Błyskawice/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

W Marly, w ogrodzie zamku królewskiego, przechadzał się Ludwik XVI z rękami splecionemi na plecach. Ciężka troska przygniatała snać jego głowę, bo pochyliła ją nizko, bardzo nizko na piersi.
Królowa wywiozła króla do Marly, aby go usunąć na kilka dni z pod wpływu „filozofowi“ dworskich i nagiąć jego chwiejną wolę do swoich celów. W ciszy wiejskiej, zdala od wrzawy Wersalu, nieprzedzielona od niego legionem dworaków, poparła przez członków rodziny królewskiej, czuła się silniejszą, wiedziała, że ostatecznie zwycięży.
Biedny, dobry król!
Urodził się dla dzieł pokoju, przebaczenia, miłości. W czasach jasnych, pogodnych byłby był dobrodziejem, ojcem swojego narodu. Błogosławiliby go ubodzy i nieszczęśliwi, którychby jego serce z radością przygarniało, tuliło. A los nieżyczliwy rzucił go w burzę, zrobił goi sternikiem! okrętu, zagrożonego rozbiciem.
Ludwik XVI spojrzał w niebo wzrokiem bezradnego dziecka, które, nie umiejąc sobie same radzić, szuka oparcia poza sobą?
Co robić, co robić?
On wziął koronę z rąk szeregu wielkich przodków i powinien ją oddać nietkniętą, w całości swojemu następcy, jako prawowite dziedzictwo, zdobyte wysiłkiem mózgu i nerwów wielu pokoleń. Tak nakazywały mu królewskie tradycye Kapetyngów i obowiązek ojca.
A oto przyszli nowi ludzie, którzy nie zrobili dotąd nic dla sławy i potęgi Francyi, którzy myśleli tylko o sobie — przemysłowcy, kupcy i synowie ich — i wyciągnęli rękę po przywileje korony. Jak ona, zmieniali oni porządek istniejący, ustroiwszy się w purpurową togę majestatu: entendi et decrété.
Więcej od rewolucyjnych broszur i dzienników, od burzliwych rozpraw sejmowch, od ostrzeżeń królowej i partyi dworskiej przekonało króla przywłaszczenie sobie przez stan trzeci formułki monarszej o grożącem tronowi niebezpieczeństwie. Jego naiwny optymizm, wierzący niezachwianie w miłość narodu dla domu; panującego, zaczął się po raz pierwszy trwożyć jakiemś niejasnem jeszcze przeczuciem zbliżającego się nieszczęścia.
I jego owiało wprawdzie zapładniające tchnienie nowych idei, pojęć i wyobrażeń, i on przyznawał, że korona powinna się dostosować do tych nowych idei, pojęć i wyobrażeń, liczyć się z duchem czasie. Z własnej woli, uprzedzając przewrót prawodawczy, zniósł w dobrach koronnych poddaństwo i pańszczyznę, powodowany uczuciami humanitarnemi potwierdzał jak najrzadziej! wyroki śmierci, banicye i lettres de cachet, nakazał cenzurze pobłażliwość dla literatury i prasy wywrotowej. O ile to było w jego mocy, łagodził grozę rządów absolutnych. Był on tak samo poniekąd „filozofem“, jak wszyscy oświeceni Francuzi XVIII stulecia. Ateizmem tylko brzydziła się jego prawowierność katolicka. jego nawskroś religijna dusza i nienawiści do szlachty nic mógł podzielać pierwszy szlachcic Francyi.
Mimo jednak swoja „filozofię“ był Burbonem, królem dziedzicznym, koronowanym, namaszczonymi w Reims, posiadał do tego stopnia poczucie królewskiej, iż nie przypuszczał nawet, aby się ktoś ośmielił znieważyć koronę. A oto stało się, czego nie przypuszczał.
Chodząc nieustannie alejami ogrodu, rozmyślał nad tem: jakby się też jego przodkowie zachowali w jego położeniu? Naprzykład Henryk IV, bożyszcze narodu? Ten dobry, rozumny monarcha dałby narodowi niewątpliwie wszystko, coby uważał za pożyteczne dla państwa, lecz wszelkie bunty, rozruchy, niemądre żądania zdeptałby bez: miłosierdzia stopą żelazną. Dla dobra całości nie oszczędzałby setek, tysięcy niesfornych wichrzycieli. Albo Ludwiki XIV? Rozpędziłby Zgromadzenie Narodowe na wszystkie wiatry.
Ale jego wielcy przodkowie byli rycerzami, władcami, uczyli się w obozie znosić cierpliwie trud wojny, na polach bitew rozkazywać stanowczo i szybko, w radzie koronnej ogarniać sprawy państwa, wnikać w potrzeby narodu. Pracowali i rządzili.
A on? Jego, zgnuśniałego szlachcica francuskiego XVIII stulecia, chowano na światowca, na gospodarza wielkiego, gościnnego domu, pierwszego salonu Francyi, Europy. Nie pokazano mu życia, trudu, pracy, bólu niezwykłych wysiłków woli, czynu, nie stawiano go w obliczu śmierci, nie uczono go radzić sobie sarniemu. Był tak niedołężnie, trwożliwie uprzejmym dla każdego, tak przesadnie dobrze wychowanym, iż nie umiał nawet dworaków utrzymać na obroży posłuszeństwa. Za panowania Ludwika XIV nie śmiał w Wersalu nikt ust otworzyć, za Ludwika XV szeptano, pod jego zaś rządami mówił każdy głośno, co mu się tylko podobało. Kiedy księciu de Coigny, zaprowadzając oszczędności, odjął jedną z tłustych pensyi, wymawiał mu nienasycony dworak „skąpstwo mieszczańskie“ z taka gwałtownością, że salwował się przerażony ucieczką. Wieczorem opowiadał w apartamentach królowej z dobrotliwym humorem: Gdybym nie był drapnął, byłby mnie Coigniy był obił — i przywrócił księciu odjętą pensyę.
Biedny Ludwik XVI!
Nie był żołnierzem i władcą, nie umiał bić i rozkazywać, a los kazał mu panować w chwili, kiedy trzeba było po żołniersku bić i po królewsku rozkazywać.
Wzdłuż i wszerz przemierzał park, szukając w głowie jakiegoś sposobu załagodzenia sporu bez ujmy dla honoru korony i bez krzywdy dla narodu. Jego dobre serce chciało pogodzić koniecznie interesy korony z żądaniami narodu.
Ale jak?
Im dłużej, usilniej myślał, tem wyraźniej rysowały się przed nim tylko dwie drogi: albo rozpędzić Stany Generalne i narzucić narodowi te reformy, które on uważał za dostateczne, albo przyjąć postanowienia stanu trzeciego za fakt dokonany i zmusić stany uprzywilejowane do poddania się woli gmin. W pierwszym razie musiałby użyć siły, czego nie chciał, w drugim przyznałby się jawnie do niemocy korony, czego się jego dusza królewska wstydziła.
Ujął stroskaną głowę w obie dłonie: jak wydostać się z tej matni?
Każdy z jego poprzedników, rozpatrzywszy się w sytuacyi, byłby rozciął węzeł szybko, tak lub owak, byłby wziął sam: w silną rękę cugle wypadków, by go nie wyprzedziły, a on męczył się jałowem, bezpłodnem rozmyślaniem już trzeci dzień. Biedny, słaby sternik okrętu, lecącego z rozpiętymi żaglami na skały podwodne.
Boczną aleją zbliżała się do niego wysoka postać niewieścia, szeleszcząca suknią jedwabną.
Chciał się cofnąć, ukryć za jalkiemś drzewem1. Lękał się w tej chwili królowej1, jej namiętności podrażnionej lwicy.
Już go Marya Antonina spostrzegła. Szła prosto na niego — nie mógł się ukryć.
Stanąwszy przed nim, podała mu w milczeniu pismo — raport marszałka dworu, przywieziony z Wersalu przez pazia.
Zanim Ludwik XVI rozwinął papier, spojrzał na Maryę Antoninę. W jej milczeniu, w chmurze jaka ocieniała jej czoło i oczy, odgadł wiadomości niedobre.
Czytał...
Marszałek donosił, że czterdziestu siedmiu członków stanu szlacheckiego pod wodzą księcia Filipa Orleańskiego, Laffayette’a, Lamethów i Duporta i sto czterdziestu dziewięciu członków stanu duchownego, prawie cały niższy kler, postanowiło złączyć się ze stanem trzecim, uznać Zgromadzenie Narodowe i jego edykty.
Król czytał... spojrzał na królowę... znów czytał... miął papier w palcach... jeszcze raz spojrzał na królowę...
Ona milczała, wlepiwszy w niego wzrok, pełen wyrzutów: oto skutki twojej słabości! Część szlachty i duchowieństwa zamierza odstąpić korony. Za częścią pójdzie może reszta, a wówczas?...
Stał niemy, bez ruchu, jak porażony. W jego niebieskich, łagodnych oczach skarżył się żal serdeczny: naród odwraca się odemnie, a ja go miłuję; naród nie ufa mi, a ja pragnę tak gorąco jego szczęścia...
Z zachodniego skraju nieba zsuwało się już słońce do morza. Duże, czerwone, bez promiennej, złocistej aureoli, krwawiło się na sinem tle pogodnego wieczoru, jak wielka, świeża rana.
Marya Antonina milczała.
Więcej niż głośne, przykre wyrzuty smagało Ludwika to smutne milczenie, wymowniejsze od potoku słów namiętnych: Czuł w niem skargę królowej i matki na niezaradność, chwiejność króla i ojca: nie umiesz bronić po męsku majestatu korony, swojej godności i szczęścia własnej rodziny. Rozglądał się dokoła niespokojnym wzrokiem osaczonego zwierzęcia, szukającego wyjścia z matni.
Ze wszystkich stron rzucała się od kilku dni na jego słabą duszę sfora rozpętanych namiętności, ambicyi, egoizmu, interesów prywatnych i publicznych, szarpiąc go, kąsając. Królowa błagała: broń korony! dworacy prosili: nie odbieraj szlachcie przywilejów! prałaci modlili się: nie pozbawiaj nasi dóbr kościelnych! mieszczaństwo krzyczało: zrównaj nas z szlachtą! lud żebrał: nakarm nas, ojcze narodu! filozofowie wołali: stwórz idealne państwo rozumu!
Potrzeba było wielkiego wodza i genialnego pracodawcy, aby wyprowadzić naród z tego labiryntu kłócących się z sobą żądań, na równą, prostą drogę spokojnej pracy twórczej, a Ludwik był tylko dobrym człowiekiem.
— Zastanowię się... rozważę... — szepnął.
Tak odpowiadał zawsze w pierwszej chwili, kiedy nie wiedział co postanowić.
Teraz odezwała się królowa:
— Wasza królewska mość będzie się zwyczajem swoim zastanawiała, rozważała, a rozzuchwalony powodzeniem stan trzeci, wzmocniony częścią szlachty i duchowieństwa, zburzy tymczasem tron Burbonów. Niema ani chwili do stracenia. Rada koronna czeka na rozkazy króla. Ten zdrajca Filip stanął na, czele buntowników.
Imię księcia Orleańskiego podcięło słaba wolę Ludwika rózgami, umaczanemi w żółci. Drgnął. W jego łagodnych oczach błysnął gniew. Obawiał się księcia Filipa, posądzał go o zamiary wydarcia Burbonom korony.
— Ten podły zdrajca! — syknął przez zęby.
Jeszcze się wahał. Widząc to, padła królowa na kolana i zawołała, wyciągając do niego ręce:
— Ratuj koronę Burbonów, twojego domu, twojego syna dziedzictwo! Bądź królem i mężem, Ludwiku! Sam Bóg by ci nie przebaczył, gdybyś się nie umiał w tak ciężkiej chwili dla tronu zdobyć na odwagę władcy. Nie zapominaj, że Francya jest pierwszą ukochaną córką Kościoła, że obowiązkiem jej bronić chrześcijaństwa, które wichrzyciele poniżają, obryzgują jadem szyderstwa. Ody zabraknie korony Burbonów, rzuci się filozofia na Krzyż i zdruzgoce go, jak sprzęt niepotrzebny.
Królowa wiedziała, jak podrażnić i naprężyć energię króla. Dla siebie, dla swoich spraw osobistych nie byłby się oparł nawet podłości. Dla wiary i dziedzictwa swoich przodków narazi się na gniew narodu.
— Zwyciężyłaś, Maryo-Antonino — rzekł. — Trzeba ukrócić natychmiast swawolę bezbożnych wichrzycielów.
Właśnie zaszło słońce. Z rozżarzonej kuli trysnął w górę potok purpurowych płomieni. Cały zachodni skraj nieba spłynął krwawą łuną.
Oblani odblaskiem tej krwawej łuny szli król i królowa pośpiesznym krokiem doi zamku.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.