Babunia (Němcová, 1905)/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Wydawca Wydawnictwo „Katolika“
Data wyd. 1905
Druk Wydawnictwo „Katolika“
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz Paweł Rybok
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Na drugi dzień, gdy Babunia, jak zwykle wyszła dzieciom naprzeciwko, było jej pierwsze słowo:
— Zgadnijcie, dziatki, kto jest u nas?
Dzieci się namyślały i nijako zgadnąć nie mogły, nareszcie Baśka zawołała:
— Pan Beyer! Nieprawdaż, Babuniu?
— Zgadłaś! i przywiódł tym razem synka ze sobą! — rzekła Babunia.
— To dobrze! Z tego się cieszę; pobiegnijmy do niego! — krzyknął Janek i już go nie było.
Wilemek zaś gonił za nim, aż mu torebka z książkami od plec odskakiwała. Babunia wołała na chłopców, aby szli jak ludzie a nie pędzili jak dzikie zwierzęta. Lecz gdzie tam już chłopcy byli!
Wpadli bez tchu do izby. Matka chciała malców łajać, ale pan Beyer wyciągnął do nich swe długie ręce, a podnosząc potem jednego i drugiego w górę całował ich w czoło.
— A coście przez cały rok robili? — zapytał pan Beyer głębokim głosem, który się w małej izbie silnie rozlegał.
Chłopcy od razu nie odpowiadali, bo wzrok ich utkwił na chłopaku we wieku Baśki, który stał obok pana Beyera. Był to ładny chłopiec, całkiem do ojca podobny, o rumianej twarzy, a z ócz mu patrzała radość dziecięcia.
— A tak! wy się przypatrujecie mojemu synkowi; więc to się już raz dobrze przypatrzcie i podajcie sobie ręce, abyście się stali dobrymi przyjacielami. To jest mój Orzeł!
To mówiąc, posunął pan Beyer chłopca naprzód, który swoim rowiennikom podał śmiało rękę.
Wtem nadeszła Babunia z Adelką i Baśką.
— A tu widzisz Baśkę, o której w domu opowiadałem, że podczas mojego pobytu w „Starem Bielidle“ zawsze najpierwsza rano przychodzi mi powiedzieć: dzień dobry! — Ale tego roku zmienił się zapewne porządek domowy, gdyż chodzicie już do szkoły, będzie więc musiał Janek zarówno z Baśką wstawać. A jak wam się w szkole podoba, Janku? Wołałbyś zapewne biegać po lesie! Słuchaj, mój Orlik musi porówno ze mną chodzić po borach i górach, a niedługo potrwa, to będzie tak dobrze strzelał jak i ja.
Tak wypytywał i opowiadał pan Beyer, a dzieci otoczyły go kołem i uważnie jego słów słuchały.
— Ani im o takich rzeczach nie wspominajcie, — rzekła Babunia. — Bo Janek zaraz się rozpłacze i będzie chciał oglądać strzelbę Orlika.
— Cóż w tem złego? Niech ogląda; idź, Orliku i przynieś strzelbę; wszak nie jest nabita? — rzekł pan Beyer.
— Nie tatusiu! ostatni wystrzał dałem, jak wiesz, na kanię, — odpowiedział chłopak.
— A nie chybiłeś; możesz się pochwalić; idź i pokaż ptaka chłopcom, — rzekł pan Beyer.
Chłopcy wybiegli z Orlikiem z pokoju, lecz Babunia się niepokoiła, aczkolwiek pan Beyer za Orlika zaręczał, więc wyszła za dziećmi.
— Ty masz imię, jak ptak! — odezwała się Adelka, podczas gdy Janek i Wilemek oglądali zastrzeloną kanię.
— Nazywam się właściwie Aurel, — odpowiedział chłopiec z uśmiechem, — ale tatuś lubi mię nazywać Orlikiem, a mnie także się to imię podoba; bo orzeł to piękny ptak; nasz tatuś raz orła zastrzelił.
— Wierzę, — zawołał Janek. — Lecz teraz chodź ze mną; pokażę ci orła i dużo innych zwierząt. Mam je wymalowane w książce, którą przeszłego roku od księżnej Hortenzyi dostałem.
To mówiąc, wciągnął Janek Orlika do izby, gdzie mu wnet w książce wymalowane zwierzęta objaśniał. Orlikowi się wszystkie okazy bardzo podobały, a i pan Beyer oglądał stronnicę po stronicy z wielkiem upodobaniem.
— Wszak nie miałeś jeszcze tej książki, gdym tu ostatni raz był? — zapytał pan Beyer Janka.
— Dostałem ją od księżniczki, od Krystyny zaś mam parę gołębi, od pana leśniczego parę królików, od Babuni dwudziestograjcarówkę, a od rodziców nowe ubranie! — chwalił się Janek.
— Szczęśliwy chłopak z ciebie, — rzekł pan Beyer, patrząc wciąż w książkę, a gdy zobaczył lisa, zawołał z szyderczym uśmiechem: — Jak żywy, oj czekaj ty gałganie, zadam ci pieprzu!
Wilemek obawiając się o malowanego lisa w książce, bojaźliwie spoglądał na pana Beyera, który, zauważywszy zatrwożenie malca, łagodnie się uśmiechając, rzekł:
— Nie bój się; temu tu nic nie zrobię; ale taki sam jest w górach, jakby go z oka wydłubał; tego muszę sprzątnąć; robi zbyt wielką szkodę!
— A może go Piotr dostanie! Przed naszem odejściem zastawiłem z nim razem żelaza — odezwał się Orlik.
— Chłopcze! lis jest dziesięć razy chytrzejszy od Piotra; on ma swoje drogi, o których człowiek ani nie myśli; a cóż dopiero o tym mówić, na którego czyhamy! Był już raz w kleszczach. To dopiero mądrala. Wzięliśmy go na pieczeń, sądząc, że go tak dostaniemy. Miał głód, więc przyszedł i złapał się. Lecz cóż do kaduka zrobił? Ugryzł nogę w żelazach i uciekł! Teraz go trudniej dostać; bo przez szkodę i człowiek zmądrzeje a lis ma, wierzcie mi, rozum człowieka, — zapewniał pan Beyer, przeglądając stronę po stronie w książce.
— Wszak nie nadarmo mówią: mądry jak lis, — odezwała się Babunia.
— Tu jest orzeł, patrzcie tu! — zawołali chłopcy, pokazując palcami pięknego ptaka z rozciągniętemi skrzydłami.
— Zastrzeliłem swego czasu prawie takiego samego. Był to piękny ptak; aż mi go żal było. Lecz cóż było robić? Taka sposobność nie często się człowiekowi nadarzy. Trafiłem go dobrze, a to główna rzecz, aby się zwierzę nie męczyło, — rzekł pan Beyer.
— Ja to samo mówię, — przytaknęła Babunia.
— A nie żal wam zwierzęta strzelać? — zapytała Baśka, dodając równocześnie: — Ja bym żadnego zwierzęcia zastrzelić nie mogła!
— Ale zarznąć, — odparł pan Beyer szyderczo, a zarazem zapytał: — Jakaż śmierć jest lepsza, czy ta, że zwierzę niespodzianie i od razu padnie, czy też ta, że je dopiero gonicie, płoszycie, straszycie, a często tak niezgrabnie poderzniecie gardło, że jeszcze nawpół żywe uciecze?
— My nie zarzynamy drobiu, — odparła Baśka — tylko Urszula, bo go nie „żałuje”, więc też zawsze prędko z niem koniec.
Dzieci bawiły się jeszcze chwilę książką, potem je Babunia zawołała na wieczerzę.
Innym razem wypytywały dzieci pana Beyera o góry. Chciały się dowiedzieć, czy znów się zabłądził do rybcalowego ogrodu, i dowiadywały się o różnych innych rzeczach. Tym razem zapytywały się Orlika i słuchały z wielkiem skupieniem, gdy im chłopak opowiadał o niebezpieczeństwach, w których się z ojcem znajdował, i o zwierzętach, które sam zastrzelił. Gdy im opisywał ogromne bałwany śnieżne, które się w górach tworzą i zasypują całe osady tak grubo, że ludzie chcąc się wydostać na wolność, są zmuszeni kominami wychodzić lub od samych drzwi drogę przebijać. Lecz to wszystko Janka nie odstraszało. Chłopak z upragnieniem oczekiwał chwili, w której skończy odpowiedni wiek, aby mógł wstąpić w naukę do pana Beyera.
— To tylko szkoda, że w domu nie zostaniesz — zawołał żałośnie Janek.
— Nie będzie ci się nudzić; mam jeszcze dwoje rodzeństwa, brata Wicka, który jest taki wielki jak ty, i siostrę Marylkę, która ci się szczerze ucieszy — pocieszał Orlik przyjaciela Janka.
Podczas gdy dzieci siedziały w podwórzu, słuchając Orlika i oglądając piękne kryształy, które im był przyniósł, przysłuchiwał się w izbie pan Beyer Babuni, która mu opowiadała o ostatniej powodzi i wszystkich innych zdarzeniach, jakie w ostatnim roku zaszły.
— A rodzina mojego kolegi na Ryzenburku zdrowa? — zapytał pan Beyer.
— Wszyscy zdrowi — odpowiedziała pani Proszkowa — Anusia już dorasta, chłopcy chodzą do szkoły na „Czerwoną Górę“, bo tamdotąd mają bliżej aniżeli do miasta. — Dziwno mi, że tu jeszcze pana leśniczego nie ma, bo mówił, że się przyjdzie z wami przywitać, gdy pójdzie na stanowisko. Był tu rano i przyniósł mi wiadomość z zamku, że nadszedł list z Wiednia. Poszłam zaraz po nowinę i dowiedziałam się, że księżniczka już zdrowsza, że[1] księżna zapewnie przyjedzie na wieniec, pobędzie tu jakie dwa tygodnie, i potem się uda do Florencyi.
Mam więc nadzieję, że nam ojciec zostanie na zimę w domu, bo podobno księżna nie zabierze ze sobą żadnych sług. Od kilku lat po raz pierwszy będziemy mogli dłuższy czas razem spędzić.
Pani Proszkowa już dawno nie była taka wymowna, ani taka spokojna i ucieszona jak w dzień dzisiejszy, kiedy odebrała radosną nowinę, że mąż jej przyjedzie.
— Chwała Panu Bogu — odezwała się Babunia — że księżniczka chorobę przemogła. Byłaby wielka szkoda tego młodego, dobrego stworzenia. Wszyscyśmy Pana Boga prosili, aby ją wspomógł; Celinka Kudrny wczoraj tu dopiero o nią płakała.
Pan Beyer zapytał, jak to ma rozumieć, więc Babunia mu opowiedziała o swych odwiedzinach w zamku, przyczem najwyraźniej księżniczce przypisała zasługę, dzięki której rodzina Kudrny miała teraz utrzymanie i dobrobyt.
— Słyszałem — rzekł pan Beyer — że księżniczka jest córką...
Wtem zapukał ktoś w okno.
— To jest kumotr leśniczy; poznaję go po pukaniu. Prosimy, prosimy! — zawołała głośno pani Proszkowa.
— Ludzie mają złośliwe języki — odpowiedziała Babunia na pytanie leśniczego — a kto w słońcu chodzi, ma za sobą cień! to już inaczej nie jest. Co nas to zresztą obchodzi, niech jest córką, czyją chce.
Tyle, co leśniczy próg przestąpił, witali się starzy przyjaciele serdecznie.
— Gdzieście bawili, że was tak długo nie było? — zapytała Babunia leśniczego, spoglądając troskliwem okiem na strzelbę, którą leśniczy zawiesił właśnie na ścianie.
— Miałem nader miłego gościa — pana rządcę! — odpowiedział pan leśniczy.
— Przyjechał po drzewo. Wprzód sprzedał swój deputat, a terazby chciał drzewa po raz drugi i wprowadziłby człowieka w nieszczęście. Tenby mi się udał! Zaraz się domyśliłem, po co jedzie, bo podchodził do mnie jak łasica. Ale usłyszał słowa prawdy! Oberwał zarazem i za Milę; wszak[2] mi żal chłopca, a nie mniej Krystyny. Dziś rano wstąpiłem do gospody na szklaneczkę, i aż się przeląkłem, tak się dziewczyna zmieniła. A to wszystko ma ten przekl... — tu się leśniczy uderzył ręką w usta, przypominając sobie, że Babunia słucha — na sumieniu!
— Co się stało? — zapytał pan Beyer.
Babunia opowiedziała więc, że i dla czego Milę zabrali do wojska.
— Tak to jest na tym świecie: gdzie się człowiek obróci, wszędzie napotka na strapienie i biedę, pomiędzy wielkimi i małymi, a kto biedy nie ma, ten jej sobie narobi — rzekł pan Beyer.
— Przez nieszczęście i boleści oczyści się człowiek od wszelkich poszlak jak złoto przez ogień. Bez boleści nie ma radości. Gdybym wiedziała jak, pomogłabym chętnie dziewczynie, ale nie wiem sposobu. Tymczasem musi wszystko cierpliwie znosić. Najgorszy będzie dla niej jutrzejszy dzień, bo Mila jutro odjeżdża.
— Już jutro odjeżdża? To się bardzo spieszą; a dokąd go wyślą? — zapytał pan Beyer zdziwiony.
— Do „Królewskiego grodu“!
— W takim razie mamy tę samą drogę, tylko z tą różnicą, że ja pojadę po wodzie, a Mila po ziemi — rzekł pan Beyer.
Chłopcy wbiegli do izby. Jan i Wilemek pokazywali leśniczemu kanię, którą Orlik zastrzelił; Orlik zaś opowiadał ojcu, że był z chłopcami przy tamie i widział „głupią“ Wikcię.
— Żyje jeszcze ta osoba? — dziwił się pan Beyer.
— Ba! Lepiejby jej było w ziemi, aniżeli na ziemi — odpowiedziała Babunia — biedna się już pochyla, — starzeje. Rzadko kiedy już słychać jej śpiew, z wyjątkiem, jasnych, letnich nocy.
— Lecz przy tamie jeszcze wysiaduje i patrzy w wodę; często długo, jeszcze po północy tam siedzi — rzekł leśniczy.
— Wczoraj wieczorem przechodziłem około niej. Łamała pręciki wierzbowe i rzucała w wodę. Była już późna godzina.
— Co tu robisz? — zapytałem, ale nie odpowiedziała ani słowa. Pytam po raz drugi — wtem obróciła się nagle do mnie, oczy jej się zaiskrzyły, myślałem, że się na mnie rzuci; ale widocznie mnie poznała, lub jej jakieś wspomnienie przez głowę przeleciało, bo obróciła się zaraz i pręcik za pręcikiem rzucała w wodę przez tamę. Niekiedy nic z nią począć nie można. Żal mi jej i życzę jej końca tego nędznego życia; lecz gdybym jej nie widział przy tamie, nie słyszał jej piosenki na stanowisku, brak by mi czegoś było — tęskniłbym za czemś — rzekł leśniczy, trzymając ciągle jeszcze kanię w rękach.
— Gdy człowiek przywyknie do czego, ciężko mu odwyknąć — rzekł pan Beyer, kładąc rozdmuchaną gąbkę[3] do glinianej, drutem obciągniętej fajki, a zaciągnąwszy się kilka razy, dodał: — i nie ma różnicy, czy się przyzwyczai do człowieka, do zwierzęcia lub do rzeczy jakiej. Tak ja się przyzwyczaiłem zabierać tę oto fajkę w podróż. Moja matka paliła z podobnej; przypominam sobie, jakbym ją dziś widział siedzącą na progu.
— Jakto, wasza matka fajkę paliła? — zawołała zdziwiona Baśka.
— W górach dużo kobiet pali, zwłaszcza staruszki. Ale zachodzi ta różnica, że zamiast tytoniu, palą kartoflaną nać, albo wiśniowe liście.
— Nie wierzę, żeby to smaczne było — rzekł leśniczy, zapalając także fajkę, ale porcelanową, ładnie malowaną.
— Tak mam i pewne miejsca w lesie — zaczął znów pan Beyer, gdzie się mimowoli zatrzymuję, bądź to, że je pokochałem, bądź to, że mi przypominają pewne osoby, zresztą miłe lub niemiłe zajścia w mojem życiu. Gdyby zabrakło w tych miejscach jednego drzewa, jednego krzaka i mnieby czegoś brakowało.
Głęboko w lesie na stromej skale stoi omszały świerk. Stare to drzewo: konary z jednej strony chylą się nad głęboką przepaścią, porośniętą tu i owdzie w czeluściach paprocią i krzakami jałowcowymi; dołem pędzi huczący potok po przerwach skalistych, tworząc wodospad po wodospadzie. Sam nie wiem, jak się stało, ale zawsze do tego drzewa zabłądziłem, gdy miałem zmartwienie, lub gdy mnie spotkało jakie nieszczęście.
Tak było, gdym chodził do mojej żony. Zdawało mi się, że jej nigdy nie dostanę. Bo jej rodzice ani słyszeć o mnie nie chcieli, wzbraniali stanowczo małżeństwu i dopiero później na ślub pozwolili.
Tak samo było, gdy mi umarł najstarszy syn, gdy starą matkę śmierć zabrała. Wychodziłem z domu, szedłem bez celu, nie patrzałem ni w prawo ni w lewo, mimowoli zaniosły mnie nogi do dzikiej przerwy, a gdym się ocknął nad przepaścią pod omszonym świerkiem i spojrzałem w piętrzące się przedemną strome skały: jakby mi z serca cały ciężar spadł... nie wstydziłem się płakać.
Gdym objął chropowaty pień drzewa, zdawało mi się, że w nim jest dusza, która pojmuje mój smutek, mój żal, a szumiące nademną gałązki świerka zdawały się wzdychać nademną i opowiadać o podobnych boleściach.
Pan Beyer umilkł; wielkie jego oczy były zwrócone na gorejącą świecę na stole, z ust puszczał kłęby dymu, które lekko podnosiły się do pułapu, a myśli jego zdawały się ulatywać z nimi.
— Na prawdę, człowiekowi się niekiedy zdaje, jakoby w drzewach życie było — odezwał się znowu ryzemburski leśniczy.
— Doświadczyłem tego sam. Pewnego razu — jest temu już lat kilka — wyznaczyłem drzewa do wycięcia. Borowy miał inne zajęcie, więc sam musiałem roboty doglądać. Rębacze nadeszli i zabierali się do ścięcia pięknej, młodej brzozy. Ani zmazy na niej nie było, stała piękna jak panna. Spojrzałem na nią, a tu mi się zdawało — jakby mi się do nóg kłaniała, jakby mnie gałęziami objąć chciała, a w uszy mi coś szemrało:
— Czemu chcesz położyć kres mojemu młodemu życiu? Com tobie uczyniła?
Wtem zaskrzypiało ostrze piły po korze, raniąc głęboko jej ciało. Nie wiem, czym krzyknął z boleści, ale pamiętam, żem zakazał rębaczom dalej rznąć. Lecz gdy zdumieni na mnie spojrzeli, zawstydziłem się, dałem rozkaz do dalszej pracy, a sam odszedłem daleko w las.
Całą godzinę chodziłem bez celu i bezustannie prześladowała mnie myśl, że mnie brzoza prosiła, abym jej życia nie odbierał. Gdym się na końcu przemógł i wrócił, była już ścięta; ani listek nie zachwiał się na niej, jak martwe ciało leżała na ziemi. Owładnął mną żal, jakobym był popełnił zbrodnię. Kilka dni nie miałem spokoju, ale nie zwierzyłem się nikomu, a gdyby dziś właśnie rozmowa na ten temat nie była weszła, nie byłbym się z tem nikomu zdradził.
— Coś podobnego i mnie się zdarzyło — odezwał się swym głębokim głosem pan Beyer. — Miałem odstawić zwierzynę do zarządu; idę więc do boru, a tu kroczy prosto na mnie sarna: piękne zwierzę, jak z marmuru wytoczone. Popasając co chwilę, oglądało się wesoło po lesie. Zrobiło mi się żal, ale pomyślałem:
— Co z ciebie za błazen!
Strzeliłem więc, ale ręka mi drgnęła i raniłem ją w nogę; przyklękła, — uciec nie mogła! Pies się do niej rwał, lecz go wstrzymałem; coś mi nakazywało, abym jej ubliżyć nie pozwolił. Podszedłem do niej, i nie mogę wypowiedzieć, z jaką boleścią sarna na mnie spojrzała, prosząc niby i żaląc się zarazem. Wyciągnąłem kordelas i wbiłem jej w serce. Drgnęła silnie i — było po niej. A ja rozpłakałem się i od tej chwili — czegobym się miał wstydzić...
— Tatuś nie strzela do sarn — dodał prędko Orlik.
— Tak jest; ilekroć mierzę, widzę przed sobą tę ranną sarnę i jej oczy pełne boleści. Obawiam się, że chybię, że zwierzę zranię i odkładam strzelbę.
— Powinniście tylko złe zwierzęta strzelać, a dobrym dać spokój, bo ich szkoda — odezwał się Wilemek, który o mało co się nie rozpłakał.
Żadne zwierzę nie jest tak dobre, ażeby nie mogło być złe, jak żadne nie jest tak złe, żeby nie mogło być dobre, właśnie tak jak ludzie — rzekł pan Beyer.
— Błędem jest sądzić, — mówił dalej, — że to zwierze, które na zewnątrz ładnie i spokojnie wygląda, musi być dobrem, zaś to, które nam się nie podoba, musi być złe. Powierzchowność często zawodzi. Pochodzi to stąd, że człowiek, tego, co mu jest obojętne i mniej przyjemne, łatwiej się pozbywa, aniżeli tego, co jest piękne, jemu miłe, i dla tego, co do pierwszego, staje się często niesprawiedliwym.
Byłem pewnego razu w „Królewskim Grodzie“[4], krótko przed straceniem dwóch zbrodniarzy. Jeden z nich był piękny człowiek, drugi ohydny, niepokaźny, wstrętny. Ostatni pochodził z naszej okolicy. Po zapadnięciu wyroku poszedłem do niego, aby zapytać, czy nie ma jakiego zlecenia do domu, bo chętniebym mu tę przysługę uczynił.
Popatrzał na mnie, rozśmiał się głucho, potrząsł głową, nareszcie rzekł:
— Mam dać zlecenie, pozdrowienie przesłać! — Komu?! Nieznam nikogo!
Odwrócił się ode mnie, wsparł twarz na dłoni i siedział tak chwilę nieruchomy; wraz się zerwał z zadumania, wstrząsł się, założył ręce na piersiach i wyprostowawszy się przedemną rzekł:
— Człowieku, uczynisz mi, o co cię prosić będę?
— Chętnie! — odpowiedziałem i podałem mu rękę.
Wtem okamgnieniu przybrała twarz zbrodniarza wyraz tak niezmiernej boleści, żebym dla niego był wszystko uczynił. Rysy twarzy straciły wszelki wstręt; wzbudzały tylko litość i współczucie. Musiał mi do głębi serca spojrzeć, bo ujął mnie za rękę, mocno uścisnął i przyduszonym, półcichym głosem rzekł:
— Gdybyś mi był przed trzema laty tak rękę podał, nie byłbym tu dzisiaj! — Czemuż myśmy się nie spotkali?! Czemu spotkałem tylko takich ludzi, którzy mnie w błoto wtrącali, dla brzydkiej twarzy mnie wyśmiewali; którzy mnie piołunem i jadem poili? Matka mnie nie kochała, brat wypędził z domu, siostra się mnie wstydziła, a ta, w której miłość uwierzyłem, dla której życie nadstawiłem, na której rozkaz bym był po gwiazdy na niebie sięgnął, dla której żałowałem, że życie moje za krótkie, aby jej się za miłość odwdzięczyć, — ta mnie błaznem zrobiła! A gdym chciał z jej własnych ust usłyszeć, co ludzie jawnie mówili, psem mnie za drzwi wyszczuła!
Zbrodniarz rozpłakał się jak dziecko.
Po chwili otarł łzy rękawem, uchwycił mnie za rękę i cichym głosem rzekł:
— Gdy przyjdziecie do marszowskiego lasu, idźcie do dzikiej doliny. Nad przerwą stoi tam stary, omszały świerk; temu zanieście moje pozdrowienia i dzikim ptakom, które nad nim latają i piętrzącym się tam skałom. Pod konarami tego drzewa sypiałem cale lata, jemu powierzałem, czego się nikt nie dowiedział; w cieniu jego czułem się biednym Łazarzem, byłem...
Zamilkł nagle, usiadł na ławie, nie przemówił już ani słowa, ani już więcej na mnie nie spojrzał. Odszedłem z bólem serca.
Ludzie łajali i przeklinali brzydkiego zbrodniarza. Zasłużył na śmierć, twierdzili, bo już z ócz mu łotrowska dusza patrzy, bo nie chce księdza, nie chce nikogo widzieć, pokazuje ludziom język i idzie na śmierć jak na kiermasz.
Ładnego zaś łotra żałowali, wydzierali sobie piosenkę, którą w więzieniu ułożył i pragnęli szczerze, aby go ułaskawiono. Wszak z zazdrości zabił tylko przyjaciela, mówili, lecz ten tam zastrzelił z sprosnej zmysłowości dziewczynę, która mu nic nie zrobiła i mordował ludzi!
Tak sądzi każdy według swego widzi mi się; co głowa, to rozum; co oko, inaczej widzi; więc trudno orzec:
— Tak jest, inaczej być nie może!
Bóg jedyny zna świat, On zajrzy w najskrytsze tajniki serca ludzkiego i osądzi; On rozumie mowę zwierząt, przed nim się otwierają kielichy kwiatów, On zna ścieżki każdego robaka; szum wiatru rządzi się Jego rozkazem; prąd rzek biegnie korytem, jakie On wskazał.
Leśniczy zamilkł; fajka mu zgasła. Oczy mu się żarzyły, twarz promieniała jak w jesiennym słońcu górzysty padołek, który się jeszcze zieleni i kwitnie, gdy góry pokrywa już śnieg.
Wszystkich oczy zwrócone były na pana Beyera, aż nareszcie Babunia przerwała milczenie:
— Miło was słuchać, panie Beyerze; mówicie prawdę, jak pismo święte; lecz czas już dzieci w łóżko położyć; a myślę, że i wasz Orlik będzie drogą zmęczony jako i wy także.
— Orliku! Twą kanię zabiorę dla puhacza; bo co tobie po niej? — odezwał się pan leśniczy, zawieszając strzelbę przez ramię.
— A i z radością wam ptaka odstąpię, — odpowiedział Orlik.
— Przyniesiemy kanię wczas rano do was, — odezwali się chłopcy.
— Wszak musicie pójść do szkoły — rzekł pan leśniczy.
— Wyprosiłam dzieci na jutro u nauczyciela, aby mogli gościa użyć, — rzekła pani Proszkowa.
— Jeżeli tak, to i moich swojaków zatrzymam w domu, aby się wszyscy razem zabawić mogli. Przyjdźcie więc jutro, dzieci; dobra noc! — rzekł pan leśniczy.
— Łagodny pan brat nadolny, jak leśniczego pan Beyer lubiał nazywać, podał każdemu przyjacielską dłoń, zawołał na Hektora, który Orlikowi bardzo wpadł w oczy, i opuścił „Stare Bielidło.“
Rano, zanim się dzieci pobudziły, stał Orlik już na tratwach.
Po śniadaniu udał się pan Beyer z chłopcami do „pana brata łagodnego”, zaś Babunia z Baśką i Adelką do gospody na pożegnanie się z Milą.
Pokój gościnny w gospodzie był przepełniony. Rodzice, przyjaciele, siostry i znajomi zaciągniętych rekrutów byli tam zgromadzeni, i chociaż jeden drugiego trunkiem częstował i sami sobie usługiwali, gospodarz i Krystyna pomimo pomocy Mili, z nalewaniem napojów zdążyć nie mogli. Rekruci nucili piosenki wesołe i wojackie, i aczkolwiek każdy pragnął nabrać otuchy, nikt się nie zapomniał i nie upił się, jak to miało miejsce przed stawką. Wtedy mieli zielone różczki za czapkami, krzykali wesoło, pili, śpiewali, aby utopić, ogłuszyć strach i bojaźń; bo wtedy najprostszy i najsilniejszy chłop miał garść nadziei, że od wojskowości zwolniony zostanie; niektórym, znowu pochlebiało, że dziewczyny o nich płakały, znów inni radowali się z okazanej miłości rodziców, która w podobnych okolicznościach wytryska na powierzchnię jak strumień wody gorącej, ukryty w głębi ziemi, a jeszcze inni dufali w orzeczeniach doświadczonych znajomych, którzy mówili:
— Co tam! ten nie wróci; taki chłop, rosły jak sosna i prosty jak byś go ulał! właśnie takich żołnierzy lubią!
Takie pochwały osładzały gorzki napój, jaki twarda konieczność przed nich stawiła. Ale to, co pocieszyło rosłych, pięknych chłopców, martwiło nie mało tych, którzy z góry nie mieli się czego obawiać. Niejeden z nich byłby wolał podjąć się uciążliwości i zostać żołnierzem, aniżeli słyszeć cierpkie słowa jak:
— Nie potrzebują o ciebie płakać, bo na bęben przysięgać nie będziesz; wszak nie sięgasz suce do podwiązki; lub:
— Chłopcze! daj się do konnicy zapisać, bo masz nogi, jak wół rogi!
Takimi to docinkami starsi jątrzyli bezustannie rekrutów.
Babunia przyszła do gospody ale nie wstąpiła do gościnnego pokoju, a to nie dlatego, że tam powietrze było duszne, lecz dla ciężkiego smutku, jaki ogarnął wszystkich i jak ponura powłoka legł na ich twarzach. Współczuła głęboki smutek zasmuconych matek, z których niejedna załamywała ręce w niemej rozpaczy, inna ciche łzy roniła lub narzekała głośno. A cóż dopiero dziewczyny cierpiały, które wstydziły się z swym żalem wyjawić, a jednak suchem okiem nie mogły patrzeć na blade twarze młodzieńców, którzy im więcej pili, tem widoczniej smutnieli, a gdy w końcu piosenkę zanucić chcieli, głosu wydobyć nie mogli. Współczuła z ojcami, którzy ponuro za stołami siedzieli, nic nie mówili i tylko o tem myśleli, kim w gospodarstwie zastąpić pilnych synów, którzy im dotąd we wszystkiem prawą ręką byli.
Jak tu za nimi nie tęsknić, jak się bez nich obyć przez lat czternaście!
Babunia usiadła z dziećmi w ogrodzie.
Po chwili nadeszła Krystyna, zmartwiona, zapłakana, blada jak ściana. Chciała przemówić, ale na piersiach leżało jej coś jak kamień, gardło zaschło, — nie mogła słowa przemówić. Oparła się łokciem o kwitnącą jabłoń, tę samą, przez którą[5] w świętojańską noc wianek była rzuciła. Wianek przeleciał wtedy na drugą stronę, a teraz, gdy się wszelkie nadzieje spełnić miały, gdy z swym kochankiem połączyć się miała na zawsze, miała się rozstać z nim na długo, bardzo długo. Zakryła twarz białym fartuchem i głośno szlochać poczęła. Babunia jej nie przeszkadzała.
Do ogrodu wszedł Mila.
Gdzie się podziały rumieńce z twarzy młodzieńca? gdzie żywy blask jego ócz?
Mila stał jak z marmuru wykuty! Milcząc podał Babuni rękę, milcząc objął ukochaną dziewczynę i wyszywaną chusteczką, jaką każdy kawaler w dowód miłości od swej dziewczyny był dostał, ocierał jej łzy. Nie mówili, jak bardzo cierpią; lecz gdy się w izbie gościnnej rozległ śpiew:

„Bo jak my się rozłączymy,
Dwa serduszka zasmucimy,
Dwa serduszka, cztery oczy
Będą płakać we dnie w nocy!”

rzuciła się Krystyna w objęcia Mili i rozpłakała się na głos.
Pieśń ta była oddźwiękiem melodyi, która w jej sercu bezustannie brzmiała.
Babunia wstała, i położywszy rękę Mili na ramieniu, rzekła:
— Niech cię Bóg prowadzi i pocieszy, Jakubie! Rób chętnie, co robić musisz, a nie będzie ci ciężko. Gdy Pan Bóg pomyślnie wojennemi zamiarami pokieruje, rozłączenie wasze nie potrwa długo. Pokładajcie nadzieję w Bogu. — A ty, dziewczyno, jeżeli go kochasz, nie obciążaj mu jeszcze więcej serca twem narzekaniem. — Idź z Bogiem, Jakubie!
To mówiąc przeżegnała Babunia Milę, uścisnęła mu rękę i odeszła z tem uczuciem w sercu, że pocieszyła dwoje zmartwionych ludzi.
Krystyna i Mila, w których serca babusine słowa padły jak rosa na zwiędłe kwiaty, krzepiąc i budząc je do nowego życia, trzymali się w objęciach pod kwitnącą jabłonią, nie słysząc wcale, że przed karczmę zajechał już wóz po rekrutów, nie słyszeli nawet, gdy ich w podwórzu po imieniu wołali; tulili się do siebie, zapominając o świecie; wszak jedno drugiemu było światem całym.
Po południu pożegnał się pan Beyer ze swymi gospodarzami. Pani Proszkowa jak dawniej tak i dziś napełniła ojcu i synowi kieszenie, aby w dalekiej drodze głodu nie mieli. Każdy z chłopców ofiarował Orlikowi upominek, Baśka dała wstążkę do kapelusza, a Adelce poradziła Babunia, aby młodemu przyjacielowi ofiarowała różę, którą była od księżniczki otrzymała.
— Wszak mówiliście mi, że różę będę nosić za pasem, gdy dorosnę, — rzekła stroskana dziewczynka.
— Jeżeli chcesz uczcić miłego gościa, musisz mu dać, co ci miłe i drogie! a zresztą dziewczynkom najlepiej przystoi darować kwiaty, — oświadczyła Babunia.
Wobec tego zatknęła Adelka Orlikowi różę za kapelusz.
— Moja Adelko! Nie wiem, jak długo twoja róża potrwa, — rzekł pan Beyer, — bo Orlik, to dziki ptak; cały dzień w deszczu i wichrze pnie się po skałach i wierzchołkach gór.
Zatrwożona Adelka pytająco spojrzała na Orlika.
— Nie kłopoczcie się tatusiu, — zawołał chłopak, — wszak w powszedni dzień, gdy po górach biegać będę, zostawię różę w domu i dobrze schowam, a tylko w niedzielę i święta nią się szczycić będę, więc długo zostanie piękna.
Adelka się uspokoiła.
Nikt nie przypuszczał, że dziewczynka sama jest różą, za którą kiedyś Orlik zatęskni; którą zaprowadzi w śnieżne góry, i w zaciszu leśnem ochraniać będzie na swą pociechę, a miłość do niej jego życia gwiazdą przepowiednią się stanie.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Nieczytelny fragment tekstu (zaznaczony kolorem szarym), odgadnięty na podstawie czeskiego oryginału.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Nieczytelny fragment tekstu (zaznaczony kolorem szarym), odgadnięty na podstawie czeskiego oryginału.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Powinno być raczej hubkę (czeskie słowo hubka znaczy gąbka lub hubka).
  4. Königgrätz.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Nieczytelny fragment tekstu (zaznaczony kolorem szarym), odgadnięty na podstawie czeskiego oryginału.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Rybok.