Błyskawice/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Król pocieszał się, że wypadki nie pędzą jeszcze na skrzydłach huraganu, że pozwolą jego żółwiej myśli zastanowić się nad niespodziewanym skutkiem sporu między stanem trzecimi a stanami uprzywilejowanymi, a one, zaczęły się już toczyć z gwałtownością lawiny z góry na dół, ku nizinom, ku ciemnym, namiętnym tłumom.
Wprost z sali obrad udał się Mirabeau do Lametha i Duporta. Bo tak samo, jak królowa, wiedział i on bardzo dobrze, że postanowienie stanu trzeciego było zamachem na powagę korony, tak samo, jak Marya-Antonina rozumiał, czuł i on, że zwycięży ta strona, która będzie umiała wyzyskać każdą chwilę, wyprzedzając przeciwnika.
Król był jeszcze dziś potęgą, która, gdyby chciała, mogłaby zdusić rewolucyę i zmiażdżyć jej przywódców. Stało przy nim wojsko z wyjątkiem nielicznej gromadki zdemoralizowanych gwardzistów królewskich, kochał go lud. Wystarczyło skoncentrować wierne pułki pod Paryżem, zamknąć Stany Generalne, uwięzić szczekaczów z Palais Royal, przywiązać lud jeszcze więcej do korony zniesieniem przywilejów feodalnych i zmniejszeniem podatków, aby obrócić w niwecz robotę wywrotowców. Ale trzeba się było spieszyć, działać natychmiast, bez wahania.
Tak postąpiłby on, Mirabeau, gdyby się znalazł w położeniu króla, tak postąpiłby Danton.
A Ludwik XVI?
Nie zdobył się on wprawdzie dotąd ani razu na błyskawiczny czyn władcy. Ale może przebudzi w nim groza chwili lwa. Pochodził przecież z lwiej rasy.
Nie zastanowił się nad tem trybun stanu trzeciego, kiedy ambicya, podniecona wrzawą burzliwych sporów, poniosła jego duszę odważną. Dopiero kiedy jego pomysł stał się ciałem, ogarnął go lęk. Może jeszcze przegrać najwyższa stawkę życia, spaść z wyżyn sławy, na które się piął z zuchwałym rozmąciłem tytana, na sam dół ludzkiej nędzy. Jeden giest, jedno słowo króla może go wtrącić do więzienia i spętać jego odwagę na zawsze. Trzeba się zabezpieczyć przeciw uderzeniu lwiej łapy monarchy.
Hrabia Aleksander Lameth i radca Duport mieszkali razem.
Długo kołatał Mirabeau, zanim mu się udało rozbudzić śpiącego szwajcara.
— Któż tam hałasuje po nocach? — odezwał się nareszcie zły, zaspany głos.
— Otwieraj, to ja.
— Jaki znów ja? Sacré tonnerre!
— Otwieraj, głupcze! Hrabia Mirabeau.
Ostrożnie odemknął szwajcar drzwi; dopiero, kiedy poznał Mirabeau’a, otworzył je z pospiechem.
— Przepraszam pana hrabiego, ale w nocy włóczą się...
— Rozmaite łobuzy, wiem. Czy panowie dawno wrócili?
— O północy, monseigneur.
— Śpią?
— Kamerdyner mówił, że czytają jeszcze w łóżku.
— Niech kamerdyner zamelduje panom, że muszę się z nimi koniecznie natychmiast widzieć.
Nie czekał długo.
— Panowie proszą — oznajmił wkrótce służący, ukazawszy się ze świecą.
Duport i Lameth leżeli w łóżkach, zajęci przeglądaniem gazet.
— Francya się pali? — odezwał się radca parlamentu, unosząc się na posłaniu.
— Pali się, płonie, jak pochodnia — odpowiedział Mirabeau.
— Cóż się stało?
— Stan trzeci ogłosił się Zgromadzeniem Narodowem.
— Bez wiedzy króla i ministrów?
— Bez wiedzy korony i jej doradców.
— Opowiadaj pan, jak się to stało.
Kiedy Mirabeau streścił przebieg rozpraw nocnego posiedzenia stanu trzeciego, zerwał się Duport z łóżka, mówiąc;
— Niema ani chwili do stracenia, taniec się rozpoczął; Lameth, ubieraj się. Wprawdzie omyliła się natura, mianując naszego Ludwika mężczyzną, despotom jednak nie można nigdy ufać. W najsłabszym z nich drzemie tygrys. Obok króla zresztą stoi ta pyszna Austryaczka, którejby było więcej do twarzy w zbroi niż w spódnicy. Dyabeł imperatorów rzymskich siedzi w tei kobiecie.
— Cóż zamierzacie uczynić? — pytał Mirabeau, siadając na taburecie.
— Jedziemy natychmiast do Paryża — mówił Duport. Trzeba się porozumieć z księciem Orleańskim, raczej z jego kasą, rzucić wszystkich szczekaczów na ulice, do kawiarni, do szynków, rozsypać na przedmieściach kilka worków złota, ugościć gwardyę francuską w Palais Royal, przygotować lud paryski do czynnej interwencyi, na wypadek, gdyby sobie nasz Ludwiczek przypomniał, że Burbonowie miewali lwie łapy i lwie pazury.
— Czyby nic było lepiej zaczekać na skutki dzisiejszej nocy? — rzekł Mirabeau.
— Dlaczego? — podchwycił Lameth, który ubierał się z pospiechem.
— Wiecie, że jestem przeciwnikiem odwoływania się do pomocy motłochu, którego ciemnota i gwałtowność psują wszelką robotę polityczną. Byłoby niewątpliwie rozsądniej, a nawet bezpieczniej dla nas zamknąć rewolucyę w granicach warstw oświeconych. Zdaje mi się, że gdyby odważniejsi członkowie stanów uprzywilejowanych złączyli się natychmiast ze stanem trzecim, król nie śmiałby podnieść na nas ręki.
— Posłów odważnych posiada izba szlachecka dotąd niewielu. Przeciwko nam stanie korona, dwór, wyższy kler i prawie cała bogata szlachta, czyli ta część narodu, która posiada pieniądze i wojsko — mówił Duport. — Takiej sile, jeśli nie mamy uledz przy pierwszem zwarciu się z rządem królewskim, trzeba przeciwstawić siłę drugą, równie potężną, jak ona, a tą drugą siłą są tylko wielkie masy narodu.
— Noc dzisiejsza postawiła bojowników wolności w istocie w trudnem położeniu, mimo to jednak radziłbym nie spieszyć się z uzbrojeniem tłumów — odpowiedział Mirabeau. — Obawiam się żywiołowego rozpędu ich ciemnoty i namiętności, które umieją tylko druzgotać, nie wiedząc, dlaczego, co i kogo. Nauczyła nas sprawa Réveillona, uczą nas codziennie wiadomości o spalonych zamkach i plebaniach, nadchodzące z prowincyi — jak lud pojmuje wolność. Jeżeli powołamy tłumy do roboty, możemy się wkrótce, zamiast upragnionej konstytucyi, doczekać olbrzymiej kupy gruzów. Wolałbym, żeby król zrozumiał bezcelowość oporu istniejącego porządku, złączył się z całym oświeconym narodem i wzbił cugle przewrotu sam w ręce. Rewolucya obyłaby się wówczas bez niepotrzebnego rozlewu krwi, bez ruin i szafotu. Poczekajmy kilka dni na skutek dzisiejszej nocy.
Duport zadzwonił.
— Niech Franciszek zaprzęga natychmiast do kabryoletu — rozkazał służącemu.
A do Mirabeau’a rzekł:
— Pisałeś pan w swojej broszurze bardzo dobrze przeciw despotyzmowi, wykazawszy jego złość i samolubstwo, a łudzisz się dobrą wiarą despoty? Jakże pan chcesz, żeby król stanął sam na czele rewolucyi, żeby pozbawiał się własnowolnie przywilejów odziedziczonych? Widzisz pan przecie, jak trudno nam, szlachcie, wyrzec się czczych form, przyznanych nam przez koronę. Dziwię się, że pańska głowa, która ogarnia szerokie horyzonty, nie rozumie rzeczy tak prostej.
Pogardliwy uśmiech skrzywił usta Mirabeau’a, kiedy odpowiedział:
— Mógłbym panu odpowiedzieć, panie filozofie rewolucyjny: dziwię się tobie, który badałeś tak gruntownie historyę różnych rewolucyi, że widzisz w niespodziewanym uporze szlachty tylko jałową walkę o formalizmy, zamiast instynktowego odruchu kasty, spychanej przez mieszczaństwo ze stanowiska, zajmowanego od lat ośmiuset. Co zaś do Ludwika XVI, nie sądzę, żeby się jego uczciwość opierała duchowi czasu, wcielonemu w wolę narodu, gdyby głos tego ducha czasu potrącił o struny jego serca. Król był zawsze człowiekiem dobrej wiary, pragnął zawsze szczęścia Francyi. Potrzeba mu tylko rozumnych doradców, którzyby przyspieszyli tempo jego leniwego mózgu i otworzyli mu oczy na istotny stan rzeczy.
— Przemawia pan, jak szlachcic, panie trybunie stanu trzeciego.
— I wy należycie do szlachty.
— My należymy do ludzkości, jesteśmy filozofami. Ale spieramy się za późno. W tej chwili nie może być między nami różnicy zdania. Nad nami wisi groźny miecz króla, którego cięcie trzeba odparować, bez względu na rodzaj broni, jakim się posłużymy. Tłumy nie są wygodnem sprzymierzeńcem, nie przeczę, naszą jednak rzeczą będzie powstrzymać ich rozpęd, gdy przestaną być potrzebne.
Mirabeau milczał. Było już w istocie zapóźno na dysputy. Sam pchnął robotę reformatorską na kipiące fale rewolucyi... nie mógł się już cofnąć... Gdyby sobie Ludwik XVI przypomniał lwie pazury Burbonów, powstrzymałby jego potężną rękę jedynie strach przed zemstą tłumów... Niema innego wyjścia...
— Róbcie, co uważacie, że trzeba uczynić — odezwał się po dłuższym namyśle — znacie się lepiej odemnie na sztuce spiskowania. Zmienione położenie zmienia przekonania, przewraca najmocniejsze zasady. Niestety! W rewolucyach niewiadomo nigdy dziś, jak się jutro trzeba zachować. Ludzi i teorye przerastają, niosą wypadki. Więc naprzód w ogień, w płomienie wolności!
— A teraz — dodał Mirabeau głosem znużonym, podnosząc się z taburetu — dobranoc. Już drugą noc nie śpię, dwadzieścia razy przemawiałem w Menus w przeciągu dwóch dni, omdlewam z wyczerpania, trzymam się ledwie na nogach. Do widzenia wieczorem w Paryżu.
— Ten lew ryczący nie jest bardzo pewny — rzekł Duport, kiedy się drzwi za Mirabeau’em zamknęły.
— I ja nie wierzę w jego entuzyazm wolności — zauważył Lameth. — Gdyby go szlachta prowansalska nie była wypluła ze swojego łona lub gdyby go rząd królewski był umiał pozyskać dla siebie, przyłączyłby się niewątpliwie do czarnych. Jest on jeszcze zanadto szlachcicem starego, wyszłego z mody fasonu, nie lubi narodu.
— Na nasze szczęście pcha go naprzód, niesie w objęcia narodu obrażona miłość własna i bezbrzeżna ambicya. Bez niego nie byłby stan trzeci ruszył z miejsca. Ale teraz nie trzeba go spuszczać z oka, bo niewiadomo, w którą stronę przechyli się jego nasycona ambicya. Za wiele mówi o nierozumie i ciemnocie tłumów, za mało ufa zdrowemu instynktowi ludu. Nie przekonał go boski Rousseau. Arystokrata!
Mirabeau szedł pustemi ulicami Wersalu, wdychając pełnemi płucami orzeźwiające powietrze.
Świtało. Po nocy burzliwej nastąpił świeży, pogodny, wonią kwiatów przepojony poranek czerwcowy. Drobne ptactwo świergotało już w ogrodzie, koguty piały na grzędach.
Zdjąwszy kapelusz, oddychał Mirabeau głęboko, pijąc chciwie spalonemi ustami chłodne, aromatyczne powietrze. Był niezwykle zmęczony, wyczerpany.
— Nóżki mi się chwieją, niby starej schwaconej szkapie — mruczał — hm, nadużywam sił.
Naużywał ich w istocie, pracował za wiele mózgiem, płucami i zmysłami. Jego natura wybuchowa nie znosiła w niczem miary. Myślał za tysiące, mówił na zebraniach za stu posłów, czytał i pisał za dziesięciu gazeciarzów, hulał, kochał się za trzech zdrowych ludzi. Wszystkie chwile wolne spędzał w gronie przyjaciół, przy wesołej, gęsto dobremi winami przeplatanej biesiadzie, lub w buduarach ładnych kobiet.
— Ta Coulonka wyssie ze mnie przedwcześnie soki życia. Ale mojaż wina, że taka śliczna, miła i apetyczna?
Uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Używaj Mirabeau, póki ci sił starczy. Długo czekałeś na szczęście ludzkie.
Czekał długo, zawsze łaknący, bo ubogi. Teraz sypało się na niego złoto deszczem obfitym. Kieszenie księcia Orleańskiego i bogatych mieszczan były dla niego otwarte. Czerpał z nich, pożyczając na prawo i lewo bez rachunku, wiecznie potrzebujący.
Używał życia.
Duport i Lamcth nazwali go szlachcicem starego fasonu. Nie mylili się. Miał szeroką, dziurawą rękę szlachty francuskiej z czasów Ludwika XV. Rzeka złota przepłynęłaby przez jego palce. Miał upodobania arystokraty prowincyonalnego. Nie lubił motłochu i ludzi źle wychowanych, dbał bardzo o swój tytuł hrabiowski.
Ale mylili się, podejrzewając jego „entuzyazm wolności“. Wierzył on szczerze w konieczność przebudowy starego królestwa francuskiego, pragnął daleko sięgających reform, nie byłby się był sprzedał nikomu za pieniądze bez dobrej wiary. Był za dumny na zwykłego najmitę. Zdolniejszy tylko, znający lepiej życie i ludzi od teoretyków rewolucyi, nie podzielał ich optymizmu, nie ufał „zdrowemu instynktowi ludu“, obawiał się jego ślepych namiętności, spuszczonych z łańcucha strachu przed karzącą ręką władzy.
Kiedy tak szedł pustemi ulicami Wersalu, owiany orzeźwiającem powietrzem i wesołym gwarem budzącego się dnia, nie przyszło mu na myśl, że właśnie on, utalentowany, mądry, przerastający szary tłumi pospolitych doktrynerów o całą głowę, był plastycznem wcieleniem ślepoty namiętności, podciętej batem ambicyi i obrażonej miłości własnej. Bo to on, widzący dalej i lepiej od swoich towarzyszów, rozumiejący doskonale znaczenie władzy, stargał dziś łańcuch strachu przed tą władzą, obniżał powagę korony w obliczu całego narodu.
Zdawało mu się, że czynem odważnym przyspieszy tylko konieczne reformy. Najrozumniejszy człowiek staje się ślepym1 i głuchym, gdy się zanurzy w kipiące wiry namiętności.
Przechodził obok pałacu królewskiego. Biały, marmurowy dom „dzieci Francyi“ milczał, pogrążony we śnie głębokim.
Mirabeau, przypomniawszy sobie, że łasce króla zawdzięcza życie, cześć i wolność, uchylił kapelusza i przed pałacem. Nagle drgnęła na dnie jego sumienia struna wyrzutów: tak-że to płacisz królowi za jego dobroć, niewdzięczny?
Ale człowiek, gdy mu to potrzebne, znajdzie zawsze odpowiedź na wyrzuty sumienia.
— Żachniesz się niewątpliwie, boś królem z królów, zdziwi cię, że się jakiś tam parweniusz, jakiś stan trzeci ośmiela rządzić w twojem dziedzictwie, nie zapytawszy ciebie o pozwolenie, ale pogodzisz się po namyśle z nowym porządkiem, boś uczciwym człowiekiem i dobrym Francuzem. Będzie ci w tymi nowym porządku lepiej, wygodniej, niż w starym. Przedstawicielstwo narodowe zdejmie z twojej słabej głowy troskę o skarb państwa i dobrobyt narodu. Za wielki to ciężar dla ciebie, biedny Ludwiku. Śpij spokojnie. Włos nie spadnie z twojej głowy pomazanej. Obronimy cię przed dziką swawolą kanalii.
Tak uspokoiwszy swoje sumienie, zastukał Mirabeau do oberży, w której mieszkał.
Służący, przyzwyczajony do nieregularnego życia pana, czekał w przedpokoju, zabawiając się sylabizowaniem1 jakiejś gazetki.
— Czy pytał kto wczoraj o mnie?
— Ten lichwiarz z Paryża zachodził wieczorem dwa razy, proszę pana hrabiego.
— Niech sobie chodzi dopóty, dopóki mu się nie sprzykrzy. Co więcej?
— Jubiler z przeciwka zapytywał, czyby pan hrabia nie chciał kupić naszyjnika brylantowego. Ma być podobno bardzo ładny. W sam raz dla ładnej kobietki.
— Zobaczymy. Cóż dalej?
— Pokojówka panny Coulon dowiadywała się, czy pan hrabia nie zasłabł. Panna artystka czekała wczoraj na pana hrabiego z obiadem do samego wieczora.
— Jeszcze trzymam się jako tako na nogach, ale, jeżeli mi pani polityka i pani miłość nie dadzą na jakiś czas urlopu, to pojadę niedługo ekstrapocztą na drugi świat.
— Niech Pan Bóg broni, żeby monseigneur miał zachorować przed ustanowieniem konstytucyi — zawołał służący szczerze przerażony. — Ładnieby stan trzeci wyglądał bez mojego mądrego pana!
Mirabeau, który się już rozbierał, spojrzał z pod czoła na służącego.
— Cóż ty, głuptasku, możesz wiedzieć o konstytucyi? — rzekł z uśmiechem. Przygotuj mi łóżko. Czyściłbyś lepiej staranniej rzeczy i oglądał uważniej żaboty. Podałeś mi wczoraj żabot dziurawy. Od kiedyż to zajmujesz się polityką.
— Od roku, monseigneur.
— Od roku? Proszę. I czegóż to nauczyły cię gazety?
— Że teraz my, stan trzeci, pan hrabia i ja, będziemy górą.
Mirabeau parsknął śmiechem.
— Ty i ja? Bardzo dobrze. Prawda, powszechna równość! Ja i ty... doskonale! Toś ty stan trzeci?
— Rozumie się, monseigneur. Cały porządny naród należy do stanu trzeciego, z wyjątkiem śmierdzących arystokratów i obłudnych klechów.
Trybuna stanu trzeciego, rzecznika powszechnej równości bawiła ogromnie polityka służącego. On i ten pucybut z inteligencyą pudla będą teraz górą? Gdyby to Lameth i Duport słyszeli... Ha, ha, ba...
Mirabeau spoglądał z ukosa na służącego pobłażliwie lekceważącym wzrokiem sytego lwa, przypatrującego się łaskawie pociesznym skokom małpy.
— Jak mnie licho weźmie — rzek, kładąc się do łóżka — to może zajmiesz moje miejsce.
— Żeby mnie tylko chcieli i dobrze zapłacili. O jej! Czy to tak trudno piorunować na szlachtę i księży? Potrafiłbym tę sztukę doskonale.
Pobłażliwie lekceważący uśmiech spłynął nagle z ust szlachcica, przebranego za mieszczanina. Przypomniał sobie, że po Periklesach następowali Kleonowie, po majstrach ich terminatorowie, po lwach hyeny, osły i małpy krwiożercze. Tak bywało zwykle w rewolucyach przeszłości.
— Która godzina? — zapytał szorstko.
— Dochodzi czwarta.
— Obudzisz mnie o dziesiątej.
— Radziłbym panu hrabiemu spać dłużej. Sesya Stanów Generalnych nie rozpocznie się przed południem, a naszemu wodzowi potrzeba siły do walki z arystokratami. Nie możemy ustąpić, monseigneur.
— Rób, co ci każę, głupcze — ofuknął służącego szampion powszechnej równości — i nie wścibiaj nosa do spraw, na których się nie rozumiesz. Zgaś świecę!
— Psy, świnie, pluskwy, osły, małpy i gęsi zajmują się już we Francyi polityką — myślał, zasypiając. Będzie niedługo ładna kocia muzyka. Bawimy się w straszliwą ślepą babkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Był już wieczór, kiedy Mirabeau jechał do Paryża. Niosły go konie, zwane „wściekłemi“, karmione i tresowane rozmyślnie do szalonej jazdy. W trzy godziny przebiegały drogę od rezydencyi króla do stolicy Francyi.
Wieczór był pogodny, cichy, wonny. Lekki powiew roznosił po polach zapachy kwiatów, świeżo skoszonych łąk i dojrzewającego zboża. Od czasu do czasu odżywały się w siołach przydrożnych dzwonki kościelne pozdrawiając Matkę Bożą: ave Maria!
Błogosławiona cisza wieczoru szła nad ziemią, niosąc pracowitemu ludowi słodki wypoczynek: spoczywajcie i miłujcie!
Nie wypoczynek i miłość wiózł Mirabeau do Paryża. Pędziły obok niego wszystkie furye nienawiści i zawiści, huczały za nim, przed nim wszystkie płomienie rozpętanych namiętności politycznych. Ponury, krwawy geniusz rewolucyi unosił się nad trybunem stanu trzeciego, łopocąc czarneini skrzydłami: z drogi, z drogi, albowiem już idę z orszakiem moim, z katem, szubienicą, gilotyną, z całą armią dzikich bestyi; z drogi, z drogi. Kto się nie usunie w porę, lego zmiażdżę.
Dziś zredagował stan trzeci urzędowe postanowienie wczorajszej nocy, wzmocniwszy je groźbą wstrzymania podatków w razie, gdyby się rząd opierał woli gmin. Dokument zaopatrzył formułą majestatu królewskiego: entend et diecréte.[1]
Kość była rzucona. Stan trzeci narzucił królowi swoją wolę, uprawomocnił zamach, odsunął stany uprzywilejowane od rządów. Niema już innego wyjścia. Walka musi się rozpocząć.
Kiedy się Mirabeau zbliżał do bram Paryża, doleciał go szmer, jakby się wszystkie pszczoły Francyi zgromadziły nad stolicą. Brzęk kroci głosów ludzkich, zmieszanych w jednostajny gwar, wylewał się szerokiem kołem poza mury ogromnego miasta.
— Duport i Lameth pracują — błysnęło w głowie trybuna.
Zaraz za rogatkami spostrzegł zbitą kupę ludzi, a ponad tą kupą górował, stojąc na kamieniu, jakiś człowiek, który wykrzykiwał coś, giestykulując żywo. Ręce jego latały, jak śmigi wiatraka, głos huczał, jak bęben alarmowy.
Wszędzie po drodze, przed! każdym kościołem, na każdym placu, przed każdym szynkiem, na wszystkich zbiegach ulic, spotykał takie same mrowiska ludzkie; widział takich samych miotających się mówców i słyszał te same zawsze wykrzykniki: podły rząd! nikczemni arystokraci, obłudne klechy! niech żyje stan trzeci! po których następowały wybuchy dzikiej wrzawy.
Potokami lała się nienawiść ulicami Paryża.
— Duport i Lameth nie próżnowali — myślał Mirabeau.
Nie próżnowali...
Za pieniądze swoje i Filipa Orleańskiego, rzucili na miasto wszystkich mówców ulicznych z Palais Royal i z przedmieść, przykazawszy im nie oszczędzać płuc. Paryż zmienił się w olbrzymie ognisko agitacyjne.
A policya?
Policya przypatrywała się obojętnie robocie wywrotowców. Wszakże zabronił król przeszkadzać narodowi w lekcyach wolności.
Któryś z mówców poznał Mirabeau’a.
Niech żyje Mirabeau, niech żyje ojciec ojczyzny! — zawołał uchylając kapelusza.
Tłum rzucił się do powozu, wyprzągł konie, zaprzągł się sam.
Ze wszystkich ulic i uliczek sypały się kobiety, dzieci, mieszczanie i motłoch. Matki podnosiły niemowlęta do góry, aby widziały sławnego trybuna, mężczyźni powiewali kapeluszami i czapkami, z trzaskiem otwierały się okna domów.
— Niech żyje Mirabeau!
Dom podawał domowi, ulica ulicy okrzyk radosny. Mirabeau stal w kabryolecie nad ruchliwą falą tłumu, jak stali na złocistym rydwanie wodzowie Romy, wracający do „złotej, świętej, wiecznej stolicy świata“, ozdobieni wawrzynem i purpurą zwycięzców. Z dołu, dokoła oblewał go grzmiący łoskot okrzyków i oklasków, wyciągały się do niego ręce, biegły ku niemu spojrzenia zachwycone, z góry, z okien domów sypały się na niego kwiaty.
— Niech żyje, niech żyje!
Był sławny. Stolica Francyi witała go jak tryumfatora. Żeby go ojciec mógł widzieć w tej chwili, ten surowy, gwałtowny rodzic, który go kopał, jak się kopie krnąbrnego kundla. Żeby go mogły widzieć: żona, krewni, którzy go poniewierali, deptali, lekceważyli.
Jego duże, czarne, błyskawicami tryskające oczy, zapaliły się płomieniem tryumfu, nasyconej miłości własnej.
Odetchnął głęboko, pełną piersią.
Był szczęśliwy...
Ale oto zarysowały się na błękitnem tle pogodnego wieczoru mury Tuileryów. Dziwnie smutnie wyglądał niezamieszkany, pusty, milczący pałac królewski, wśród radosnej wrzawy ludzi. Radość paryskiego ludu zmieni się wkrótce w płacz potomków władców Francyi, tych władców, których ten sam lud witał przez szereg wieków takimi samymi okrzykami, oklaskami.
Płomienie zgasły w oczach Mirabeau’a, twarz jego zmierzchła. Był zanadto mądry, zanadto znał ludzi, by się mógł upoić, odurzyć na czas dłuższy musującem winem powodzenia, laski tłumów, wiedział, że krok tylko jeden prowadzi z Kapitolu na skałę Tarpejską.
Pogardliwy, drwiący uśmiech satyra, zwykły grymas jego ust zmysłowych, starł z jego oblicza blaski zachwytu, szczęścia.
— Profanum vulgus, na dobry łańcuch trzeba cię wziąć, żebyś nie kąsał jutro tego, którego dziś ubóstwiasz mówił do siebie w chwili, kiedy jego kabryolet, jego rydwan tryumfalny, zatrzymał się przed bramami pałacu Orleanów.
Z wewnątrz, z ogrodu Palais Royal dochodziły go dźwięki muzyki, śmiechy kobiet, gwar wielkiego mnóstwa bawiących się ludzi.
Wszedł.
Ogród był oświecony różnokolorowymi lampionami, wystawy i drzwi sklepów tonęły w kwiatach, wieńcach. Dokoła basenów tańczyli gwardziści francuscy z kokotkami i przekupkami, z „damami z hal“. Tysiące proletaryatu inteligentnego i nieinteligentnego oklaskiwały zręczniejsze tancerki.
Duport i Lameth pracowali dziś, jak drwale — zauważył Mirabeau. — Nie spoczęli ani godziny.
Już go spostrzeżono. Zanim miał czas rozejrzeć się po ogrodzie, ujęły go silne ręce za nogi i uniosły go w górę.
— Mirabeau, Mirabeau! — przeleciał szept nad tysiącami głów.
Ustała muzyka, przerwano tańce, tłum rozpadł się na dwie połowy, tworząc żywy szpaler.
Tym żywym szpalerem niosły silne ręce „ojca ojczyzny“ wśród grzmotu oklasków. Tłoczyły się do niego wesołe damy, dotykając palcami jego sukien, młodsi „patryoci“ powdrapywali się na baseny, na drzewa, aby go lepiej widzieć.
— Mirabeau! — rozlewał się po ogrodzie szept podziwu.
A ten, którego pokazywano z radością narodowi, marszszył brwi, spoglądał z góry przez zmrużone powieki na swoich wielbicielów, czekając tylko chwili sposobnej, aby się uwolnić od tej owacyi. Bo dumę jego upokarzały oklaski ulicznic. A kiedy jedna z nich zawołała tuż obok niego:
— Niech nam papa Mirabeau palnie mówkę!
Zaklął zcicha. Mirabeau, przemawiający do kokot? Tak potwornie śmiesznem wydawało mu się to żądanie, że zawołał:
— Za pajaca mnie macie, za małpę, skaczącą na linie? Puśćcie mnie!
Silne ręce ustawiły go na ziemi. Szybko, nie podziękowawszy nawet swoim wielbicielom, wbiegł do sali gry pani Saint-Romain, gdzie czekali na niego Duport i Lameth.
— I cóż? Czy pan z nas zadowolony? — wołał Duport, zbliżając się do Mirabeau’a z kieliszkiem w ręku. — Urządziliśmy święto wolności.
— Żeby się tylko to święto wolności nie zmieniło w święto umarłych — rzekł Mirabeau.
— Jakaś nudna mucha ukąsiła pana. Nie psuj nam pan humoru dziecinnymi strachami. Jesteśmy dziś weseli, jak nigdy, szczęśliwi nadzieją rychło spełnionych marzeń o wolności. Bawimy się, jemy, pijemy, śmiejemy się z ładnemi kobietkami.
— Z ładnemi kobietkami? — podchwycił Mirabeau.
— Z bardzo ładnemi. A niby pan zgadł kto wrócił do Paryża.
— Któż taki? — pytał Mirabeau zaciekawiony.
— Chodź pan i zobacz.
Pani Saint-Romain, właścicielka domu gry dla zamożniejszej klienteli, urządziła dla swych gości restauracyę, znaną w Paryżu z doskonałej kuchni i wybornej piwnicy.
Mirabeau zastał przy wieczerzy najwybitniejszych „entuzyastów wolności“, najgłośniejszych „filozofów“ staniu szlacheckiego: Duporta, braci Laimeth’ów, księcia de Biron, margrabiego de Laffayatte’a, wicehrabiego de Beauharnais’a, wicehrabiego Noailles, księcia d’ Aiguillon, kawalera de Kerengal’a, bawiących się wesoło w towarzystwie kilku metres.
Zaświeciły mu oczy, mlasnął językiem lubieżnie. Lubił uciechy stołu, dzbana i miłości.
— Wasze święto wolności wygląda bardzo przyjemnie — odezwał się, rozglądając się po sali. — Co widzę? Theroigne z Méricourt? Skąd się tu wzięłaś? Mówiono mi, że laury naszych bogiń operowych roznieciły w twojem szerokiem sercu płomień szlachetnych ambicyi, że udałaś się do Włoch po głos słowiczy.
Od stołu podniosła się dwudziestokilkoletnia kobieta, zwracająca na siebie uwagę oryginalnością stroju. Miała na sobie czerwoną amazonkę, dekoltowaną tak wyzywająco, iż widać było całą nagą pierś. Z pod fantastycznego kapelusza wysuwały się bujne, czarne włosy, spadające na okrągłe ramiona. Grube rysy, grube kości, grube nieociosane kształty ciała, wskazywały na pochodzenie gminne. Była to przystojna, świeża dziewka wiejska, przebrana w suknie damy.
— Nie słowików potrzeba dziś Francyi — odezwała się, pokazując w uśmiechu białe, zdrowe zęby — lecz amazonek. Wróciłam db Paryża, aby wziąć czynny udział w walce o wolność.
Mówiła po francusku źle, gminnie, dyalektem chłopki z Liège.
— Laury diwy operowej chcesz zamienić na wawrzyn wodza babskiego wojska? — zaśmiał się Mirabeau.
— Dlaczegożby nie? odparła Théroigne. — Jeśli się lakiemu rozpustnikowi, jak hrabia, udało wykierować na ojca ojczyzny, to dlaczegożby Théroigne z Méricourt nie miała sobie zdobyć buławy korpusu amazonek? W czasach burzliwych jest wszystko możliwe.
Stała przed trybunem, stanu trzeciego z głową podniesioną, z wysuniętą prawą nogą. Zuchwalstwo i energia patrzyły na niego z jej dużych, czarnych, płomiennych oczu i ze zwartych rysów. On spojrzał na nią badawczo.
— Tak — odrzekł półgłosem, jakby odpowiadał swoimi myślom — w czasach burzliwych jest wszystko możliwe, a w naszym kraju dolewały zawsze kobiety oliwy do każdego ognia.
A głośno dodał1:
— Więc pijemy na zdrowie byłej kapłanki Wenery, a przyszłego hetmana babskiego wojska.
Z wesołymi śmiechem podnieśli wykwintni entuzyaści wolności pełne kielichy.
— Niech nas prowadzi na pole chwały! — zawołał Duport.
— Niech nam otworzy na rozścierz świątynię wolności! — drwi Lameth.
Błyski gniewu migotały w oczach kokoty.
— Śmiejcie się, drwijcie z córki chłopa — zawołała głosem podrażnionymi. — Wam, zdechlakom arystokratycznym, zdaje się, że tylko wy macie prawo do przewodzenia. Zobaczymy wkrótce, czyje ramiona silniejsze, czyja odwaga zuchwalsza.
— Gdyby się przewroty polityczne odbywały za pomocą cepów i wideł, nie wahałbym się oddać tobie buławy — żartował Mirabeau.
— Czasem bywają cepy i widły mądrzejsze od takich wyszczekanych filozofów, jak ty, pyszny hrabio.
— Coraz lepiej. Maluczko, a uderzysz mnie pięścią w kark.
— Gdybym nie była dziś w dobrymi humorze, pokazałabym ci, jak dysputują pięści, urodzone do cepów i wideł.
Zuchwała brutalność wiejskiej dziewki, którą haniebne rzemiosło dopuściło do poufałości ludzi dobrego towarzystwa, rzuciła cień niechęci na twarze wytwornych rewolucyonistów.
— Dajmy pokój namiętnej wiedźmie polityce — odezwał się książę de Biron. — Napracowawszy się dziś uczciwie dla wolności, za służyliśmy na słodki: wypoczynek w objęciach uciechy.
Dali pokój namiętnej wiedźmie polityce, która nie umie mówić spokojnie, przyzwoicie, która zmienia każdą dysputę w gorszącą, obraźliwą kłótnię. Przy dobrej kolący i, oblanej obficie doskonałemi winami, ożywionej rakietami dowcipu francuskiego, zapomnieli o swoich przekonaniach i doktrynach, i o pożarze, jaki wzniecili. Żadnemu z tych dobrze urodzonych i dobrze wychowanych „filozofów“ nie przyszło na myśl, że bawią się, dowcipkują na wulkanie, który ich wkrótce pochłonie, pożre z dziką, ślepą żarłocznością żywiołu. I żadnemu z nich nie przyszło na myśl, że oni pierwsi padną ofiarą oszalałych namiętności, które rozpętali. Nawet dalekowidzące oczy Mirabeau’a nie sięgały w tej chwili tak daleko.
W ogrodzie przemawiali tymczasem między jednymi tańcem a drugim „szczekacze“, wzywający „naród“ jawnie, bez żadnych obsłon do zdeptania szlachty, duchowieństwa i władzy królewskiej. Dziś raczył się nawet leniwy Danton odezwać. Potężny głos ludowego trybuna zgromadził dokoła niego liczną gromadę słuchaczów. Jego mowie towarzyszyły wybuchy śmiechu, wywoływane grubymi dowcipami i tłustymi, dwuznacznikami szynków, przedmieścia, ulicy, które on, prawdziwe dziecko ludu paryskiego, umiał zręcznie stosować.
Straszliwe; toi były; dowcipy i straszliwa była ta wesołość. Sączyła z nich krew.
Dobrze urodzeni, dobrze wychowani „filozofowie“, upojeni winem i ambrozyą różowych nadziei, bawili się w salonach pani Saint-Romain z humorem studencików, nie przypuszczając, że w ogrodzie, na murawie, barwią się po swojemu ich przyszli sędziowie i kaci, że obok nich siedzi, pije, swywoli z nimi razem jedna z najokrutniejszych bachantek rewolucyi.
Anna Tewragne z Marcourt, w półświatku paryskimi znana pod firmą Théroigne de Méricourt, nie włożyła na siebie podaremnie amazonki i mówiła nie dla żartu o buławie wojska niewieściego.
Pijąc, swywoląc z arystokratami, ostrzyła już na nich pikę i szablę.








  1. Dnia 17 czerwca 1789 r





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.