Bez przewodnika/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Bez przewodnika
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1908
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Jasne, wesołe słońce ciekawie zajrzało do pokoju na Chramcówkach, gdzie zatrzymali się nasi znajomi. Pokoik nie był wielki, ale dość wysoki; gładkie, świerkowe ściany lśniły połyskiem atłasu, rzeźbione ramy okna i drzwi przyjemne czyniły wrażenie. Skromne sprzęty zdawały się zupełnie nowe, a wszystko pociągało prostotą i czystością.
— Pogoda — ziewnął Janek — czas nam w drogę, gotowe uciec na jaką wycieczkę.
— Szkoda, żeśmy tu stanęli — zauważył Tadzio — daleko do klimatyki.
— Cóż ci ta klimatyka tak zajechała do głowy? Kpię sobie z klimatyki i żeby cię przekonać, że się bez niej obejdę, wcale tam nie pójdziemy.
— Nie wiem, czy to będzie dobrze — szepnął nieśmiało Tadzio.
— To się dowiesz.
— Nie chodzi mi o podróż i o stryja, ale ojcu byłoby przykro, gdybyśmy Zosi na czas nie przywieźli; taki był uszczęśliwiony z tej naszej wycieczki! To dla niego większa przyjemność, niż gdyby sam mógł nareszcie wyjechać na dłużej z Warszawy.
— Czemu nie mamy przywieźć Zosi na czas? Jeszcześ się nie ruszył z miejsca, a już wątpisz o wszystkiem, jak gdyby Zakopane było co najmniej Europą. Straszna sztuka odnaleźć tutaj dwie osoby, nawet bez klimatyki! Stryj 10 dni zaczeka, a to przecież wystarczy, chociażby się wybrała na dalszą wycieczkę.
— Już tylko 8, dwa zajęła nam droga.
— Nawet 6, bo dwa także na powrót odliczyć trzeba. Ale to także dosyć.
— Swoją drogą, gdyby to zależało ode mnie, wyciąłbym te wszystkie lasy do jednego drzewka. To mi ozdoba! W Zakopanem gór nie widać. Nie wiem, co sobie ludzie do tych Chramcówek upatrzyli, najbrzydsza część osady, bez żadnego widoku.
— Gór tylko nie widać — cicho wtrącił Tadzio. — Za to tyle przestrzeni, zieloności, słońca...
— Dla ciebie wszystko piękne — mruknął Janek — na Kościeliską też stąd mila drogi.
— Ja myślę, żebyśmy poszli do Ślimaka. — Dobrze nam u niego było w zeszłym roku, może i tam stanęły.
Za chwilę byli w drodze. Pogardziwszy szosą, przez park świerkowy skierowali się w stronę potoku, przeszli po kładce na brzeg kamienisty, a potem wprost przez łąki na Targową. Dzień był prześliczny, słoneczny, pogodny, niebo bez chmurki pieściło spojrzenie błękitem, na polach kołysały się zboża złociste, świeża zieloność lśniła pod rosą.
Janek zły był, że mu się wszystko podobało. Miał czas napatrzyć się zielonych świerków i śpiącego Giewontu, Wirchów i Koszytej, czemu go to wszystko znowu nęci? Nawet Gubałówka wabi oko wzorzystą swoją pochyłością, i serce mimowolnie jakimś przyspieszonem tętnem wita starych znajomych i stare widoki.
Ile też skał, kamieni zmyły potoki wiosenne ze śpiących pod śniegiem olbrzymów? Ile szczerb nowych w ich ciałach odwiecznych? Ile zwalonych lasów przez wiatr halny zamknęło drogi? Jakie powstały nowe ścieżki i potoki?
Oj, poszedłby tam w góry, jak co roku, poszedł z ochotą, choć się przyznać nie chce i gniewem tłumi uczucie tęsknoty.
— Poszukamy ich u Ślimaka.
W chacie Ślimaków radość i zdziwienie. To się panie ucieszą, bo się i nie spodziewały tak prędko. A mieszkają od Kacprusia het! precz! trochę na bok w pole, u szwagra, u Liptaka, co wybudował domek nowiusieńki. Nikt w nim jeszcze nie mieszkał, ale się spodobało, że caluśkie góry widać, het, aż za Murań; a domów też niema w blizkości, to i przestrono, zielono i czysto.
Jankowi świeciły oczy, a serce szybko uderzało; ot, jak to trudno dopytać się w Zakopanem o mieszkanie znajomych. Przed godziną wyszli z domu i bez pomocy klimatyki wiedzą, co im potrzeba. Za pół godziny uściskają siostrę i jej opiekunkę, a jutro lub pojutrze mogą wracać do Warszawy. Stryj ich pochwali i odbędą z nim razem pouczającą podróż morzem z Gdańska do Kopenhagi. Powinni być bardzo radzi.
— Cóż — zwrócił się do brata — nie będzie się czem pochwalić przed stryjem, poszło nam jak po maśle, ośmioletni dzieciak dokazałby takiej sztuki. Chodźmy.
— A nie macie się co spieszyć — mówił Ślimak, wyjmując z ust krótką fajeczkę — bo poszli dzisiaj wszyscy do Morskiego.
— Co? — zawołali obaj chłopcy razem.
— A jakże, o świtaniu, Wojtek przecie poszedł po rzeczy, a Maciej przewodniczy. Toć wiem. Poszło gości ze 12 osób. Starsze kobiety pojechały szosą, a co młodsze to na Zawrat. A wracać mają pozajutro na Waksmundzką, toć nie macie poco do Liptaka chodzić. Zaczekać trzeba.
Bracia patrzyli na siebie.
— A gdzieżeście stanęli?
— Na Chramcówkach.
— Zapłacicie! — pokiwał Ślimak głową. — Jest tu u mnie izba pusta, gdybyście też chcieli.
— My na parę dni tylko do Zakopanego. Zabierzemy siostrę i wracamy.
Teraz Ślimak się zdziwił.
— A z mieszkaniem? — zapytał. — Toćby Liptak znalazł sobie na całe lato gości.
— Krzywdy mu przecie nie zrobimy.
— To wiadomo, przecie sprawiedliwiście, ale będziecie mieli szkodę.
— Cóż robić.
Wracali ku Krupówkom zamyśleni. Co teraz robić? Czekać trzy dni w Zakopanem? Szkoda czasu. Zwłaszcza w taką pogodę. Blizkie wycieczki mniej nęcą: dolinki do siebie podobne, tyle razy w nich byli, a tam w góry, w góry, dalej, aż dusza rwie się.
— Pójdziemy chyba do Morskiego? — zagadnął wreszcie Janek.
— Jutro — dodał Tadzio.
— Rozumie się, że nie dzisiaj. Przecież to całodzienna droga. Tylko wiesz, co ci powiem: co nam po przewodniku? Byliśmy ze sześć razy, a drogę przez Waksmundzką znamy jak własną kieszeń. Powrócimy zaś razem może inną drogą z Maciejem. Prawda?
— Zdaje mi się — rzekł Tadzio — że wybornie pamiętam drogę.
— Tylko nie mów o tem w domu, bo zaczną nam perswadować, straszyć. Bóg wie nie co. Ten się zabił, ten zginął, ten to, tamtem owo. Górale chcą zarobku, a inni przez tchórzostwo wierzą wszystkim ich baśniom. Cóż, nie odpowiadasz?
— Zdaje mi się, że znam drogę — powtórzył Tadzio w zamyśleniu.
— A dzisiaj chodźmy na Czerwone Wirchy i wrócimy przez Giewont.
— Zmęczymy się przed jutrem.
— Co to za zmęczenie? Zresztą, siedź sobie w domu, kiedy się obawiasz.
— Nie obawiam się, ale przypomnij sobie, że to męcząca droga, a po pierwszych wycieczkach nogi bardzo bolą.
— To chodź do Czarnego Stawu.
— Czy nie za późno?
— Dziesiąta.
— Musimy coś kupić po drodze, herbaty, cukru, trochę wędliny, tam dostaniemy mleka, to i obiad będzie. Drogę znamy.
— Jeszczeby też. Jak do Saskiego ogrodu. Swoją drogą rad jestem, że Czarny Staw zobaczę; przykro byłoby jakoś stąd odjechać, nie pozdrowiwszy tego przyjaciela, nie spojrzawszy ani razu na Kościelec, na Zawrat. Dobrze zrobiła Zosia z tą wycieczką. Jutro na noc staniemy u Morskiego; zadziwią się kobieciny, a nam przyjemnie będzie zabrać do Warszawy tę garstkę nowych wspomnień.
— Szkoda, że na Kościeliską czasu już nie będzie.
— Przeczytaj sobie o niej w przewodniku Eljasza, to ci się będzie zdawało, żeś widział.
— Dobrze, żeś mi przypomniał, jutro trzeba wziąć z sobą Eljasza.
— Może masz słuszność, taki przewodnik nie wiele kosztuje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.