Bem (Gąsiorowski, 1927)/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bem |
Podtytuł | Powieść historyczna z XIX w. |
Wydawca | Dom Książki Polskiej |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tegoż samego wieczora, zaledwie pani Honorata rozpostarła swe furkoczące spódniczki na stołku za szynkwasem, już podcienione jej oczy błyskawicami gniewu trysnęły, bo dostrzegły jednym rzutem i pustkami święcące kąty i butle porozstawiane bezładnie, i piegowatą Stefkę, bobrującą w cukrze, i brak na stanowisku swej powiernicy.
— Gdzie Rózia!? — zagadnęła surowo pani Honorata.
Piegowata Stefka wychynęła z ponad szuflady z cukrem.
— Rózia!? w dużym alkierzu! Niby oficjery czy jak! — Panno Róziu! Do pani gospodyni! Hej, panno Róziu!
Pani Honorata zwróciła groźne spojrzenie ku arkadzie, wiodącej do sąsiedniej izby, lecz wzrok jej, miast pannę Rózię porazić, dosięgnął, sunącego pośpiesznie, wuja Olechowskiego.
Właścicielka kawiarni szarpnęła się.
— Co wujo — gdzie Rózia!?
— Honoruś, ani dudu. Cały alkierz artylerji, paje! Rózia, paje, niby z jednym, paje! Trzecia butla, maślacza, paje! Graf Iliński, paje! Podporucznikowskie epolety, paje!
— Więc wujo mógłbyś tu dawać baczenie.
— I daję, paje, Smarkacze słabo, paje. Trzaby im, paje, posekundować! Proszę cię do kompanji.
— Ani myślę! Niech idzie Władka.
— Honoruś kiedy powiadam!
— Co znów wujo!
— Iliński!
— Wielka mi osoba!
— Pszyt! Ani dudu! Twego pragnę. Panicz!
— Niech tam. Grać będą?
— Iii!
— Więc nie pójdę.
Wój Olechowski otarł kraciastą chustą pot z czoła.
— Gubisz się.
— Wiem, co robię.
— Gurowski znów ci wziął...
— A wujowi do tego zasię! Nie wujowe brał.
— Czterech kamratów pije z nim borgiem. Szukaj wiatru...
— Znajdę go.
— Majster, paje, sam powiadał.
— Z rankoru, że mu się urwało.
Olechowski stęknął żałośnie.
— Honoruś!
— Dość chyba.
— Z serca, paje, radzę. Znów byli od Dobrycza. Gości licho. Miał niby stręczyć Gurowski...
— Co wujo do niego. Powiedziałam!
— Prawda Honoruś. Ja to wiem. Na teatrze nawet teraz śpiewają — „serce nie sługa“! — Ale czasy, paje. Niech się rewolucja zrobi — niech zaczną rżnąć, paje, magnatów, panów, grafów...
— No to Gurowski zostanie prezesem rządu!
— Honoruś! — stęknął z wyrzutem Olechowski.
Pani Honorata oczy nań postawiła.
— Co wolałby wujo, żebym jego usłuchała i na Zamku ze szpiegami już była? Psu na budę z wujowem rajeniem!
Olechowski prychnął, lecz, słowa nie rzekłszy, podreptał ociężale do dużego alkierza, kędy rozochocona gromadka artylerzystów raczyła się maślaczem pod wodzą podporucznika, a ognistem spojrzeniem pyzatej Rózi.
Alkierz, na widok Olechowskiego, zahuczał okrzykami:
— I cóż! — Jakże?! — Gdzież Honoratka? Gdzież babska kompanja!?
— Cierpliwości pajowie! Duchem, aby krzynkę!
— Łże, bazyliszek!
— Za drzwi go!
— Huzia! Na ostre przez metal!
— Rykoszetem go zatulać!
— Moćpajowie! — wrzasnął żałośnie Olechowski, uchodząc przed wyciągniętemi doń kiściami rąk. — Będzie, parol szlachecki!
Lecz w tejże chwili na progu alkierza stanęła panna Władka. Napastujący ku niej się zwrócili:
— Wiwat! — Zdrowie panny! Dawać ją! — Kruczkowski, aby się nie przypinaj! — Niech przy Surmackim siada!! — Tak, przy Surmackim!
Surmacki atoli, któremu vox populi bogdankę ferował, dźwignął barami i oburknął się gniewnie.
— Nie trza mi sąsiedztwa. Niech sobie Radoński do niej stroi!
— Patrzcie — zażartował podporucznik — nasz Surmacki ma rankor do niewiast!
— Nie do niewiast, aby do trznadlów, ogryzków. Toć w narącze niema co wziąć!
— Awansował na ogniomistrza i zakochał się w armacie!
— Cha — cha! — Doskonale Zarzycki! — To cię ściął!
— Trzaby świeżej buteleczki, paje grafie! — nastręczył się podporucznikowi Olechowski, który był, korzystając ze zgiełku, wlał resztę do swego kubka.
— Dawaj jegomość, co trzeba!
— Nie pytaj!
— Chcem słodkiej wódki i biszkoptów! — naparła się panna Władka.
— A ja szampana! — pisnęła wybredniejsza panna Rózia.
— Ot nam powiedziała! — podchwycił z fantazją podporucznik. — Hej, stary wszystkim szampana!
— Wiwat!
Zapowiedź tak sutego poczęstunku wzmogła ochotę artylerzystów. W dumę wbiła kawiarniane panny, wywołała radosny popłoch za szynkwasem a wreszcie strzeliła korkami.
— Za podporucznikowskie epolety pana grafa! — Niech żyje Iliński! — zagrzmiały głosy.
— Nie przyjmuję! — wykrzyknął zawadjacko podporucznik. — I piję za nasze przyjacielstwo, za służbę naszą żołnierską! Epoletów mi nie wymawiajcie! Z wami w jednym ogniu na nie pracowałem i z wami na wasze pracować będę! W wasze ręce!
— Ale najpierw my panu grafowi wystukać pomożemy porucznikowski awans!
— Wiwat druga kompanja artylerji gwardji!
— Wiwat nasz pułkownik!! Wiwat Bem!
— Bem — Bem! — beknął z kąta wuj Olechowski, któremu wino na dobre zaczmerało.
Podoficer Zarzycki ściągnął brwi i napomniał ostro.
— Co waćpan tam!
— Akkomoduję się, dobrodzieju! Bem, paje, wiadomo!
— Jakto? — Co?! — zagadnięto natarczywie.
— Oficer, paje! Pod Ostrołęką, paje, harmatami całą armię, paje, zbębnił! A jakże! Znam! I owszem. Pół roku ledwie — kapitan, major, podpułkownik, pułkownik! Tylko cóż, wstydu mi przyczynił! A tak, siostrzanka z pazurami do mnie, bo Bem, paje, zamiast „bum“ paje... ani „be“ ani „me“, paje...
W alkierzu cisza śmiertelna zaległa.
Olechowski rozejrzał się głupkowato i rad z własnego konceptu, dodał ze śmiechem:
— Cha — cha! I nie spisał mi się. Ze szpiegami się wdał i na latarni gotów...
Olechowski nie dokończył, bo naraz sześć strasznych pomruków wyrwało się z piersi ucztujących i sześć ciał runęło nań, zaszamotało nim i rzuciło na stół między butle i szklanki.
— Na ćwierci obwiesia! — Prać szelmę!
— Litości obywatele!
— Ja cię nauczę, szelmo, zachowania!
— Gwałtu! Ratunku! Jam nie winien! Pajowie! Ja nigdy! Gurowski! — To Gurowski! Rety! — jęczał wuj, wijąc się pod zadawanymi mu razami.
Aż Iliński skinął na towarzyszów i Olechowskiego za pierś zatarmosił.
— Co za Gurowski! Gadaj prawdę, całą prawdę!
— Gurowski! On rozpowiadał! W gazecie stało! Nieszczęśliwa moja godzina! Póki życia, obywatele...
— Co za Gurowski!? Gdzie?!
— Aby już nie mordujcie! Powiem, oświecony grafie! Niech tchu! Niech zipnę!... Tak! Porucznik gwardji narodowej, Gurowski! Ewa mu na imię, to jest Adam!... Oo... moje krzyże! Adam i Ewa! Do siostrzanki mej, do Honoratki, choć przysięgam, mówiłem Bem...
Gdy w alkierzu gorączkowa wszczęła się indagacja, kawiarnia, zaalarmowana przez Rózię i Władkę a bardziej jeszcze przez odgłos piekielnej wrzawy, gotowała się do pośpieszenia z rozejmem i wymiarem sprawiedliwości.
Pani Honorata prawdziwie błogosławiła Opatrzność, że porucznik Gurowski nadszedł był właśnie. I nie dlatego, żeby jej, zaprawionej do rozmaitych wydarzeń, zabrakło rezolucji, lecz że zawsze z wojskowymi wojskowego trzeba.
Jakoż, dzięki energji pani Honoraty a Gurowskiego przytomności, w jednej chwili nietylko wezwanie poszło na ratusz ale i tuż przed szynkwasem stanęła i czeladź z sąsiedniego warsztatu szewckiego i gapiów gromada i służby regiment i gości, co zadzierzystszych plutonik a nawet jeden milicjant.
Gurowski z panią Honoratą stanęli na czele. Kolumna ruszyła. Ale nim dosięgła arkady, odgradzającej ją od wejścia do alkierzyka, naprzeciw niej wysypała się gromadka artylerzystów z chwiejącym się bezwładnie Olechowskim pośrodku.
Oddział Honoraty zatrzymał się, grodząc sobą wolne przejście. Artylerzyści zawahali się.
— Co to za napaść! — fuknął hardo Gurowski. — Rozbój w biały dzień!...
— Za pozwoleniem pana porucznika — bąknął niepewnie Iliński, onieśmielony widokiem oficerskiego munduru.
— I to podporucznik z niższymi stopniami! Aresztuję was! Na odwachu zdacie porachunek!
Artylerzystom miny zrzedły.
Gurowski, ku zachwytowi całego fraucymeru kawiarnianego, ujął się pod boki i gromił bez pardonu.
— Wstyd! Hańba! Mundury poniewieracie! W sześciu na bezbronnego dziada! — Ciąg się jeden z drugim!
Artylerzyści wyprostowali się służbiście.
— Do trybunału za moje! — stęknął Olechowski, wlokąc się z pośród swoich oprawców. — Krzyże mi przetrącili! Zbóje takie...
— Abyś na drugi raz imienia oficerskiego nie kalał! — bąknął Iliński.
Olechowskiego dojęło.
— Nie kalał! Widzicie go, sprawiedliwca! Chciałeś, paje, o Bemie się dowiedzieć, darłeś się do porucznika Gurowskiego — a teraz przed nim dudy w miech...
Ilińskiemu oczy na węgle się rozżarzyły.
— Porucznik — nazywasz się... Gurowski!
— I jestem nim!
— Porucznik, porucznik rozsiewasz wieści, uwłaczające czci pułkownika Bema?!
— Co mi tu pan za pytania stawisz! Awantury jednej...
— Proszę o odpowiedź!
Gurowski wykrzywił się szyderczo.
— Idzie ci o cześć pułkownika! Maszże tu, podporucznik, gazetkę a w niej relację pana Psarskiego... Możesz sobie nad czcią pułkownika Bema na odwachu płakać...
— Coś powiedział!? — warknął Iliński.
Gurowski cofnął się nieznacznie.
— Na ratuszu się rozprawimy!
— Ale najpierw z tobą tutaj! — huknął podporucznik i porwał Gurowskiego za epoletę — lecz ten skręcił mu się w ręku, jak węgorz i w ciżbę znurkował. A uczynił to tak błyskawicznie, że, zanim artylerzyści zdołali rzucić się za Ilińskim — Gurowski już pod stołami zmrużał.
Ale nie uszedłby, bo przed naporem artylerzystów oddział pani Honoraty prysnął na wsze strony, gdyby nie męstwo właścicielki kawiarni.
Pani Honorata bowiem drogę zatarasowała Ilińskiemu.
— Na Boga! Panowie!
— Bić — zabić! — Niech nie hańbi!...
— Ale cóż on winien! Słyszeliście! W gazecie drukowane! — Wujo!...
— Ustąp acani!
— Nie ustąpię! Ludzie! Niewinny człek! Psarskiego bierzcie, on pisał!
— Psarski!?
— Sprawiedliwie! — ujął się Olechowski, ratując z opresji siostrzankę. — Psarski, co drukuje „Merkurego“ — tu zaraz, na Kapitulnej!
— Więc prowadź do Psarskiego! — ryknął Surmacki, porywając Olechowskiego za kołnierz.
— Do Psarskiego! — zakomenderował Iliński. — Za mną! Z drogi! Naprzód! Na Kapitulną!
— Na bok fałdy!! Hurra!!
Artylerzyści runęli ku wyjściu i wypadli na ulicę.
W jednej chwili na Miodowej powstał zgiełk, tumult, popłoch. Idący za napastnikami, oddział pani Honoraty skłębił się z gośćmi kawiarni Kościołowskiej, przechodniami i wylegającem zewsząd mrowiem ludzkiem.
Wrzawa zerwała się tak piekielna, że, nim oddział pani Honoraty zdołał na jedno ze stu zapytań odpowiedzieć, już grad kamieni zadzwonił po szybach sąsiedniej kamienicy, już zagrzmiały groźne hasła — „śmierć zdrajcom!“ — „na latarnię!“ — już starły się pierwsze zawołania, czyli ratusza dobywać, czyli rząd najpierw powywieszać.
Lecz, na szczęście, od Senatorskiej ulicy, nadbiegł pluton gwardji narodowej. Ratusz i rząd ocalał natychmiast... ale nie ocalał wzamian ani imć pan Psarski, ani siedziba „Merkurego“. Gdy bowiem gwardziści wodzili się z tłumem, dla docieczenia przyczyny zbiegowiska, Iliński z kamratami, wlokąc Olechowskiego na przewodnika, już izdebki redakcyjne spustoszyli za szczętem a niefortunnego pisarza zamienili w wyjącego z sińców, umorusanego atramentem nagusa.
Aż Iliński ochłonął z pasji.
— Dosyć ma responsu! Dalej, za mną i do obozu!
— Do obozu! — zakrzyknęli raźno kompani i skoczyli do schodów i schodami do sieni.
Lecz tu powitał ich łysk bagnetów i wycie zajadłe tłumu.
Miodowa ulica już o jedno z całą szła Kapitulną.
— Bij — morduj! — Żywcem nie puszczaj!
Iliński pobladł. Stojący na przedzie plutonik gwardzistów był sam na łasce ciżby.
— Zagałuszą! — stęknął Radoński.
— Barykadować się na górze! — szepnął Kruczkowski.
— Niedoczekanie! — oparł się Zarzycki.
— Walić! — zakonkludował Surmacki.
Iliński wahał się, poglądał niepewnie ku wylotowi sieni. Gdy wtem, ponad głowami gotujących się do ataku gwardzistów, wychynął wielki kamień, otarł się o bagnety i wpadł do sieni i załomotał tuż pod nogami Ilińskiego.
Podporucznik jeno oczami łysnął ku towarzyszom.
— Za pałasze! Naprzód! Kupą!
— Wal cywilów! — Huzia na fałdy! — Wiwat Bem! — wrzasnęli artylerzyści i z dobytą bronią rzucili się na plutonik, rozdarli go na skrwawione części, w tłum się werżnęli a, pędząc go przed sobą, szli wprost na Podwale.
I tu jeszcze powodzenie sprzyjało zawadjackiej kompanji.
Tłum walił za nimi, ścigał ich kamieniami, lecz zbliżyć się ku nim nie śmiał. Artylerzyści wydostali się cało na plac Zamkowy i już Bednarską ulicą zaczęli debuszować ku mostowi.
Tu jednak za tłumem zadudniły kopyta żandarmerji. I te niewątpliwie artylerzystów by zmogły, gdyby nie okoliczność, iż dysząca pomstą tłuszcza z własnymi obrońcami wodzić się zaczęła. Żandarmi znów i sunący za nią oddział piechoty rozumieli, że mają przed sobą sprawców zamieszki. Stąd wynikła dywersja, krótka wprawdzie, lecz dostateczna dla kompanji Ilińskiego, aby odsadzić się i obozu dopaść.
Zdążało wprawdzie za artylerzystami kilkunastu mieszczuchów — ale zdaleka. Wreszcie najgorsze minęło. Koszary już było widać i już szyldwach baterji prężył się u wjazdu na dziedziniec.
Iliński odsapnął z ulgą.
— No, chłopcy, pałasze do pochwy i ani pary z gęby!
— To się wie!
— Ale idą! — mruknął Dzwonkowski, który arjergardę stanowił.
Iliński obejrzał się ku mieszczuchom i chciał konceptem potraktować obawy Dzwonkowskiego, gdy w oddali zamajaczyła mu się, od strony mostu, czarna, zbita, rosnąca w oczach, fala.
— Do koszar, co sił! — zawołał stłumionym głosem podporucznik.
Towarzysze Ilińskiego pojęli komendę i bez słowa znurkowali na dziedziniec i do izb koszarowych zdążali, aby przycupnąć, jakby nic.
Gdy wtem zaskrzeczał ku nim chropowaty głos kapitana Orlikowskiego.
— Stój sam! — co to za gonitwa!? Hę!? Podporucznik baraszkuje za pan brat?! Skąd — co?!
— Niby z ten... kapitanie! — wybełkotał z trudem Iliński.
Orlikowski wpatrzył się pilnie w osłupiałą kompanję.
— Uhuhu! — Mundurki potarmoszone! — Łapki podrapane! — Uuu! — Pan podporucznik. Nowoupieczony gagatek... taaak...
Ilińskiego ciarki przeszły. Kapitan zaś jeszcze pociągnął głosem i jeszcze naderwane naramienniki zliczył i guzowi na czole Radońskiego się zdziwił — aż warknął z pasją:
— Coś zbroił jeden z drugim!?
— Przystali...
— Całą prrrawdę!
Iliński, prażony groźnym wzrokiem kapitana, nawet siły nie miał, żeby jakoś łagodniej awanturę sprezentować, ani konceptu, by przecież w lepszem wydać się świetle. Cała chryja kamieniem brzdęknęła.
Orlikowski aż głowę w ramiona wtulił.
— Uhuhu! Taki pan podporucznik! Takie, panie dziu, podoficery!... Takie uczczenie epolety...
— Kiedy naszemu pułkownikowi!
— Milczeć jeden z drugim! Galony oberwę, na czterrry wiatrrry! Do ciurów, do szczygłów! Armaty nie dam powąchać! — Niema podporucznika! Niema podoficerów, ogniomistrzów! — Na koniuchów pójdziecie! Pod sąd! Ja was nauczę! Degradacja! Kazamaty, panie dziu! Co? — Milczeć! — Napad?... I toto imć Zarzycki, lizusek, marcypanek...
— Bo niech kalumni nie pisze! — ozwał się z desperacką odwagą Zarzycki.
Kapitanowi w gardle zacharkotało.
— I dlategoś acan bezbronnego człeka mordował!?
— Aby... aby mu krzyża atramentem zmaczałem.
— A gwardziści bagnetami do nas! — Kamienować chcieli! Pan podporucznik sam pilnował, aby płazować! — Dwustu na jednego szło! — jęli uskarżać się artylerzyści.
Kapitan żachnął się i piorunami zaklął — gdy nagle, od strony wjazdu na dziedziniec, wybuchnęła wrzawa.
Orlikowski porwał się do bramy.
Artylerzyści spojrzeli po sobie przerażeni.
— Ćma za nami!
— Za stajnię i opłotkami w pole!
— Inaczej kajdanki!
— Niema co! — wrzasnął podporucznik. — Co to!? — Wystrzał! Grają na alarm! — Bierz djable, co swoje! Za mną chłopcy!
I kompanja pomknęła do bramy.
Tu dopiero sprawców napadu na Psarskiego ogarnęło drżenie. Bo nie dość, że, dla odparcia ścigających ich mieszczuchów, szyldwach zaalarmował koszary, niedość że tłum szukających pomsty rósł, huczał, groził, ku utrapieniu gwardji narodowej, która usiłowała go odeprzeć, lecz nadomiar nad pogłowiem zarysowała się postać samego wice-gubernatora na koniu.
Iliński, widząc co się dzieje, pożałował niewczesnego posłuszeństwa dla alarmowej trąbki. Kapitanowi Orlikowskiemu bowiem, formującemu żołnierzy swych, nic nie groziło, natomiast ku nim nadchodziła chmura brzemienna gromem. A o cofaniu się, o desperackiej dezercji, ani, ani marzyć już nie było można. Sygnały bowiem, zwabiwszy zawadjacką szóstkę, wnet ją uwięziły w szeregu, odcięły jej myśl o odwrocie.
Tymczasem, wraz z ukazaniem się wice-gubernatora i wartkiem jego przemówieniem, tłum zawiwatował i uspokoił się.
Iliński raźniej ku Zarzyckiemu spojrzał, ale wnet oczy mu na dobre zmętniały, bo wice-gubernator, uporawszy się siako tako z tłumem — wpadł na Orlikowskiego i, nie zważając na należne mu honory, zakrzyknał gniewnie:
— Kto tu dowodzi?
— Kapitan Orlikowski w zastępstwie pułkownika Bema.
— Gdzie są ci rozbójnicy?!
Orlikowski wyprostował się.
— Nie rozumiem, generale.
Ruthié rzucił się na kulbace.
— Jakto kapitan nie rozumiesz?
— Widzę jeno tłum ośmielający się...
— Z winy pańskich podkomendnych...
— Najzupełniej. Hej tam, którzy byli świadkami!? — Dawać ich! Kompanja gwardji, zrewidować koszary!
— Baczność! — Czwarty i piąty pluton do armat! Na pozycję zataczaj!...
Koń pod generałem dał susa.
— Kapitan chyba nieprzytomny! Nie rozumiesz, co się dzieje! Widzisz ten tłum? Uspokoiłem go zaręczeniem, że winni będą ukarani! Pół miasta wzburzyli. Dziesiątek ludzi porąbali. Tu za nimi, do tego wjazdu goniono.
— Niema ich!
Ruthié kiwnął się po koniu, tracąc ostatek cierpliwości, wobec tego niesłychanego uporu.
— Ady właśnie stoi najgorszy! — dopomógł generałowi jeden ze świadków, wskazując na Ilińskiego.
— Ten podporucznik?!
— Tak, tak! On siekł! On prowadził!
— Proszę wydać tego pana straży! Aresztuję go! Słyszysz, co powiadają.
— Podporucznik jest w porządku! Naznaczył jedynie tych, co ważyli się uchybić pułkownikowi, dowódzcy baterji!
— Nie pański sąd! Dosyć! Podporucznik, wystąpić z szeregu!
— Tój!
— Bunt! Bunt! — zapienił się generał. — Ja acana nauczę! — I ty i twój pułkownik razem i cała wasza buntownicza baterja... pod bagnetami...
— Ma dwanaście armat!
— Co?!
— Gotowych do strzału, generale!