Bajka o Żelaznym Wilku/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Bajka o Żelaznym Wilku
Podtytuł z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Jan Rembowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

Rad był królewicz, że pozbył się drapieżnika bez rozlewu krwi. O liściku nie wspomniała mu siostra...
Czas płynął — płynął czas. Dnie ciche, spokojne, pogodne — noce ciemne i senne.
Wypełniały je te same troski o gołębie, bażanty, o kozy; niepokoje z powodu gorszego połowu ryb, z powodu nawałnicy, od której wyległa pszenica lub ryż na polach... Łatanie odzieży, wiązanie nowych sieci, skrzętne, nieustanne zabiegi o podtrzymanie czystości i porządku w domu, ładu w gospodarstwie, ciągnęły się, niby blada nić, od zorzy do zorzy. Znikła z czasem mglista nadzieja, jaka zatliła się na chwilkę w sercu królewny. Na co liczyła, czego pragnęła, bała się sama sobie powiedzieć. Ale liczyła i pragnęła widać nadaremno... Zabił pewnie sokoła jaki leśnik dziki, albo ptak sam zginął w dalekiej podróży... Zresztą, gdyby nawet kto znalazł i odczytał jej liścik, to co z tego mogło wyniknąć? Nic, zupełnie nic! Odczytałby i rzucił, co najwyżej opowiedziałby sąsiadom o dziwnym wypadku!...
Znów głucha tęsknota i niemoc zaczęła żreć serce ślicznej dziewczyny; znowu pobladły jej lica i, mówiąc z bratem, spuszczała na oczy powieki, aby ukryć przed nim płonący w nich smutek. Królewicz znajdował choć jaką taką rozrywkę w swych odległych wycieczkach, ale musiał przecie ktoś zostawać w domu, aby utrzymać porządek. Zresztą królewna mówiła, że »ma dość wędrówek«. Nie lubiła włóczęgi. Błękit nieba, lśnienie wody, złoto słonecznych promieni, białość obłoków, zieloność roślin, szarość skał... nie miały dla niej rozmaitości. Piękne, zmienne widoki rzucały obecnie na jej roztęsknioną duszę taki sam cień żałobny, jak niegdyś ciemne mury zamczyska. Wydawało się jej nawet chwilami, że tam było lepiej, bo tam rozbrzmiewały głosy ludzkie, często może fałszywe, czasem gniewne i okrutne, ale zato niekiedy takie słodkie, takie pozornie zrozumiałe a pełne tajemniczych uroków...
— Nie rozkwitłam, a już więdnę! — powtarzała z goryczą, spoglądając w zwierciadło.
Pogodne, uśmiechnięte oblicze brata, jego myśli, wiecznie zajęte gospodarczemi pomysłami, jego uwaga, pochłonięta wyłącznie nowemi odkryciami w świecie roślin, kamienisk i zwierząt wyspy, drażniły ją. Nie mówiła z nim, gdy był, a jednocześnie drżała z obawy o niego i tęskniła doń, gdy znikał na dłużej. Wtedy czujne jej ucho wciąż wsłuchiwało się w szum fal, w powiewy wiatru, w krzyk ptaków... Dusza jej pełna była strasznej obawy, że lada chwila usłyszy w nich jęk ludzki, zwiastujący zgon lub dalekie rozpaczliwe wołanie...
Raz, gdy samotna, zajęta w domu robotą, wsłuchiwała się właśnie tak trwożnie w dźwięki, płynące od lasu i morza, uderzył ją głos dotychczas niesłyszany, dziwny, łamiący miarowo szmer przypływu, choć zupełnie doń podobny. Szmer szybko się zbliżał, potężniał. Wybiegła więc przed dom i, przysłoniwszy oczy dłonią, spojrzała w morską dal, lśniącą od słońca. Nogi pod nią ugięły się z przerażenia i bolesnej jakiejś rozkoszy: po modrym roztoczu płynęła wielka łódź-statek, złotym dziobem krajała wzburzone fale, kołysząc się z boku na bok jak łabędź pod wydętemi żaglami. Już była blizko, już królewna rozróżniała błyszczące zbroje wypełniających ją rycerzy. I oni pewnie ją dostrzegli, gdyż nagle zwinęli żagle i skierowali nawę do ujścia rzeczki. Wkrótce zachrzęścił piasek pod piersią statku, wyskoczyli zeń zręczni żeglarze i pociągnęli łódź na odmiał; żołnierze, w pancerzach i hełmach, sprawnie lądowali, kładli deski, sprowadzali na ziemię konie, znosili oręże. Wreszcie między połyskującemi ich rzędami ukazał się rycerz wyniosły, w czarnej żelaznej zbroi. Za nim szli towarzysze w zbrojach pozłocistych, w barwnych drogich płaszczach, w skórach rysich i lamparcich, przerzuconych przez ramiona. Królewna spojrzała na rycerza i serce w niej zamarło: zamiast twarzy miał spuszczoną przyłbicę w kształcie strasznej wilczej paszczęki.
— Tatura! Wilk Żelazny! — pomyślała, chwytając za ukryty w fałdach odzieży sztylet.

Rycerz wolno zbliżał się ku niej, ciężko stąpając po sypkim piachu.
Wreszcie zatrzymał się i skinął na towarzyszy, aby pozostali na miejscu. Wtedy spostrzegła, że ma złotą gwiazdę na czole, że jest jakiś od Tatury smuklejszy, zgrabniejszy, i wstąpiła w nią otucha. Nie ruszała się jednak i nie wypuszczała z ręki sztyletu. Rycerz postąpił kroków kilka i ukląkł:

— Tyżeś to, Królewno! Przeszukałem pół świata, obszedłem lądy i morza i już straciłem nadzieję, że cię kiedykolwiek odnajdę... Aż oto jesteś! Królewno, Królewno... Wyśniona, wymarzona Królewno! — zaszeptał głos miły i znany.
— A któż ty jesteś, rycerzu!? Podnieś przyłbicę! — odpowiedziała, tłumiąc wzruszenie.
— Czy mi przebaczysz sprowadzone przeze mnie nieszczęścia? Prześladowania swoje, ruinę Twego kraju i rodziny!?
— Tatura!... — pomyślała z przerażeniem.
— Nie wiem, kto jesteś, rycerzu! — wyszeptała cicho.
Wtedy on podniósł przyłbicę i z żelaznej ramy spojrzały na nią oczy przejmujące a szare, dziwnie znajome.
— Któż jesteś, rycerzu? Wstań, proszę Cię! — powtórzyła, objęta do reszty słodkim zmieszaniem.
Rycerz wstał i jeszcze bliżej przystąpił.
— Więc mi przebaczasz?! Ale pewnie nie poznajesz mię, Królewno? Czy pamiętasz... ogrodniczka?
Królewna wtył się cofnęła.
— Ogrodniczka? Owszem, pamiętam... Ale... skądże ta zbroja, ten orszak? Co wspólnego między potulnym, bezbronnym niewolnikiem, a Wilkiem Żelaznym, strasznym, nieubłaganym rycerzem-najezdcą, okrutnym wojownikiem? Ach, rozumiem: zwiodłeś nas przebraniem ubogim, udaną pokorą... Teraz rozumiem, dla czego zginął Bączuś?! Połączyłeś się z Taturą, a teraz przychodzisz dokończyć zwycięstwa...
— Wstrzymaj się, Królewno! Wcale nie tak było... Na początku byłem istotnie wrogiem waszym, chciałem zagrabić wasze ziemie i wasze bogactwa... Byłem młody, żądny sławy i walki... Pobity przez was... zapragnąłem odwetu, postanowiłem poznać waszą siłę, co nawet uciemiężonych chłopów przeciwko nam obróciła... Dostałem się w przebraniu do waszego serca... do zamku... Tam nauczyłem się cenić wasze urządzenia, waszą wiedzę, waszą naukę. I choć obrzydził mi to w znacznej mierze Tatura, obrzydziły chytre zabiegi i fałsze dworaków, lecz przylgnęło serce moje do was... Zrozumiałem, że mogę zagrabić wasze bogactwa i ziemię, ale duszy przemocą nie wezmę! Zapragnąłem przeto mój lud dźwignąć, wyprowadzić z gąszczów leśnych, przerobić na ludzi do was podobnych... okrzesać na wasz wzór... nauczyć... zjednoczyć z wami! A potym, gdym zobaczył ciebie, królewno... już serce i myśli moje nie należały do mnie, dla tego dwakroć zbawiłem wasze dziedziny... Miałem prawo do ręki twojej... ale chciałem... spróbować... czy... nie pokochasz mię... bez przymusu... Tymczasem Tatura wtrącił mię do lochu! A co dalej się stało, sama wiesz o tym dobrze... Bączuś zginął z ręki Tatury, z jego ręki zginął i Król, twój rodzic... Spłonął zamek... Tatura w zamieszaniu porwał Królową i uszedł... Długo jeszcze plondrował po kraju, mącił, burzył, aż poległ w otwartym boju od tego oręża! — uderzył zbrojną ręką po głowni wielkiego miecza, na którym się wspierał. — Nie mogłem więc od nikogo dowiedzieć się, gdzieście się wy podzieli... Królowa podobno wiedziała, ale umarła wkrótce z żalu, z niewygód i wstydu w obozie Tatury... Aż oto przyniósł mi wieść... sokół! Od wziętych do niewoli wojowników Tatury dowiedziałem się, że was szukali na jego zlecenie w tej stronie! Kazałem wyszykować nawę i popłynąłem... Rybacy z tamtego brzegu wskazali na chmurę w dali i powiedzieli, że to właśnie wskazana wyspa... Towarzysze wierni nie opuścili mię w trudnej podróży i oto jesteśmy!
— Witam was, skoro przybywacie, jako przyjaciele! Każ, władco, rozpalić ogniska żołnierzom. Niech złożą oręż i zdejmą zbroję bez trwogi, aby wypoczęli po trudach w spokoju!... A ty wejdź do chaty naszej i pokrzep się skromnym posiłkiem, na jaki stać ubogich tułaczy... Potym może opowiesz nam szczegółowiej wszystkie zdarzenia, abyśmy mogli zrozumieć, czego od nas żądasz, i osądzić, co uczynić dla ciebie możemy!
Wilk Żelazny skinął na rycerzy z orszaku, wydał im rozkazy, poczym, zdjąwszy szyszak, wszedł za królewną do chaty. Poznała go teraz wybornie — tak mało się zmienił.
Tasama sucha twarz orla, tensam wąsik ciemny, mały, te same oczy szare, to zimne i bystre, jak groty żelazne, to słodkie, pieściwe, jak przesłonecznione obłoki.
Rycerz rozglądał się nieznacznie po izbie, podczas gdy królewna szykowała na stole miód, chleb, orzechy i leśne owoce. — Gdy siadła na ławie za stołem i zaprosiła go do posiłku, poczuła, że wzrok jego z tkliwością i zadumą spoczął na jej zgrubiałych rękach, na opalonej twarzy, i zarumieniła się mocno.
— Opowiadaj, rycerzu, wszystko po raz wtóry, od samego początku, a szczegółowo... Wszystkiego jestem ciekawa, wszystko wiedzieć pragnę... Każdy drobiazg mię cieszyć będzie!
Opowiadał więc rycerz, jak z Bączusiem uciekli ongi z zamczyska, jak przybyli do wskazanych wojewodów, jak ci niechętnie i podejrzliwie ich przyjęli, jak potym jeździli z listem królewskim od zamku do zamku i jak on, Wilk Żelazny, przekonawszy się, że mało wskóra u nastraszonych przez Taturę lub zaprzedanych mu wielmożników, postanowił zwrócić się do swego ludu i powieść go na odsiecz ginącego państwa, na odbudowanie nienawistnego niegdyś królestwa. Z trudem udało mu się przekonać swoich nieokrzesanych współziomków. Musiał to czynić ostrożnie, aby nie wzbudzić podejrzeń. Musiał wykazywać, że uczynić to winni dla własnej li tylko korzyści. Dla tego rozstał się pozornie wrogo z Bączusiem i ten go zapodejrzał o zdradę i nie chciał z nim następnie traktować... Dopiero po długich, długich wysiłkach udało się zamiar cały uskutecznić, Bączusia i część wiernego królowi rycerstwa do sojuszu nakłonić. Wtedy ruszyli pod zamek i wzięli go bez trudu, dzięki tajemnemu przejściu...
Opowiadał po raz wtóry, obszernie, o walce w zamku, o śmierci Króla, o wymknięciu się chytrego Tatury z częścią załogi i jego po całym państwie wichrzeniach...
Królewna słuchała z głową wspartą na ręku, tak że Wilk Żelazny nie mógł dobrze widzieć jej twarzy. Widział jedynie, jak falują jej piersi wzburzone. Gdy wreszcie powiedział, że po śmierci Królowej cały lud i rycerstwo jej ojczystego państwa zgodnie okrzyknęło królem jego, Żelaznego Wilka, »barbarzyńcę«, wczorajszego wroga, zapytała go królewna suchym, trochę rwącym się głosem:
— Więc czegóż chcesz od nas, miłościwy Panie?
— Chcę, abyś wróciła i... zasiadła na tronie!
— Wszak już... zajęty!
Przemilczał rycerz, ale szybkim spojrzeniem uchwyciła królewna, jak mu usta zadrżały, jak zbladły śniade od wiatru i słońca policzki. Oczy spuścił i miął niespokojnie zwieszający się na pancerzu łańcuch królewski, łańcuch jej ojca.
— Zapewne potrzebne ci to, aby uśmierzyć ostatecznie w państwie rozruchy, uspokoić tych, co chcieliby na tronie widzieć prawowitych dziedziców... Czy nie tak? — pytała go cicho.
Podniósł strwożone, zmącone źrenice:
— O, ty wiesz, Królewno, że nie, że ciebie... ciebie pragnę i miłuję nad wszystko!
Puściła mimo uszu westchnienie rycerza i ciągnęła dalej:
— Nie ja wszakże jestem dziedziczką korony, lecz brat mój! Cóż uczynimy z bratem?
Tymczasem on dostrzegł, jak fala bladego rumieńca zalała jej twarz i szyję łabędzią, jak zapłonęły uszy maleńkie. Oczy mu rozbłysły i odrzekł weselej:
— Brat pojedzie z nami, podzieli panowanie. Gdzież on jest? Kiedy wróci?
— On wróci niedługo, ale skoro was zdala zobaczy, gotów uciec, nie przyjść wcale, a ja go nie porzucę!
— Więc dam rozkaz, żeby żołnierze zabrali stąd nawę, a sami schowali się w zaroślach. Sam go spotkam, jeżeli pozwolisz, tutaj, Królewno, i wytłumaczę mu wszystko!...
Odszedł do wojska, aby wydać rozkazy, a gdy wrócił z powrotem, był już bez zbroi, bez oręża, w długiej, purpurowej, skąpo złotem dzierganej szacie prostego rycerza. Królewna z wdzięcznością spojrzała na tę jego przemianę, w której wyrażała się ufność i poddanie jej rozkazom. Gawędzili do późnej nocy przy świetle świec woskowych. Miał Wilk Żelazny co opowiadać, a królewna miała co słuchać. — Aż spostrzegła po gwiazdach, że już po północku, i wysłała na spoczynek do pokoju brata znużonego długą podróżą gościa.
Sama jednak usnąć nie mogła. — Przesuwały się przed nią stare wspomnienia, przerywane obrazami z opowiadań Żelaznego Wilka, i sam on stał przed nią — miły w swym zmieszaniu...
Księżyc wpadł jasnym słupem przez okno do izby i spędził do reszty sen z jej oczu.
— Co będzie? Co robić?!... Co powie brat? A co, jeżeli to wszystko wybieg, mamidło i urok?... Jeżeli jej się wszystko przywidziało?... Jeżeli tam w komorze nikogo niema, albo, co gorzej, śpi tam nie miły rycerz, lecz Żelazne Wilczysko, straszydło, o którym gadki opowiadali jej w dzieciństwie, o którym mówił jej ojciec w ową noc straszną?... A co, jeżeli to nie rycerz, a odmieniec, przedzierzgnięty gusłami w postać ponętną, aby ino łacniej oboje ich zwabić, porwać i uwieść na brzeg tamtejszy? Pewnie dowiedział się, że brat nie da się wziąć łatwo, że im ujdzie i zniknie w puszczach niezbadanych... Więc teraz jej używa za wabia, mącąc i trując jej serce... skłaniając do zdrady!... A następnie, schwytawszy, straci oboje śmiercią okrutną wobec zebranego ludu, w krainie ojczystej, aby raz na zawsze zabić w narodzie niebezpieczną dla panowania swego legiendę!...
Zadrżała królewna, zimno grobu poczuła wkoło siebie.
— Chyba pójdę, ostrzegę brata!... Czy co?... — rozmyślała w rozterce.
Nie mogła dłużej na łożu wytrzymać, zarzuciła na giezło ciemną szatę, ale nim wyszła z izby, podkradła się cichutko na bosych palcach do sypialni brata. Odchyliła drzwi niedowarte. Nieznajomy spał smacznie na łożu, z twarzą zwróconą do blasku miesiąca.
Nic się nie domyślał; twarz szczera i ufna uśmiechała się do sennych swych marzeń.
— Jakże on podobny db tego rycerza, który zwidywał mi się na balkonie zamkowym! — wspomniała z słodkim bólem królewna. — A może mylę się wystraszonym sercem, może wszystko tak jest, jak on mówi? Ach jakże, jakże dowiedzieć się prawdy, istotę rzeczy przeniknąć?... Więc albo szczęście mam na wieki utracić, albo życie w razie omyłki!... Ach gdyby nie brat, gdyby nie brat!... Poszłabym za nim na wszelkie męczarnie, aby poznać swój los do kresu — zmagała się z sobą, przywarszy do ściany u progu.
Wtym spostrzegła, że ocknął się rycerz, że oczy błyszczące w drzwi utkwił; więc ruchem motylim pierzchła i schroniła się w swojej izdebce.
Przytulona do łoża nasłuchiwała z bijącym sercem, co gość robi; rozpoznała, że wstaje, że szaty wdziewa. Spojrzała w okno i dostrzegła, że tam na dworze, nad sinym morzem już poświata księżyca miesza się z różowym świtem.
— A niech się stanie, co się stać ma!... — szepnęła i oczy zamknęła.
Ostrożnie stąpając, przeszedł mimo jej okienka gość; błyszczący szyszak mignął jak słońce pod chmurą piór tęczowych. Skierował kroki w las i wkrótce zabrzmiały tam ciche głosy i brzęki wojenne.
Wstała królewna, przybrała się godnie w najlepsze szaty, krucze warkocze w koronę zwinęła na głowie. Była blada, ale wrócił jej spokój niezmiennego postanowienia. Sporządziła śniadanie, czystym obrusem stół nakryła; postawiła trzy nakrycia, dla siebie, brata i gościa...
Niedługo przyszedł Wilk Żelazny znowu bez zbroi, w tejsamej purpurowej szacie.
— Idzie już książę! Zaraz tu będzie! — szepnął z wesołym, serdecznym uśmiechem. — Moi ludzie słyszeli, jak łomocze w kniei! Co to on z sobą wiedzie? Taki hałas, ryki i szczekanie!
— Ach, to nasze psy i bestje! — rozśmiała się królewna. — Schroń się, rycerzu, schroń, bo mogą się rzucić na ciebie!...
Wilk Żelazny schował się za odrzwia chaty z żartobliwie udanym przestrachem. Jednocześnie wypadły z gęstwiny dwa czarne psy, a za niemi wynurzył się z oszczepem w ręku królewicz. Wspaniały rogacz pobekując szedł z jednej jego strony, z drugiej pomykała para zajęcy, wielki czarny odyniec podążał chrząkając z tyłu. Chmara gołębi i bażantów, spostrzegszy go, poderwała się z ziemi i okoliła mu głowę ruchomym wieńcem; kule białych królików potoczyły mu się pod stopy.
Królewna czekała, aż się brat zbliży, i namyślała się, jak mu opowiedzieć nowinę, gdy wtym psy dopadły do chaty, otoczyły ją z niespokojnym poszczekiwaniem, poczym ujadając rzuciły się nagle ku nadmorskiemu skrajowi lasu. Królewicz zatrzymał się zdziwiony.
— Co to?
Nagle w lesie zarżały konie.
— Zdrada!... Siostro, zdrada! Uciekajmy!... chodź! Czego stoisz?
Chciał się cofać, lecz już od lasu wychodzili wojownicy i zastępowali mu drogę, a z chaty wyszedł Wilk Żelazny bez hełmu, bez oręża, bez broni. Poznał go odrazu królewicz:
— To on!... — rzekł. — Zbawca nasz i wróg!... Czego on tu chce?!
Wilk Żelazny podchodził coraz bliżej, rękę wyciągał i mówił głosem łagodnym.
— Czas już wrócić, Królewiczu, do ludzi! Nie masz prawa gubić życia swego i siostry!... Poddani czekają na ciebie!
Królewna chwyciła brata za ramię, za szyję, Wilk Żelazny ujął go za rękę, zbliżyli się od lasu rycerze i wojownicy. Musiał królewicz ulec.
Wprowadzili go do chaty, posadzili na stołku i jęli opowiadać, co i jak się stało, przekładać i przepraszać.
Królewicz się chmurzył. Żal mu było wyspy. Poweselał trochę jednak, gdy mu powiedziano, że znajdzie się na statku dość miejsca, aby zabrać ukochane ptastwo i zwierzęta.
— Nie spodoba ci się u nas, to wrócisz! Pałac ci tu na wyspie wybudujemy! — pocieszał go Wilk Żelazny.
Sute wyprawiono weselisko w odbudowanym zamczysku. Łuna tęczowa jak za dawnych czasów biła w pałacowych komnatach od strojów dworskich, od drogich kamieni i świateł lamp kolorowych. Gięły się stoły od złotych mis i kryształowych dzbanów. — Oczy wszystkich szły za parą królewską, cudną, wysmukłą, dostojną... Królewna miała na sobie ulubioną białą, szytą srebrem suknię i gałązki białego kwiecia pomarańczowego na piersiach i we włosach. Wyglądała ślicznie, ale była smutna, gdyż wspominała tych, których już nie było. Obok niej snuł się jak cień Wilk Żelazny w czarnej szmelcowanej zbroi, ze złotym królewskim łańcuchem na piersiach.
W otoczeniu widać było rycerzy Białych, Purpurowych, Błękitnych, a nowy Strażnik Koronny, wojewoda Gomulicki, dostojnie nosił swój płaszcz szkarłatny i złotą buławę. Nawet Dydko na Słomianych Nóżkach porzucił dla tej uroczystości swoje teleskopy i zjawił się wśród gości. Ogromnym został powitany śmiechem, którego długo nie rozumiał i obracał na śmiejących się swoje sowie, zdumione oczy:
— A gdzież to kaftan jegomości? — spytał go wreszcie kanclerz Kwiatkowski.
— Kaftan? Aha!... Zapomniałem go włożyć... Zaraz pójdę na górę...
— Poco? Przecież masz go Waćpan w ręku...
Długo uczony astrolog wkładał ten kaftan nadzwyczajny, aż się rozgniewał, że nie może trafić z nim do ładu, i poszedł do siebie na górę. Zaraz zajrzał do teleskopu i zamruczał kwaśno:
— Aha! Było do przewidzenia: Mars wstępuje w znak Raka!
Uroczystość, zabawy, pochody z muzyką, z światłem, ze śpiewami trwały miesiąc. Ale Wilk Żelazny już na drugi dzień odbywał zwykłe z dostojnikami narady, wysyłał gońców i wydawał rozkazy...

Odtąd barwna struga wesołego życia płynęła przez zamek nieustannym potokiem, to piękna, to surowa, to śmieszna, jak zwykle na tym świecie. Tylko królewicz nie mógł sobie miejsca w tym wirze znaleźć. Milczący, posępny stronił od grzecznych dworaków, zaszywał się w ciemne kąty albo uciekał w odległe aleje ogrodu... Odwiedzał co dnia swoje zwierzęta, umieszczone w wygodnych klatkach, w zagrodach, karmił je własnoręcznie i poił. Najczęściej jednak siedział u siebie w pokoju i grał na gęślikach.

Wreszcie jednego dnia wywołał siostrę do przedsionka, poczym, ująwszy ją pod ramię, wyprowadził do ogrodu.
— Czego chcesz, Jaśku? — pytała go dobrotliwie.
— Odchodzę!
— Dokąd? Na wyspę?
— Nie, na wyspę już niewarto... Znajdą mnie tam łatwo... Zresztą bez ciebie będzie pusto...
— Gdzież więc chcesz odejść? Czy ci tu źle u nas?
— Nie wiem! Pójdę tam, gdzie zrozumiem, że jest ze mnie jakiś pożytek... Tu... nie mogę... Tu po dawnemu fałsz, kłamstwo, chciwość, darcie się o zaszczyty... Wstrętne i głupie zachody... Wciąż trzeba wysilać mózg, żeby odróżnić prawdę od oszustwa... Nie mam na to siły i ochoty... Te same Tatury i Rondle, tylko inaczej odziane i nazywane... Wciąż strzec się trzeba zasadzki, wciąż się bronić od czającej się napaści... Ja tego robić nie umiem i nie chcę... Dla kruszyny dobra trzeba tu cierpliwie znosić góry błota... Myślę, że z tego koniec końców nic nie będzie! Żal mi cię, siostro!
Królowa brwi zmarszczyła.
— A mnie żal ciebie, braciszku! Co komu z twej cnoty?! Mieszać się trzeba do życia! Naginać go po swojej myśli! Wolę już mego Żelaznego Wilka, choć jest gwałtowny i surowy czasami, ale on mądre prawa wprowadza, ulepsza życie powszechne, ulepsza ludzi... Będę przy nim stała, będę podtrzymywała go w dobrym i odwodziła od złego...
— A lud, o którego ulgi tak cię prosił Bączuś przed śmiercią, czy nie jęczy, jak jęczał?
— Ulżymy i jego doli... zwolna przerobimy wszystko... Ale sam widzisz, czyż można odrazu... Wieki to narastało, wieki przerabiać trzeba!
— Już to słyszałem, już to ojciec mówił! Ja nie mogę razem z wami siedzieć na karku tego ludu i kazać mu czekać na zmiłowanie sytych... Więc odchodzę... Żegnaj!
— Do widzenia, bracie kochany, ale odwiedź nas czasami!
— Zobaczę!
Owinął się w płaszcz, pod który schował złote gęśliki, i odszedł w stronę ciemnej bramy zamkowej.
Słuch wszelki o nim zaginął.
Troskała się siostra, popłakiwała, wywiadywała. Aż po długim czasie doszła do zamku wieść głucha, że pojawił się wśród ludu jakiś gęślarz cudowny, który nieszczęśliwym, biednym, cierpiącym wygrywa na złotych gęślikach piosenki otuchy i pociechy.

PARYŻ, 9 KWIETNIA 1911 R.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.