swobodne zamiast pozostać tu na wsi i chodzić w pole za wołami od rana do wieczora. Jeżeli zaś brak mu rozumu, to będzie płakał i krzyczał, a ponieważ synjor Witalis nie lubi niegrzecznych dzieci, nie weźmie go więc ze sobą i wtedy chłopiec niegrzeczny pójdzie do przytułku, gdzie trzeba ciężko pracować, a jeść mało.
Istotnie uczniowie synjora Witalisa byli bardzo zabawni i musiałoby to być przyjemnie tak sobie z niemi chodzić po świecie, ale wpierw trzeba było opuścić matkę Barberin. To prawda, że gdybym odmówił, nie pozostałbym i tak przy niej, lecz posłanoby mnie do przytułku.
Stałem ze łzami w oczach, gdy Witalis pogładził mnie po policzku.
— Nie krzyczysz, chłopcze, a więc masz rozum w tej twojej małej główce, a jutro...
— O! panie, — przerwałem mu, — zostaw mnie u mojej mamy, proszę cię o to.
Lecz Witalis mówił dalej: Daję za tego chłopca 30 franków.
— Nie, czterdzieści.
Wywiązał się spór, który przerwał Witalis:
— To dziecko nudzi się tu, — rzekł, — niechaj idzie bawić się na podwórze oberży.
— Tak, idź sobie na podwórze i zaczekaj, aż cię zawołam, — rzekł Barberin, — bo inaczej rozgniewam się.
Musiałem usłuchać.
Opuściłem pokój i siadłem na podwórku na kamieniu, rozmyślając smutno. Do zabawy nie miałem żadnej ochoty. Drżałem z trwogi, jak w febrze, bo losy moje rozstrzygnąć się tam miały.
Rozmowa między Witalisem a Barberinem trwała dłużej, niż godzinę. Wreszcie Barberin wyszedł sam z kawiarni.
Czyż przychodził po to, aby mnie oddać w ręce Witalisa?
— Pójdź ze mną do domu, — rzekł.
— Do domu! Nie opuszczę zatem matki Barberin?
Chciałem zapytać się go o to, ale nie śmiałem, bo był w bardzo złym humorze.
Szliśmy całą drogę w milczeniu.
Wreszcie niedaleko domu Barberin, który szedł naprzód, przystanął.
— Wiedz o tem, — rzekł, ciągnąc mnie mocno za ucho, — że jeśli odważysz się pisnąć przed matką choć słówko o tem, coś dziś usłyszał, to nie poznasz się z własną skórą. A więc pamiętaj!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Malot i tłumacza: Stefania Tuchołkowa.