Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   19   —

— Ale przytułek może oddać go komu innemu, i nic pan nie dostaniesz; a do mnie potrzebujesz pan tylko wyciągnąć rękę po pieniądze.
Dobył z kieszeni portmonetkę, z której dobył cztery monety i pobrzękując niemi, położył je na stole.
— Pomyśl pan, — zawołał Barberin, — że któregokolwiek dnia mogą się zgłosić rodzice chłopca.
— Jeżeli się zgłoszą, to podzielimy się zyskiem.
— A teraz daję 30 franków.
— Daj pan czterdzieści.
— Nie, to dosyć za usługi, jakie on mi odda.
— A jakież usługi on może panu oddać?
— Będzie mym towarzyszem. Starzeję się już i smutno mi tak samemu przepędzać dnie i wieczory; a zresztą wliczę go do wędrownej trupy synjora Witalisa.
— A gdzież jest ta trupa?
— Synjor Witalis to ja sam, a trupę moją zaraz panu przedstawię.
Mówiąc to, otworzył torbę skórzaną, dobył z niej dziwaczne stworzonko, które poprzednio w torbie się poruszało.
Nie wiedziałem, jaką nazwę nadać temu stworzonku, które po raz pierwszy w życiu widziałem, a które ubrane było w czerwoną, złotem haftowaną jupkę, lecz nogi i ramiona miało gołe, pokryte czarną skórą.
Główka tego stworzenia tak wielka, jak moja piąstka, była także czarną. Lecz nadewszystko podpadły mi żywe, lśniące jak szkło, zbliżone do siebie oczy stworzonka.
— Ach, jaka brzydka małpka, — zawołał Barberin.
Te słowa wyrwały mnie ze zdumienia. Nie było to więc czarne dziecko, za jakie wziąłem dziwaczne stworzonko, lecz małpka, o której nieraz już słyszałem.
— Otóż pierwszy aktor mej trupy, — rzekł Witalis, — a nazywa się Żoliś. — Żolisiu, mój przyjacielu, pozdrów towarzystwo.