Babunia (Němcová, 1905)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Wydawca Wydawnictwo „Katolika“
Data wyd. 1905
Druk Wydawnictwo „Katolika“
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz Paweł Rybok
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

W babusinym pokoju było jak w ogrodzie. Gdzie się człowiek obrócił, wszędzie pełno róż i rozmaitego kwiecia, pomiędzy tem mniejsze i większe kupki dębowego liścia. Baśka i Andzia wiązały różczki, Celinka wiła wielki wieniec. Na ławie przy piecu siedzieli chłopcy z Adelką i uczyli się wierszy na pamięć.
Było to we wigilią św. Jana. W następny dzień miały być imieniny ojca, więc wielkie święto w całym domu. W dzień imienin pan Proszek zapraszał do siebie najlepszych przyjacieli w gościnę. Dlatego taki pospiech i rumor w całym domu. Urszula myła i wymiatała każdy kąt, aby się nigdzie najmniejszy pył nie znalazł. Elźbieta parzyła drób, pani Proszkowa piekła kołacz, a Babunia doglądała to ciasta, to kuchni, to drobiu, bo bez niej się nigdzie obyć nie mogło. Baśka prosiła, aby Babunia wywołała Janka z izby, bo jej nie da spokoju, a gdy chłopiec izbę opuścił, znów Elźbieta z Urszulą narzekały, że im się pląta pod nogami. Wilemek się domagał, aby go Babunia przesłuchała wiersza, Adelka ciągnęła ją za fałdy, napierając się kołacza, a w podworzu gdakały kury na znak, iż chcą pójść do kurnika.
— Zmiłowanie Boskie! wszak się rozedrzeć nie mogę, — narzekała biedna staruszka.
Wtem zawołała Urszula:
— Pan wraca do domu!
Zamykają kołacze w szafie, pani Proszkowa ukrywa, co ma zostać jeszcze tajemnicą, a Babunia przykazuje dzieciom:
— Abyście mi ojcu nic nie wygadały!
Ojciec wchodzi w podwórze, dzieci biegną mu naprzeciwko, lecz gdy im „Dobry wieczór“ powiada i o matkę pyta, milczą, nie wiedząc, co odpowiedzieć, bo się obawiają, aby się nie wygadały.
Lecz Adelka, ukochane dziecko ojca, biegnie do niego, a gdy ją ojciec bierze za rękę, szepce mu w ucho:
— Mamusia piecze kołacze z Babunią, bo jutro będą twoje imieniny!
— Oj, poczekaj! — przerywają jej chłopcy jednogłośnie, — dostaniesz ty za to! — i pędzą do domu, aby poskarżyć matce.
Adelka się rumieni i nie wie, co robić, nareszcie wybucha głośnym płaczem.
— Nie płacz, nie płacz! — uspokaja ją ojciec; — wszak wiem sam, że jutro są moje imieniny, i że mamusia piecze kołacze.
Adelka łzy rękawem ociera i spogląda bojaźliwie na matkę, którą chłopcy przywołali; nareszcie się wszystko uspokaja i chłopcy dowiadują się, że Adelka nic nie zdradziła. Ale tajemnica malcom tak dopieka, że ojciec widząc wszystko, udaje, że nic nie widzi, i słysząc wszystko, udaje, jakoby nic nie słyszał. Przy wieczerzy Baśka ciągle na dzieci mruga, aby tak głośno nie mówili, a potem Elżbieta wszystkie wyśmiewa, że mimo zakazu gdakały jak kury.
Nareszcie praca była ukończona. Służące poszły spać; tylko Babunia dreptała jeszcze z cicha po domu. Zawierała koty, zalewała iskry w piecach, a przypomniawszy sobie, że i w suszarni palono, nie dowierzała niczyjej przezorności i tam jeszcze dojrzała, czyby się jaka iskierka w popiele nie tliła.
Gdy Babunia w tym celu opuściła „Stare Bielidło”, psy leżąc właśnie na ławie przed domkiem, spostrzegłszy staruszkę z niemałem zadziwieniem na nią spoglądały, gdyż jej o tej godzinie jeszcze nigdy w podwórzu nie były zauważyły. Staruszka głaskała psy po głowie; takie względy zapewne nie mało im pochlebiały, bo się radośnie okoio Babuni łasiły.
— Czy znów na myszy czychacie, wy utoplce? To wam wolno! Tylko mi się nie dobywajcie do kurnika! — odezwała się Babunia, krocząc do suszarni, podczas której to przechadzki psy jej ani na chwilę nie odstępowały. Stanąwszy u celu, otworzyła piec, uważnie przekopała grzebaczem popioł; lecz nie znalazła ani iskierki, więc kontenta wracała do domu.
Tuż nad ścieżką stał wysoki dąb; letnią porą drób przesiadywał w rozłożystych konarach tegóż drzewa. Babunia przystanęła na chwilę, spojrzała w górę, a słysząc ciche kwilenie w gałęziach dębu, rzekła:
— Zapewne mają jaki sen!
Lecz dla czegóż się i przy ogródku zatrzymała? Czy słuchała prześlicznego śpiewu słowika w ogrodzie? Czy też uważała na melodyę pieśni, której echo rozlegało się od tamy smutnie w nocnej ciszy? Czy wzbiła wzrok w wzgórze, iskrzące się od świątojańskich robaczków, jak gwiazdami usiane niebo? Nad łąką unosiły się lekkie mgły i posuwały się to w tę to w ową stronę. Ludzie mówią, że to nie są mgły, Babunia była tego samego zdania, lecz wierzą, że te przezroczyste, srebrnoszare zawoje są leśne panny; czy więc staruszka przypatrywała się może ich dziwnym tańcom, które wywodziły przy blasku księżyca? Nie! Babunia spoglądała bystrem okiem na łąkę około młyna się rozpościerającą.
Bo tam od gospody wysunęła się w białem odzieniu postać dziewczyny i pobiegła przez potok na łąkę. Tu zatrzymawszy się, stoi cicho i słucha jak sarna, która opuściła las, aby szukać paszy na szerokiem polu. Cisza wokoło. Nie słyszy nic, jak tylko przeciągły głos słowika, głuchy, jednostajny terkot młyna i szept fal szumiącego pod olszami potoku. Dziewczyna owija białą chustkę około ręki, zrywa kwiecie, kwiecie dziewięciorakie, które związawszy w różczkę, pochyla się nisko, obmywa twarz świeżą rosą i nie zwracając już ócz ni w prawo ni w lewo, wraca spiesznie do gospody.
— To jest napewno Krystyna! Z nazbieranego kwiecia będzie wić świętojański wianek; wszak się już dawno domyśliłam, że go kocha; — rzekła do siebie Babunia, nie spuszczając z ócz wracającej do gospody dziewczyny.
Krystyna dawno była wróciła do domu, a Babunia wciąż jeszcze stała przy ogródku i głęboko zamyślona patrzała w nocny zmrok. Dusza staruszki przeniosła się w minione czasy, a serce jej raźniej biło na wspomnienie minionych błogich chwil.
Widziała przed sobą łąkę, widziała wioskę w górach, na niebie księżyc i gwiazdy, był to ten sam księżyc, te same gwiazdy, wiecznie piękne, wiecznie młode, i ona była wówczas młoda, świeża dziewczyna, gdy ongi w świętojańską noc dziewięciorakie kwiecie na wianek zrywała. I jakby się to dzisiejszej nocy działo, tak żywo uczuła Babunia trwogę, która ją opanowała na myśl, że jej ktoś w drogę wejdzie i czarową siłę zerwie; widziała się w swej skrytej komórce, widziała na łóżku poduszki w kwiaty, pod które kładła uwity wianek. Przypomniała sobie, jak rzewnie się modliła, aby Pan Bóg zesłał sen na nią i mogła oglądać ulubieńca swego. Pokładana w fatalnym wianku nadzieja nie zawiodła jej; ujrzała we śnie mężczyznę wysokiego wzrostu, ktory spoglądał na nią otwarcie i wiernie, ujrzała tego, ktoremu równego dla niej nie było na świecie!
Dziś się Babunia śmieje z dziecinnej ciekawości, dla której przed wschodem słońca do sadu pobiegła, aby wianek przez głowę i jabłoń przerzucić i temsamem zyskać pewność, jak długo jeszcze będzie musiała czekać na Jerzego. Przypomina jej się, jak jeszcze o wschodzie słońca w sadzie rozpaczliwie płakała. A było czego płakać! Wszak wianek przeleciał za daleko poza jabłoń, więc wszelka nadzieja rychłego małżeństwa z Jerzym spełzła na niczem.
Zamyślona Babunia stała długo przy ogródku, złożyła mimowoli ręce, podniosła spokojne, wierne oczy ku świecącemu się od niezliczonych gwiazd niebu, a z ust jej popłynęło ciche pytanie:
— Kiedy się zobaczymy, Jerzy?
Wtem lekki wiatr musnął bladą twarz staruszki jakoby duch nieboszczyka Jerzego. Babunia zadrzała na całem ciele, przeżegnała się krzyżem świętym i dwie łzy polały się na złożone ręce staruszki.
Potem weszła Babunia po cichu do „Starego Bielidła“.
Nazajutrz dzieci wyglądały niecierpliwie oknem, czy rodzice nie wracają, bo byli pojechali do miasta na nabożeństwo. Ojciec bowiem zamówił na ten dzień Mszę św. a Babunia dała na wymienienie dusz wszystkich Janów swego rodu do najdalszego pokolenia.
Piękny wieniec, wiersz, podarunki, wszystko leżało uporządkowane na stole.
Baśka przesłuchiwała dzieci z wierszy. Malce opuszczały w pospiechu słowa to w tej, to w owej zwrotce i rozpoczynały bezustannie od samego początku.
Aczkolwiek Babunia miała pełne ręce roboty, to jednakowoż otwierała chwilami drzwi, zaglądała do pokoju i upominała dzieci:
— Zachowujcie mi się tu spokojnie i nie dotykajcie mi niczego!
Gdy staruszka potem wchodziła do ogródka po świeżą pietruszkę, nadbiegła właśnie Krystyna z tłomoczkiem pod pachą.
— Dzień dobry, Babuniu! — zawołała wesoło, — i była taka uradowana, że Babunia z zdziwieniem jej się przypatrzyła.
— Wyglądasz, dziewczyno, jakbyś się na różach wyspała! — odezwała się staruszka.
— Trafiliście, Babuniu! moje poduszki są ze samych róż, — odpowiedziała Krystyna.
— Ty, szelmo, nie chcesz zrozumieć! ale niech będzie jak chce, byle tylko wyszło na dobre; rozumiesz mnie, dziewczyno? — zapytała Babunia.
— Tak, Babuniu! — odrzekła Krystyna, — a spostrzegłszy, że się Babunia czegoś domyślała, zarumieniła się mocno.
— Co to masz za tłomoczek? — zapytała znów Babunia.
— Przyniosłam coś dla Janka; wszak nasze turkawki mu się tak bardzo podobają, więc przyniosłam mu parę młodych na chów, — odpowiedziała Krystyna.
— Ale dla czego robisz sobie szkodę? Wszakby się bez tego obyło! — rzekła Babunia.
— Uczyniłam to ze szczerego serca, Babuniu! Kocham wasze wnuki, a one się z tego ucieszą, więc nie psujmy im uciechy! — odpowiedziała Krystyna i namyślając się, rzekła:
— Zdaje mi się, że wam jeszcze nie powiedziałam o zajściu, które przedwczoraj w nocy u nas miało miejsce?
— U nas było wczoraj gwarno jak na pragskim moście; nie miałyśmy ani chwili wypoczynku, tyle sobie przypominam, żeś mi chciała coś opowiedzieć o tym Włochu. Mów więc i spiesz się, bo mnie każda chwila jest droga, oczekuję naszych z kościoła, a i goście tej chwili nadjadą! — nagliła Babunia.
— Zaraz wam opowiem; pomyślcie sobie i ten obleciświat, ten Włoch, przychodził do naszej gospody na piwo i to co dzień. W tem nie byłoby nic złego, bo karczma jest dla wszystkich ludzi, ale zamiast jak porządny człowiek za stołem usiąść i siedzieć, wymiatał jak pomiatło każdy kąt, nawet do obory za mną przylazł; krótko mówiąc: gdziebądź się obróciłam, był mi na piętach. Ojciec się trochę mroczył, ale wiadomo wam, że tatuś jest dobry i nawetby kurczęciu nierad ubliżył, tem mniejby sobie chciał gości urazić, zwłaszcza gości ze zamku. Spuścił się więc z całą sprawą na mnie. Odprawiłam Włocha kilka razy w grubiański sposób, lecz udawał, jakobym mu najpiękniejsze słowa powiedziała, a wiem dobrze, że po czesku rozumie, chociaż mówić nie potrafi, i ustawicznie powtarzał swoje: „Esky olka, mám rád“, ręce przedemną załamywał, ba! nawet pewnego razu na kolana ukląkł.
— To gałgan! — zawoła Babunia.
— Tak jest, Babuniu, ci panowie ze zamku nagadają, aż uszy bolą słuchać. Dokądby się człowiek dostał, gdyby im uwierzył! Lecz takie rzeczy człowiekowi ani na myśl nie przyjdą. Ale ten Włoch najwięcej mi dokuczał.
Przedwczoraj grabiliśmy siano na łące. Mila przyszedł także na łąkę, tak przypadkiem (Babunia się z „tego przypadku” szczerze rozśmiała). Mówiliśmy o tem i owem i nareszcie powiedziałam Mili, jaki to krzyż my dziewczyny z tym Włochem mamy.
— Uspokój się! — odrzekł Mila, — będę się starał, aby was więcej nie nachodził.
— Lecz uważaj, — upominałam, — ażebyście tatunia nie rozgniewali! Wszak znam żernowskich chłopaków i wiem, jakie to zuchy.
Tego samego dnia wieczorem przyszedł mój miły Włoch jak zwykle do gospody. Za małą chwilę weszli do pokoju gościnnego żernowscy chłopcy. Było ich czterech, pomiędzy niemi był Mila i Tomasz, Mili najlepszy przyjaciel. Wszak znacie Tomasza? To dobry człowiek; będzie się żenił z Anusią Tichankowiczówną, moją szczerą przyjaciółką. Ucieszyłam się niemało, że chłopcy przyszli i byłam tak szczęśliwa, jakbym była nową suknię dostała.
Pobiegłam po piwo i wypiłam ich zdrowie. Na to się Włoch strasznie zamroczył, bo do niego się nigdy nie napiję, bo czart wie, czyby człowiekowi czego w trunek nie wmięszał.
Chłopcy usiedli za stołem i grali w karty, ale tylko tak na oko i spoglądali groźnie na Włocha i naśmiewali się z niego.
— Patrzcie! siedzi jak sowa na kłosach! — odezwał się Witek.
— Ja ciągle patrzę, prędko-li sobie ze złości nosa nie ugryzie, — dodał Tomasz, — nie kosztowałoby go to dużo pracy, bo mu sięga do samej brody!
Twarz Włocha mieniła się ze złości, ale nie rzekł ani słowa. Nareszcie rzucił pieniądze na stół i odszedł bez pozdrowienia, nie wypiwszy nawet piwa. Zrobiłam za nim krzyż, chłopcy zaś śmiejąc się, rzekli:
— Gdyby nas był mógł wzrokiem uśmiercić, byłoby już po nas.
Potem poszłam do swojej roboty, bo wiecie, odkąd matka choruje, wszystko się na mnie skupia. Chłopcy także odeszli.
Było już około dziesiątej godziny, gdym poszła spać. Właśnie się rozbierałam, a tu uderza w okno: puk, puk, puk! Byłam przekonana, że to jest Mila, myślałam, że znów czegoś zapomniał, bo ciągle czegoś zapomina, tak że mu już raz powiedziałam:
— Jeszcze kiedy głowę u nas zostawisz!
— Już się to stało! — rzekła Babunia, kiwając głową na potwierdzenie.
— Odziałam się prędko chustką, pobiegłam do okna, otworzyłam i... zgadnijcie, kto był pod oknem? Włoch!
Zatrzasłam okno w tej samej chwili i splunęłam ze strachu.
Potem mnie zaczął prosić i bezustannie do mnie przez okno mówił, chociaż wie, że go ani słowa nie rozumiem. W końcu zdjął złote pierścienie z palców i chciał mi podać przez okno. To mnie dopaliło! Wziąłam dzban wody, stanąłam przy oknie i zawołałam:
— Precz ztąd! wynoś się, pozyturo! i szukaj niecnych rzeczy tam w twoim kraju, nie tu u nas. Wynoś się, bo cię obleję!
Wobec tego odstąpił kawałek od okna. Wtem wyskoczyli żernowscy chłopcy z krzaków, chwycili go pod gardło i zatkali mu usta, aby nie mógł krzyczeć.
— Poczekaj, ty zakazany Włochu; będziesz się miał z pyszna, — zawołał Mila.
Prosiłam, aby go nie bili i zawarłam okno, właściwie tylko przywarłam, bo byłam ciekawa i chciałam się przypatrzeć, co z Włochem robić będą.
— Co zrobimy z nim, Mila? Ten gałgan serce ma jak zając, trzęsie się ze strachu, jakby miał febrę, — rzekł jeden.
— Wysmagajmy go pokrzywami, — odezwał się drugi.
— Wysmarujmy go smołą, — radził znów inny.
— Nic z tego! — zawołał Mila. — Tomaszu! ty go trzymaj, a wy, chłopcy, chodźcie tylko ze mną.
Za małą chwilę wrócili z kopyścią i beczułką smoły.
Ściągnijcie mu buty i podnieście nogawki do góry, — rozkazał Mila.
Chłopcy chętnie usłuchali; a gdy Włoch kopać zaczął, gładzili go po karku jak konia, mówiąc przytem:
— Cicho, mały, cicho!
— Nie dostaniesz podków, więc nie bój się! — uspokajał Mila, — tylko ci nóżki wysmarujemy, aby ci się lepiej do domu biegło!
— Będzie cię zdrowym zapachem czuć, — drwił Tomasz, — bo śmierdzisz tak perfumem, żebym wolał po twarzy dostać, aniżeli cię powąchać.
Wysmarowawszy mu nogi smołą, położyli mu kopyść na plecy i przywiązali mu do niej ręce na krzyż. Włoch usiłował krzyczeć, ale Tomasz położył mu dłoń na ustach i trzymał go jak w kleszczach, mówiąc przytem:
— Nie zaszkodzi takim leniuchom gnaty wyprostować, inaczejby ci się żyły skurczyły!
— Zwiążcie buty, — zakomenderował znów Mila, — i przewieście mu je przez ramiona, potem go wyprowadzimy na ulicę; niech wraca, zkąd przyszedł!
— Poczekajcie jeszcze chwilę! Wsadzimy mu kwiatek za guzik, aby ludzie wiedzieli, że wraca ze zalotów, — odezwał się Witek, urwał potem sporą garść pokrzyw i ostu i włożył Włochowi za kołnierz.
— Tak! teraz masz, coś chciał; wyglądasz wcale ładnie; możesz się wszędzie pokazać, — drwił Mila i wypchnął go z ogrodu.
Potem przyszedł jeszcze Mila pod okno i opowiedział mi, jak się Włoch złościł i z kopyścią na plecach uciekał.
— A jakim sposobem dowiedzieliście się, że tu przyszedł, — zapytałam Milę.
— Było tak: chciałem ci jeszcze powiedzieć „dobra noc“, więc kazałem chłopcom pójść do młyna a ja się udałem sam do zagrody. Naraz widzę, zbliża się ktoś po cichutku jak złodziej i zakrada się ku twojemu oknu. Tyle com poznał, kto taki, opuściłem ostrożnie zagrodę i poszedłem po chłopców do młyna, resztę wiesz; udało nam się. Myślę, że już więcej razy nie przyjdzie.
Wczoraj się śmiałam z tej pozytury cały dzień. Lecz gdy wieczorem przyszedł Kogutek, stróż nocny do gospody, on wstępuje do nas codzień, bo lubi wypić i potem wszystko, co wie, wygada i opowiadał jak Włoch wracał do domu.
— Te szelmy, którzy mu to wyprawili, — powtarzał ciągle i opisywał Włocha, że aż zgroza było słuchać. Z komara, jak wam wiadomo, zrobi wielbłąda. Mówił, że wszystkie psy na niego wypadły, taki był straszny, a stróżowa miała z nim do samego rana robotę, zanim go ze smoły obmyła. Dał jej za to srebrnego talara i prosił, aby nic w zamku nie powiedziała, a sprawcom zaprzysiągł straszną zemstę. Obawiam się więc o Milę, bo ludzie mówią, że włosi, to ludzie źli i mściwi. Kogutek opowiadał dalej ojcu, że Włoch się zaleca Marylce, córce rządzcy zamku i zapewniał, że rodzice dziewczyny myślą naprawdę o weselu. Bo księżna lubi Włocha, więc myślą, że mu da dobrą posadę w dominium, gdy się ożeni. Właśnie wtem sęk, bo Mila chce pójść na rok w służbę dworską, aby się tym sposobem zwolnić od wojskowości. Wiecie, Babuniu, najlepiej, jak się to dzieje na świecie. Gdy Włoch obczerni Milę przed rządcą, nie przyjmą go do służby i z wojskowością będzie bieda. To sobie wszystko rozważyłam, i już się wcale z tej psoty nie cieszę, którą chłopcy Włochowi wypłatali. Dzisiejszy sen mnie wprawdzie pocieszył, ale cóżby to wszystko potem pomogło! Cóż wy na to, Babuniu?
— Mądrze chłopcy nie postąpili, ale zkąd im się ma rozum brać, kiedy im [1]miłość głowy zawróciła. Mój nieboszczyk Jerzy także pewnego razu podobnego figla wypłatał i musiał za niego odpokutować, — odpowiedziała Babunia.
— A cóż takiego zrobił, Babuniu?
— Możebyś chciała, aby się rozsiadła i opowiadać zaczęła? Inny raz o tem. I tak o wszystkiem zapomniałam, a tu słyszę już, zdaje mi się, turkot nadjeżdżającego powozu; to nasi z kościoła wracają. Chodźmy do izby! Muszę sobie wpierw wszystko rozważyć, coś mi powiedziała. Może mi potem jaka dobra myśl do głowy przyjdzie, — rzekła Babunia, przestępując próg przedsionka.
Prawie równocześnie z powozem przybyli do „Starego Bielidła“ pan ojciec i pan leśniczy.
Pan Proszek, widząc się w gronie przyjaciół i rodziny, którą tak bardzo kochał, a której się przez rok cały tak mało mógł poświęcić, był wielce wzruszony, a gdy Baśka wygłosiła wiersz, rzewnie się rozpłakał. Dzieci widząc ojca, matkę i Babunię płaczących, jąkały się w deklamacyach i w końcu same szlochać zaczęły. Elżbieta i Urszula stały przy drzwiach i przysłuchiwały się powinszowaniom, potem nakryły oczy niebieskiemi fartuchami i płakały jedna więcej od drugiej. Pan ojciec obracał tabakierę pomiędzy palcami jak koło młyńskie, a leśniczy, chcąc wzruszenie ukryć, ocierał rękawem piękny kordelas, był bowiem dzisiaj w świątecznem ubraniu. Krystyna zaś stała przy oknie i nie wstydziła się swych łez, aż tu naraz pan ojciec przystąpił do niej i tabakierą trącając ją w ramię, rzekł:
— Aha! już wiem: myślisz sobie: kiedyż mnie tak winszować będą?
— Wy, panie ojcze, musicie zawsze człowieka gniewać, — skarżyła się dziewczyna, ocierając łzy fartuchem.
Ze łzami w oczach, ale z radością i zadowoleniem w sercu, przystąpił pan Proszek do stołu, aby nalać w kielichy wina.
— Na zdrowie wszystkich! — zawołał potem, wypróżniając pierwszy puhar.
Następnie wszyscy obecni wypili zdrowie gospodarza domu i wnet im się twarze z radości rozpromieniły. Janek był najszczęśliwszy ze wszystkich, bo dostał od leśniczego dwa króliki, od pani matki wielki kołacz, z wszystkiemi temi przyprawami upieczony, które najwięcej lubił, od Babuni zaś otrzymał jedną z dwudziestograjcarówek, które miała schowane we węzełku w skrzyni, od rodziców zaś miał różne podarunki; a gdy wreszcie po obiedzie księżna pani z księżniczką w ogrodzie się zjawiły i państwo Proszkowie z Babunią i dziećmi wybiegli na ich przywitanie, odebrał Janek od księżniczki piękną książkę, w której były wymalowane najróżniejsze zwierzęta.
— Przyjechałam się przypatrzeć, jak się dziś weselisz, Janie, — odezwała się księżna.
— W rodzinie i z dobrymi przyjaciołmi zawsze dobrze, Jaśnie Pani, — odpowiedział pan Proszek.
— A kto jest u ciebie? — zapytała księżna?
— Moi sąsiedzi; młynarz z rodziną i ryzemburski leśniczy.
— Nie chcę ci dłużej przeszkadzać; wróć spokojnie do ich grona; za chwilkę odjadę, — rzekła księżna.
Pan Proszek nisko się ukłonił, bo nie miał odwagi zatrzymywać swej pani, lecz prostoduszna Babunia zawołała:
— A to by było pięknie, gdybyśmy miłościwej Pani i miłościńce ani kołacza nie podali! Idź, Teresko, idź i przynieś kołacza!
Ty, Baśko, pobiegnij po koszyczek i urwij trochę tereśni!
Możeby miłościwa księżna Pani na trochę śmietany lub wina zezwoliła?
Proszkowie byli w rozpaczy, obawiali się bowiem, że Babunia obraziła księżnę swojem zaproszeniem. Lecz stało się przeciwnie, bo księżna z uprzejmym uśmiechem zeskoczyła z konia, podała Janowi lejce i siadając na ławie pod gruszą, rzekła:
— Wasza gościnność będzie mi miła, ale nie chcę, abyście dla mnie zaniedbali swoich gości, niech więc i oni przyjdą do nas.
Pani Proszkowa pobiegła do domu, pan Proszek uwiązał konia u drzewa, potem przyniósł z izby stół, a za chwilę nadszedł pan leśniczy i głęboko się księżnej ukłonił; stanął i pan młynarz na miejscu, ale był mocno zakłopotany. Lecz gdy księżna pana ojca zapytała, co teraz mele i ile ma rocznego dochodu z młyna, uczuł się pan ojciec w swoim żywiole i tak daleko się ośmielił, że poczęstował księżnę tabaką.
Księżna zamieniła z każdym kilka słów, po tem przyjęła od pani Proszkowej kołacz i szklankę śmietany od Babusi.
Dzieci tymczasem obstąpiły Janka, który im pokazywał zwierzęta w świeżo odebranej książce. Księżniczka stała obok malców i cieszyła się z ich radości i zadziwienia nad nieznanymi zwierzętami, o których im chętnie dawała bliższe objaśnienia.
— Mamusiu, popatrzcie, to jest nasza sarenka! — zawołał Wojciech leśniczego, gdy Janek przewrócił w albumie stronę ze sarną, a matka i dzieci zetknęły głowy i wpatrywały się w książkę.
— Sułtan! to jest Sułtan! — zawołał Wilemek; a gdy na ten okrzyk Sułtan przybiegł, pokazał Janek psu książkę i rzekł:
— Widzisz, to ty jesteś!
Był tam i olbrzymi słoń, którego się Adelka aż przestraszyła, potem koń, krowa, zając, wiewiórka, jaskółka, jaszczurka, gad[2], ryba, żaba, motyl, biedronka i nawet mrówka. Wszystkie te zwierzęta były dzieciom znajome, a Babunia widząc jaszczurkę i gada, pomyślała:
— Co ludzie wszystko nie zrobią! i gada namalują!
Pani młynarzowa chciała widzieć smoka, któremu ogień i siarka z paszczy pryska, lecz na to księżniczka oświadczyła, że takie zwierze nie istnieje, a jeżeli się coś podobnego na obrazkach widzi, to trzeba wiedzieć, że to przez ludzką fantazyę wymyślony potwór.
Pan młynarz, słysząc te słowa, obrócił tabakierę pomiędzy palcami, przymrużył jednego oko i rzekł:
— Miłościnko, nie jest to wymyślone stworzenie, bo takich jadowitych, złych smoków z ohydnymi językami jest dość na świecie, lecz nie pomiędzy zwierzętami tylko pomiędzy ludźmi, dlatego też tu pomiędzy temi niewinnemi zwierzętami smoka nie ma.
Księżniczka się rozśmiała, a pani matka uderzyła zlekka pana ojca w rękę i rzekła:
— Dużo mówicie, panie ojcze!
Księżna tymczasem rozmawiała z leśniczym i Janem i pomiędzy innemi zapytała, czy w okolicy jest dużo kłusowników.
— Jest jeszcze dwóch takich gałganów, — odpowiedział leśniczy, — najwięcej nieostrożnego z nich kazałem kilkakrotnie ukarać, siedzi i obecnie za piecem, ale ci dwaj inni, to chytre lisy. Nie mogę ich nijako dostać, chyba, żebym im wpalił trochę prochu za skórę. Pan nadleśniczy mi tę radę dał, ale człowiek się zastanawia, czy dla zająca zrobić bliźniego kaleką.
— I ja się temu sprzeciwiam, — oświadczyła księżna.
— Co do mnie, to tak myślę, — odezwał się znów leśniczy. — dla takich drobnostek księżna pani nie zubożeje, na wysoką zaś zwierzynę kłusownik się nie odważy w rewirze.
— Ale doniesiono mi, że ludzie dużo drzewa kradną, — rzekła księżna.
— Tak, tak! — rozpoczął leśniczy, — służę miłościwej pani już ładne lata i mogę zaręczyć, że szkoda, którą ludzie przez ten długi czas w lesie zrobili, nie jest wielka. Możnaby dużo o tem mówić; naprzykład ja sam bym mógł dać ściąć kilka drzew do roku i sprzedać na własny rachunek, a gdyby mi się nie udało tego zręcznie ukryć, oświadczyłbym: „Ludzie ukradli!“ Lecz po co sobie świadomie sumienie obciążać? Na jesień, gdy grabią ściółkę, a ubodzy ludzie przyjdą po drzewo, jestem zawsze w pobliżu i gromię, aż się las trzęsie, aby mieli strach i szkody nie robili. Czy mam na wpół zabić taką staruszkę, która grubszą gałęź wzięła, co się czasem zdarza? Myślę zawsze, że miłościwa pani i bez tego będzie żyła, a ubogi lud sobie dopomoże i powie: „Niech to Pan Bóg księżnej tysiąckrotnie wynagrodzi!“ Nie uważam tego za żadną szkodę!
— Dobrze postępujesz, — rzekła księżna, potem dodała:
— A jednakowoż lud musi być zły w tej okolicy! Bo przedwczoraj w nocy wracał Piccolo z miasta do domu i chciano go obrabować w bażanterni, a gdy się bronił i krzyczał ratunku, zbito go tak strasznie, że dotąd leży chory. Tak mi doniesiono.
— To mi się wydaje niepodobnem, jaśnie pani, — odezwał się pan Proszek.
— Jak długo żyję nie słyszałem, żeby byli zbójnicy w bażanterni lub tu w pobliżu, — zawołali leśniczy i młynarz prawie równocześnie.
— Co się stało? — zapytała Babunia.
Leśniczy jej opowiedział, o co chodziło.
— A to kłamca, gałgan! — zawołała Babunia, podparłszy się ręką w bok.
— Że się ten człowiek Pana Boga nie boi, — narzekała staruszka, opowiem ja to miłościwej pani inaczej, — dodała i opowiedziała księżnej czemprędzej wszystko, co jej Krystyna rano powierzyła.
— Nie jakobym to pochwalała, co żernowscy chłopcy zrobili, lecz cóż zrobić, każdy się domaga swego. Gdyby kto był tego wietrznika widział stojącego w nocy pod oknem dziewczyny, roztrąbiłby nowinę po całej wsi, a dziewczyna miałaby dobre imię skalane i szczęście zniszczone na całe życie. Bo zarazby wszyscy powiedzieli:
— Co nas to obchodzić może! Panowie do niej w nocy chodzili, dla nas się nie nadaje!
— Teraz dziewczyna się obawia, aby się Włoch nie pomścił, — odpowiedziała Babunia.
— Niech się niczego nie obawia, ja wszystko załagodzę, — odpowiedziała księżna.
Krótko potem panie dosiadły koni i uprzejmie się całemu towarzystwu kłaniając, odjechały szybkim cwałem do zamku.
— To prawda, żeby się rzadko kto odważył z księżną panią tak mówić, jak nasza Babunia, — odezwała się pani Proszkowa.
— Tak, tak, ja myślę, że zawsze lepiej mówić „Z cesarzem jak z pisarzem”, a dobre słowo padnie i na dobry grunt. Gdybym nie była mówiła otwarcie, kto wie, coby z tego nocnego zajścia było powstało, — odpowiedziała Babunia.
— A ja zawsze powiadam, że księżna pani jest źle powiadomiona, bo ją okłamują, gdzie mogą, — oświadczył pan leśniczy, wracając z panem Proszkiem i młynarzem do izby.
Pod wieczór przyszedł Kudrna z katarynką. Gdy dzieci usłyszały muzykę, puściły się z Krystyną, Baśką i Urszulą w taniec. Bawili się wszyscy ochoczo a szczerze; w końcu nawet pili szampańskie wino, które księżna do „Starego Bielidła“ przysłała, chcąc w ten sposób uczcić pana Proszka. Nie zapomniano także o Wikci, bo Babunia zaniosła o zmroku poczęstunek do tamy i położyła na omszonym pniu.
Na drugi dzień rano skarzyła się pani matka Babuni, że pan ojciec tak dużo mówił, a wracając do domu, gęsi pędził, lecz Babunia uśmiechając się, odrzekła:
— Ale pani matko, wszak to raz do roku, a nie ma kaplicy, w którejby nie było choć raz kazania!




  1. Przypis własny Wikiźródeł Nieczytelny fragment tekstu (zaznaczony kolorem szarym), odgadnięty na podstawie czeskiego oryginału.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W czeskim oryginale jest hadi czyli węże.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Rybok.