Błyskawice/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

W wielkie] sali Sianów Generalnych zasiadł Ludwik XVI na tronie, otoczony rodziną i dworem. Przyszedł w całym majestacie, przekonany, że jego powaga królewska uspokoi wzburzone umysły[1].
Powitało go grobowe milczenie.
Milczała szlachta, rozgoryczona na mieszczaństwo; za jego zazdrosna nienawiść do potomków rycerstwa francuskiego, milczał niższy kler, niechętny wyższemu, milczał stan trzeci, przeczuwający zamach na swoje ambicye.
Duch zgody, najlepszych chęci i zamiarów nie przenikał, nie spajał już wszystkich wybrańców narodu w jedno zwarte, patryotyzmem złączone ciało, jak w dniu czwartego maja. Furye przesądów, doktryn i namiętności wpadły pomiędzy nich i rozdzieliły ich serca, zatruły ich dusze jadem nienawiści.
Z pod zmarszczonych brwi spoglądał stan trzeci nieufnie na króla; z pogardliwemi lekceważeniem spoglądała szlachta na „łyków“.
Duszna cisza niechęci i zaciętości unosiła się nad upudrowanemi głowami posłów, których naród wybrał, aby dokonali wielkiego dzieła miłości i rozsądku.
A na dworze przed gmachem Stanów Generalnych, kłębił1 się tłum paryskiego i wersalskiego ludu. Palais Royal przysłał swoją armię bojową, pauprów z przedmieść, przekupki, kokoty, drapichrustów z fizyognomiami zbójów, szczekaczów z płucami byków. „Naród“ chciał wiedzieć, co król postanowi, aby w razie wrogich względem siebie zamiarów, mógł głośno protestować. Przywykł już w ostatnich dniach do demonstracyi ulicznych.
Ludwik XVI-ty zasiadł na tronie, zdjął kapelusz i rzekł:
— Panowie! Wierzyłem, iż zwoławszy was, pokonawszy wszystkie trudności, jakie otaczały wasze zwołanie, iż spełniwszy w ten sposób życzenia narodu, uczyniłem wszystko, co było w mojej mocy dla szczęścia Francyi i dałem jawny dowód moich dobrych chęci i uczciwych zamiarów. Rzeczą waszą było dokończyć rozpoczętego przezemnie dzieła. Naród1 czeka niecierpliwie na chwilę, w której przy współudziale życzliwości swojego suwerena i światłej gorliwości swoich przedstawicielów, zacznie korzystać z dobrodziejstw, jakich mu to zgromadzenie powinno dostarczyć. Tymczasem pracują Stany Generalne już prawie dwa miesiące, a nie umiały się dotąd porozumieć nawet w sprawach przedwstępnych formalności. Zamiast doskonałej zgody, jaka powinna była wykwitnąć z miłości ojczyzny, zwichrzył gorszący spór wszystkie umysły. Rozumiem bardzo dobrze, że zwołanie Stanów Generalnych po taki długiej ich nieczynności, że namiętna agitacya, jaka. je poprzedziła, że cel ich, tak bardzo różny od celów, jakie zgromadzały waszych przodków, że zmienione w końcu warunki władzy i inne okoliczności musiały wywołać opozycyę, spory i przesadne pretensye. Ale moim obowiązkiem jest położyć kres temu nieszczęsnemu rozdziałowi. Winienem to mojemu królestwu i sobie. W tym celu, panowie, staję po raz wtóry przed wami, jako wspólny ojciec wszystkich moich poddanych, jako obrońca praw mojego królestwa. Zanim określę jasno prawa poszczególnych stanów, spodziewam się od gorliwości dla ojczyzny pierwszych dwóch stanów, od ich przywiązania do mojej osoby, od ich znajomości naglących potrzeb państwa, że w sprawach, obchodzących dobro powszechne, będą się przyłączali chętnem sercem do życzeń i uczuć całego narodu, co uważam za konieczne w obecnej chwili przełomowej.
Cały charakter Ludwika zarysował się wyraźnie w jego przemówieniu. Rozsądny, zdający sobie po dłuższymi namyśle sprawę z ubiegłych wypadków, dobry, pobłażliwy, uniewinniający słabości ludzkie, optymista, wierzący w patryotyzm i uczciwość swojego narodu, słaby, nie umiejący przeciąć splątanego węzła, odezwał się Ludwik XVI nie jak, rozgniewany władca, lecz, jak rozżalony ojciec, jak przyjaciel. Nie powiedział nic takiego, coby było zniewagą dla zgromadzenia — mówił tylko, prawdę — i nic takiego, do czegoby nie miał prawa, jako dziedzic korony jeszcze wczoraj absolutnej. Temu tydzień przyjętoby jego ojcowskie napomnienie z uszanowaniem. Ale w ostatnim tygodniu wyrosły ze wzburzonych namiętności politycznych wypadki, które zmieniły duszę Francyi oświeconej. Mówił „moje królestwo“, a stan trzeci mianował siebie temu dni kilka jedynym gospodarzem Francyi, nazwał się obrońcą praw „swojego królestwa“, a przedstawiciele gmin przywłaszczyli sobie urząd twórców i kontrolerów prawodawstwa — kładł nacisk na rozdział stanów, a mieszczaństwo domagało się zniesienia wszelkich różnie.
Między tem, co się stało, a tem, co król mówił, otworzyła się przepaść pojęć i dążności, której wolnomyślący Ludwik jeszcze nie widział. Zdawało mu się, że powaga królewska wystarcza do złagodzenia wszystkich sporów i waśni, a urok tej powagi królewskiej prysł już z chwilą, kiedy się stan trzeci obwołał bez woli i wiedzy korony konstytuantą.
Grobowego milczenia, jakie zalegało salę, nie ożywił nawet szmer zadowolenia. Duszna, przykra cisza działała. przygnębiająco na zgromadzonych posłów.
Król zamilkł, minister sprawiedliwości zawołał ze stopni tronu:
— Król rozkazuje nakryć głowy!
Natychmiast, z pośpiechem, jakby się obawiali, że ich stany uprzywilejowane wprzedza, jak gdyby chcieli pokazać szlachcie i duchowieństwu, że oni są teraz stanem pierwszym, włożyli posłowie mieszczańscy kapelusze. Odbijając przytomnie niezręczne pchnięcie, stany uprzywilejowane nie korzystały ze swojego przywileju, nie nakryły głów. Co widząc, odkrył znów stan trzeci swoja.
Ta dziecinna w tak poważnej chwili szermierka podrażnionej miłości własnej nie była dobrą wróżbą dla Konstantuanty. Nie rozumny patryotyzm poprowadzi jej dzieło, lecz; pospolite słabości ludzkie.
Minister odczytał deklaracyę króla. Ludwik XVI znosił, jako nielegalne, wszystkie postanowienia i nakazy bez zgody korony i stanów uprzywilejowanych utworzonego Zgromadzenia Narodowego, utrzymywał dawny porządek obrad, z wyjątkiem spraw ogólnego znaczenia, mających na względzie dobro całego narodu, nakreślał plan usunięcia nadużyć administracyi i wprowadzenia niezbędnych reform.
Kiedy minister skończył, odezwał się znów król:
— Słyszeliście, panowie, rezultat moich rozporządzeń i moich poglądów. Deklaracya moja powinna was przekonać, że pragnę gorąco dobra publicznego. Gdyby jakaś fatalność, o której nie chcę nawet myśleć, sprawiła, że zamiast mi pomagać w tem szlachetnem przedsięwzięciu, przeszkadzalibyście moim zamiarom, ja sam, bez waszego udziału, postaram się uszczęśliwić mój naród. Sam będę się wówczas uważał za prawdziwego przedstawiciela narodu i znając żądania gmin z raportów administracyi, z odwagą i stałością pójdę prostą drogą do wytkniętego celu. Chciejcie zrozumieć, panowie, że żaden z waszych projektów, żadne z waszych rozporządzeń nie może posiadać mocy prawa bez mojej zgody. Stojąc ponad stronnictwami i ambicyami poszczególnych stanów, jestem naturalnym poręczycielem praw całego narodu. Nieufność z waszej strony byłaby wielką niesprawiedliwością. A teraz rozkazuję wam, panowie, rozejść się natychmiast i zebrać się jutro rano, każdy stan w swojej izbie, w celu dalszych obrad. Rozkazuję równocześnie wielkiemu ministrowi ceremonii przygotować dla panów właściwe sale.
Rzekłszy to oddalił się król ze swoim dworem.
Szło za nim zdumienie sianu trzeciego. W przemówieniu drugiem brzmiały pełne, dumne akordy orędzi dawnych władców absolutnych;: „Ja“, „moi poddani“, „sam zrobię, co należy, jeżeli mi będziecie przeszkadzali“, „obędę się bez waszej pomocy, albowiem jestem sam, w swojej osobie narodem francuskim, jego dziedzicznym przedstawicielem i obrońcą jego praw“.
Nigdy nie przemawiał dobrotliwy Ludwik tak dumnie i stanowczo. Nawet jego bezbarwny, monotonny głos flegmatyka nie nadawał się do rozkazującego tonu samowładcy.
Więc ktoś inny stal za nim, kiedy układał drugie przemówienie, kłoś inny poddawał męskie słowa i despotyczne rozkazy. Podburzyli go niewątpliwie królowa, pyszna „Austryaczka“ i czarni z pomiędzy szlachty i duchowieństwa, „nienawistni wrogowie narodu“. O, z jakim ironicznym tryumfem spoglądali arystokraci na posłów staniu trzeciego! Opuszczali salę stosownie do rozkazu króla z lisim uśmiechem zadowolonej ambicyi. Zdawało im się, że zdeptali mieszczaństwo...
Sala wypróżniała się powoli. Wyszła szlachta, wyszli prałaci. Zostało tylko mieszczaństwo i część niższego kleru.
Czy uszanować wolę króla, albo podjąć rzuconą przez niego rękawicę? Jeżeli stan trzeci ulegnie królowi, wówczas przyzna się do bezsilności, ośmieszy się w oblicza narodu, który złożył swoje losy w jego ręce niezawodne.
Bo tylko oni, bez przesądów, nie związani tradycyą historyczną z grzeszną przeszłością, mieszczanie, oni, wyznający szczerze zasady filozofii, zrywający gwałtownie nić tej zwietrzałej tradycyi, oni, uczciwi, najlepsi, najrozumniejsi patryoci, właściwi przedstawiciele Francyi, dokonali dzieła odrodzenia, nie powodując się żadnemi względami osobistymi. A jeżeli obrażą koronę oporem? Król mógł ich zgnieść, zdeptać stopą żelazną. Zrażony ich zuchwalstwem, mógł się zniechęcić do reform i przywrócić, wzmocnić status quo ante. Świadoma swojej potęgi reakcya zburzyłaby całą robotę przygotowawczą filozofii i agitacyi politycznej.
Posłowie stanu trzeciego spoglądali bezradnie na swojego trybuna.
Burza myśli szła przez gwałtowną duszę Mirabeau’a. I jego zdziwiła stanowczość króla. Nie spodziewał się po nimi nigdy tyle siły. Czyżby się lew burboński przebudził w słabym Ludwiku? Nie byłoby w tem nic nadzwyczajnego. Miał przecież w żyłach krew wielkich, odważnych władców. Niebezpieczeństwo podnieca, pobudza, nawet słabych do oporu. Jeżeli się w Ludwiku przebudził lew burboński, zgaśnie gwiazda młodej sławy trybuna, jak gasną meteory sierpniowe, ubóstwiany od kilku dni Mirabeau runie z wyżyn rydwanu tryumfalnego, na który się piął z taką odwagą. Łaska króla nie przebaczy mu po raz trzeci, nie zapomni mu buntu, jaki wzniecił. Cała nienawiść reakcyi spadnie na jego głowę nieszczęsną. I zbledną, rozwieją się marzenia filozofów o powszechnem szczęściu ludzkości. Bo król nie przestaje być nigdy królem, najwolnomyślniejszy z królów bywa zazdrosnym o swoją władzę. Uczciwy Ludwik nie kłamie. Da on niewątpliwie narodowi większą swobodę, zreformuje administracyę państwa, usunie nadużycia, ale będą to tylko drobne poprawki w porównaniu z żądaniami filozofii, dążącej do radykalnego przenicowania całego człowieka, jego pojęć, wierzeń uczuć i celów.
Mirabeau rozglądał się po sali wzrokiem niepewnym. Znalazł się znów na drogach rozstajnych, nie wiedząc, w którą stronę się zwrócić. Czy zamknąć oczy i rzucić się na oślep w wir rewolucyi z głową pochyloną, albo wycofać się roztropnie z walki niebezpiecznej? Temperament pchał go do hazardu, do karkołomnego skoku, rozum zaś powstrzymywał rozmach jego duszy gwałtownej.
W sali kręcili się rzemieślnicy, usuwający meble, ustawione dla dworu. Nic więcej.
Mirabeau czekał na gwardyę. Po tem, co się stało w ostatnim tygodniu i po mowie dzisiejszej Ludwika, powinna się była siła zbrojna zjawić, aby przypomnieć nieposłusznym poddanymi rozkaz króla. Takby on, Mirabeau, uczynił gdyby był monarchą. Gwardya nie ukazywała się. Zamiast niej przybył margrabia de Brézé, wielki mistrz ceremonii. Mistrz ceremonii, uśmierzający rewolucyę! Ha! ha! ha... Więc lew burboński nie przebudził się w duszy Ludwika? Jego dumne słowa były tylko echem reakcyi dworskiej, poddane mu przez królowę? Trzeba korzystać niezwłocznie, bez namysłu ze słabości króla...
Właśnie zbliżył się margrabia de Brézé do astronomia Bailly’ego, prezesa stanu trzeciego i mówił:
— Przypominam panu rozkaz króla.
Szybko, wysunął się Mirabeau z gromady posłów i stanąwszy tuż przed mistrzem ceremonii w postawie wyzywającej, zawołaj:
— Nie pańskie to miejsce, panie mistrzu ceremonii, głos pański nie ma żadnego znaczenia w zgromadzeniu posłów. Królowi powiedz pan, iż jesteśmy tu z woli narodu i tylko przemoc bagnetów może nas z tej sali wyrugować.
Wykwintny, giętki mistrz ceremonii, przywykły do tłumionej mowy i miękkich ruchów, przerażony piorunowymi głosem i wyzywająca postawą Mirabeau’a, cofnął się ku drzwiom, tyłem, jaki przed królem.
I na przedstawicielów gmin podziałała obelżywa odpowiedź, rzucona w twarz wielkiemu mistrzowi ceremonii, jak nagły wystrzał. Spojrzeli po sobie zaniepokojeni. Zrozumieli, że gwałtowność ich trybuna znieważyła koronę, spoliczkowała króla, była hasłem do jawnego buntu. Król rozkazywał — Mirabeau wzywał do nieposłuszeństwa... Jeżeli usłuchają swojego wodza, muszą się wziąć za bary nietylko z rządem, z istniejącym porządkiem, ale także z samym monarchą. A byli przecież dotąd wszyscy monarchistami.
Cisza wahania panowała w sali. Czyby nie było rozumniej, pożyteczniej dla sprawy wolności uszanować dziś wolę króla, a jutro porozumieć się z nim i nakłonić go do ustępstw? Z Ludwikiem XVI można było szczerze rozmawiać. Przyjmował on chętnie każdą radę i stosował się zawsze do tej, która go przekonała. Dzieło odrodzenia Francyi odbyłoby się wówczas bez udziału ciemnego ludu, bez pomocy jego żywiołowej brutalności.
Więcej od wszystkich posłów stanu trzeciego, obałamuconych doktryną Rousseau’a o wszechwładztwie ludu, obawiał się Mirabeau brutalności „naturalnego suwerena“, lepiej od nich pojmował on niebezpieczeństwo współudziału w robocie przewrotowej, tego niepowołanego reformatora. A mimo to... Zatrwożona miłość własna zgasiła w tej chwili wielkie światło jego głowy utalentowanej, przyćmiła jego daleko sięgający orli wzrok. Widział setki pytających, bezradnych oczu, utkwionych w niego: oświeć nas, prowadź wodzu! Odważny wódz nie powinien się cofać — podszepnęła mu ambicya. Już chciał zagrzmieć po swojemu, kiedy go ksiądz Sieyès wyprzedził. Swoimi ostrym, syczącymi głosem zawołał:
— Wahacie się, panowie:? Temu dni kilka nie lękaliście się; obwołać bez wiedzy króla Konstytuanty. Czyby dusze wasze ostygły dla świętej sprawy wolności? Nie naród powinien iść za królem, jeno król za narodem. Pokażcie rządowi i czarnym nietoperzom przeszłości, że odwaga wasza dorosła do wielkich zadań, jakie wam geniusz oświeconej epoki powierzył.
Wielkie słowa Sieyès’a podjął Mirabeau. Jego, alarmowy głos, rozsypujący się po sali z szumem spienionego potoku, z łoskotem gromów podniecał słabych, porywał za sobą śmielszych, przypinał skrzydła ociężałymi wyobraźniom.
Stan trzeci postanowił nie zwracać uwagi na deklaracyę i rozkaz króla. Rozszedł się dopiero po zatwierdzeniu swoich poprzednich uchwał, nazwanych przez Ludwika — nielegalnemi.
Po raz wtóry pchnęli ksiądz i szlachcic o cały krok naprzód rewolucyę, która miała skopać, zdeptać duchowieństwo i szlachtę.
Teraz musiała się rewolucya toczyć po pochyłości, na którą wstąpiła. Wypowiedziawszy jawnie posłuszeństwo koronie, musiała szukać sprzymierzeńca w tłumach nieuświadomionego ludu, wezwać do pomocy nieokiełznane kultura namiętności motłochu. Sile znieważonego króla trzeba było przeciwstawić siłę narodu.
Naród, czekający przed gmachem sejmowymi na wynik obrad, zaczął już po swojemu korzystać z wolności. Ukazał się kawaler Cazalés, Mirabeau szlachty, wymowny, odważny. Wysokiego wzrostu, zbudowany atletycznie, tak samo zeszpecony ospą, jak Mirabeau i Danton, nie mógł zginąć w tłumie. Poznano go... Bronił powagi tronu i godności szlachty, wiec był czarnymi zdrajcą, wrogiem narodu, psem śmierdzącym.
Tysiąc grożących pięści podniosło się na jego widok, tysiąc klątw posypało się na jego głowę. On niósł tę przeklętą głowę dumnie, spoglądając z pogardą na wyjący motłoch. Żołnierzem, oficerem kawaleryi był, miał szpadę przy boku, — nie pozwoli się czynnie znieważyć.
— Na latarnię zdrajcę! Wyrwać mu z pyska podły ozór, żeby przestał1 szczekać na święte prawa narodu.
Cazalés, dobywszy szpady, szedł prosto na tłum. Jego bok prawy zasłaniał Gaston de Clarac, lewy wicehrabia de Mirabeau, brat trybuna, zacięty arystokrata.
— Zabić psów śmierdzących, cisnąć ich ścierwo na gnój!
Psy śmierdzące torowały sobie głosem, pięścią drogę przez rozsuwający się tłum. Naród nie miał jeszcze za sobą pik i drągów, cofał się przed groźbą błyszczących szpad. Jutro, pojutrze, przyjdzie z bronią, nie cofnie się, zabije.
Obrzuceni błotem ulicy, dotarli „czarni“ do swoich powozów.
Wkrótce za nimi wyszedł z gmachu sejmowego ksiądz Maury, Demostenes duchowieństwa. Złote usta miał i głos miodowy, i temi złotemi ustami i tym głosem miodowem bronił godności duchowieństwa. Zbrodniarz, zasłużył na ukamienowanie... Jak ten podlec śmie bronić nikczemnych klechów, których nieomylny naród w swojej jedynie sprawiedliwej sprawiedliwości potępił? Nie wolno się sprzeciwiać słusznym zawsze wyrokom narodu, wolno wierzyć tylko w to, co oni do wierzenia podaje. Kto wierzy, myśli inaczej, winien zdrady... Na latarnię z nim!
Ksiądz Maury nie ma przy boku szpady, grożące pięści zbliżają się do jego piersi, błoto ulicy obryzguje jego twarz, kamienie świszczą dokoła jego głowy. Zginie, jeśli mu Bóg nie pomoże. Naród, wcielający wolność po swojemu, rozszarpuje go na strzępy.
Wtem przypadło do niego dwóch wiejskich księży olbrzymiego wzrostu. Jeden z nich pochwycił go z tyłu, zarzucił go sobie na plecy, jak miech, drugi odepchnął najbliższych zuchwalców. Właśnie wsiadł arcybiskup z Arles do karety. Nie pytając prałata o pozwolenie, wsadzili, wepchnęli księża swojego Demiostenesa do karety.
— Jedź! — zawołali na stangreta!
Konie, przerażone wrzawą, ruszyły z miejsca galopem. Ksiądz Maury był ocalony.
Wyciem, klątwą, błotem, kamieniami witał naród wszystkich posłów stanu szlacheckiego i wszystkich prałatów. Bawiło to ogromnie Kamila Desmoulinsa, który mieszkał od tygodnia na drodze między Wersalem a Paryżem. Codziennie latał do rezydencyi króla z uchem wytężonemu: co słychać, co się dzieje?... Polemista i paszkwilista rewolucyi musiał śledzić na miejscu jej wspaniały rozpęd. Należał on do tej nielicznej w r. 1789 garstki entuzyastów wolności, którzy wietrzyli już rzeczpospolitę, pragnęli jej w chwili, kiedy cała Francya była jeszcze monarchistyczną.
Wiedział, co się działo w gmachu sejmowym, od czasu bowiem do czasu wychodził któryś z posłów mieszczańskich, aby się podzielić z narodem radosną nowiną. Bohaterowie uderzyli toporem w tron — weseliło się jego serce — jeszcze kilka takich dobrych uderzeń, a runie staroświecki grat. Trzeba urządzić naprędce jaką demonstracyę, aby czarni wiedzieli, po czyjej stronie znajduje się sympatya narodu.
Poszeptał z kilku znanymi patryotami, dawał jakieś wskazówki. Tłum rozbił się w gromadki, a w każdej z nich perorował jeden z trybunów ulicznych.
Król tymczasem spożył zadowolony śniadanie, przekonany, że zażegnał burze. Lubił dużo jeść, miał wilczy apetyt i strusi żołądek Burbonów. Nie przyszło mu nawet na myśl, iżby się stan trzeci ośmielił oprzeć jego woli. Był przecież królem, urodzonym rozkazodawcą. Przeto zdziwił się ogromnie, kiedy mu margrabia de Brézé doniósł, co się stało.
— Nie chcą się rozejść — Rozkaz mój był wyraźny — rzekł.
Margrabia wzruszył ramionami.
— Pycha odjęła mieszczuchom rozum — mówił.
— Powiedzieli, że tylko bagnety usuną ich z sali?
— Takie zuchwalstwo rzucili mi w twarz. Najjaśniejszy Panie!
— Wiedza, że nie użyję siły zbrojnej przeciw Francuzom, że nie przeleje krwi francuskiej.
— A jednak nie ma innego sposobu, jeśli wasza królewska mość chce bronić powagi korony.
— Niech mnie Pan Bóg broni przed taką zbrodnia zawołał Ludwik żywo. — Nie chce, aby jedna głowa spadła dla mojej sprawy. Jestem królem chrześcijańskim.
Rewolucya stała już przed nim, spoglądała na niego krwawemi ślepiami, wyciągała po jego pomazana głowę krwawe, świętokradcze pięści, a on jej; jeszcze nic widział. On nie chciał, aby jedna głowa spadła w obronie korony, a ta jego niedołężna dobroć strąci głów tysiące, rzuci na szafot najszlachetniejsze głowy Francyi.
— Powiada pan, że nie chcą się rozejść? — pytał jeszcze raz. To niech sobie zostaną.
Nie przeczuwał, że wi tej chwili podpisywała jego niedołężna dobroć wyrok okrutnej śmierci na niego, na jego rodzinę, na tysiące szlachty, duchowieństwa i oświeconego mieszczaństwa, — na kwiat Francyi XVIII-go stulecia.
Którzy wykonają ten wyrok, stali już przed bramami jego pałacu.
Cały tłum „narodu“, podburzony przez „patryotów“ z Palais Royal, przewalił się z przed gmachu sejmowego na plac zamkowy i ryczał:
— Niech żyje Mirabeau, niech żyje książę Orleański!
Nazwisko Mirabeau‘a policzkowało króla, nazwisko księcia Orleańskiego znieważało królowę.








  1. Dnia 23-go czerwca 1789 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.