Błyskawice/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Zwykle wstawała panna de Laval w Castelmoron razem ze słońcem wschodzącem. Dzień był zimą tak krótki, tak wcześnie zapadał wieczór, a ona miała tyle do roboty... Zaraz po śniadaniu dosiadała konia, do obiadu jeździła po folwarkach, badając osobiście położenie swych poddanych. Chciała zdjąć koniecznie z biednego ludu bicz nędzy, ale tej nędzy było tyle — za wiele na dwie hojne ręce i na jedno dobre serce.
Dziś nie opuszczała ciepłego łóżka, chociaż pokojowa rozsunęła już od godziny muślinowe firanki. Z głową wsuniętą w poduszki, z oczyma zamkniętemi, udawała, że śpi.
Nie spała, chciała być tylko sama z sobą, ze swoim żalem do zawiedzionych nadziei.
Jaki ten dzień wczorajszy był bolesny!... Rozproszył brutalnie aureolę bohatera wolności, w jaką jej budząca się miłość przyozdobiła głowę Gastona de Clarac. Ten, w którym pragnęła widzieć wszystkie światła i cnoty nowego czasu, wszystkie nienawiści do nadużyć ciemnoty i samolubstwa, okazał się wstecznikiem, obrońcą stęchłych tradycyi i dziecinnych zabobonów, skazanych przez wiedzę, przez rozum na śmierć bez zmartwychwstania. On, młody, skąpany w blaskach filozofii, przemawiał, zrzędził, jak stary, bezzębny dziad, niezdolny już do wysokiego lotu śmiałej, niezawisłej myśli. A ona obejmowała go już w marzeniach swoim gorącem ramieniem, tuliła się do niego z ufnością.
A jednak...
Miała lat dwadzieścia trzy, mnóstwo książąt, margrabiów i hrabiów wyciągało pożądliwie rękę po jej kwitnącą młodość, świeżą urodę i znaczny posag i wszyscy ci jawni lub domniemani konkurenci przesuwali się obok niej, jak cienie, żaden z nich nie zatrzymał na sobie dłużej jej myśli, jej spojrzeń nawet. On tylko jeden stał przed zwierciadłem jej pamięci, żywy, sięgający mądremi oczyma aż do najskrytszych tajników jej serca, tam, gdzie jeszcze nikt nie przebywał.
Dlaczego on?
Jakie serce ludzkie niemądre... Nie radzi się nigdy rozumu, najwierniejszego przyjaciela człowieka, wierząc zawsze z bezkrytyczną ufnością namiętności, nieświadomemu instynktowi i wyobraźni.
Bo cóż podobało się jej w Gastonie? Że był przystojny? Znała urodziwszych od niego... Że był odważny? Szlachta francuska słynęła zawsze brawurą rycerską... Więc dla czego splotły się jej myśli z nim, jak wiotki powój oplata silny pień? Cały świat odmiennych pojęć, wyobrażeń, wierzeń, oddzielał ją, entuzyastkę wolności, od niego, rzecznika przesądów i zabobonów... Zamilknij, serce niemądre! W stuleciu rozumu, jasnych blasków oświecenia niema miejsca dla kaprysów serca.
— Wyrzucę go z serca, wypędzę z myśli, będę mu obcą, jak on mi jest obcym od wczoraj.
Kiedy tak postanowiła, uczuła dotkliwy ból. nagłego osamotnienia. Było jej, jak gdyby ktoś bardzo drogi jej sercu umarł. Zakrywszy głowę kołdrą, łkała zcicha.
Kilka razy wchodziła pokojowa do sypialni, widząc jednak, że się pani nie rusza, wychodziła na palcach, by nie płoszyć jej snu. Ale kiedy południe nadeszło, a dzwonek hrabianki nie odzywał się, postanowiła ją obudzić. Może nagle zasłabła...
— Panna hrabianka słaba? — odezwała się, nachylając się nad panią.
— Głowa mnie trochę boli.
— Lekarz jest właśnie w zamku, u dzieci kucharza. Jeżeli się pannie hrabiance podoba, każę go wezwać.
— Na moją chorobę niema ziół w aptece, moja dobra Klaretto. Wyleczę się sama.
Rzekłszy to, podniosła się panna de Laval i zaczęła się ubierać.
— Kawaler de Craon przybył właśnie i chciałby złożyć pannie hrabiance uszanowanie — oznajmiła pokojowa.
— Kawaler niech czeka, aż będę ubrana. Powinien wiedzieć, że panny nie przyjmują podczas toalety.
Kawaler de Craon włożył na siebie najlepsze suknie, przyczepił do kieszeni dwa zegarki z brelokami i przypiął do klapy surduta lornetkę a do boku staroświecką szpadę z czasów Ludwika XIV, cały majątek, jaki posiadał. Jeszcze w nocy, wróciwszy z Clarac do domu szwagra, przeczytał sobie rozdział jakiegoś dzieła chemicznego, pół rozdziału broszurki ekonomicznej i przerzucił naprędce Contrat Social Rousseau’a.
Tak uzbrojony, gotów do podboju mądrej panny uczoną gadaniną, przybył do, Castelmoron. Nie bardzo mu było na rękę, że zamiast panny de Laval, przyjął go pan d’Escayrac, stary żołnierz, rządny gospodarz, którego nie można było wywieść w pole strzępami pozbieranej licho wie gdzie erudycyi. Wuj hrabianki był znany w okolicy, jako weredyk.
— Uważałem sobie za obowiązek złożyć panu pułkownikowi uszanowanie — mówił kawaler ze słodkim uśmiechem na złośliwych ustach, kiedy go pan d’Escayrac wprowadził do salonu.
— Bardzo mi przyjemnie — odparł pułkownik, lustrując wyelegantowaną postać kawalera ale proszę mi powiedzieć, dla czego mnie pan właściwie szanuje?
— Uwielbiamy wszyscy cnoty i światło pana pułkownika.
— Moje cnoty budują okolicę, moje światło świeci jej od lat dwudziestu pięciu, a pan, panie kawalerze, raczyłeś to dopiero dziś zauważyć.
— Ze względu na różnicę wieku, jaka mnie dzieli od szanownego pana, nie śmiałem być natrętnym.
— A dziś odstąpiła pana nagle ta w młodym wieku pochwały godna nieśmiałość?
Stary żołnierz bawił się zakłopotaniem młodego człowieka. Jego bystre oczy przesuwały się drwiąco po wykwintnych sukniach kawalera.
Pan de Craon czuł, że niegrzeczny weredyk odgadł jego zamiary i zrozumiał, że wuj będzie strzegł siostrzenicy przed jego atakami. Przeniknięty, nie wiedział, co z sobą począć. Przekładał trójróżny, złotym galonym zdobny kapelusz, z pod lewego ramienia pod prawe, z pod prawego pod lewe, oglądał nosy lśniących trzewików, kręcił się na krześle. Kłół go ironiczny wzrok pułkownika.
Z tego przykrego położenia wybawiła go panna de Laval. Kiedy się ukazała, odzyskał przytomność kota, który spostrzegł upatrzoną ofiarę. Zgiął się przed hrabianką linią trzciny, muśniętej lekkim wiatrem i odezwał się głosem troskliwym:
— Niepokój o zdrowie pani obudził mnie dziś wcześniej, niż zwykle. Majaki starej hrabiny de Clarac mogły przerazić nawet mężczyznę. Mówi mi bladość pani, że obawiałem się słusznie.
Panna de Laval była w istocie blada, oczy miała podkrążone ciemnemi obwódkami, posuwała się chwiejnym krokiem zmęczenia.
— Dzień wczorajszy podkreśli moja pamięć czarnym atramentem — mówiła, osuwając się miękkimi ruchem cierpienia na fotel.
Usta jej drgały w kącikach, jak u smutnego dziecka.
— Ta cała komedya wstecznicza z przemądrą mową rotmistrza, z dziwacznem proroctwem starej hrabiny, nie jest warta ani jednej łzy pięknych oczu pani. Wielki blask jasnej przyszłości rozproszy wkrótce te ciemności średniowieczne, które są hańbą wieku rozumu i światła.
Wtem zadzwonił na brukowanym dziedzińcu brzęk kopyt końskich i szczęk szabel, uderzających o strzemiona.
Pan d’Escayrac wyjrzał oknem.
Rotmistrz przybył z lordem i z całą swoją eskortą — rzekł.
— Dlaczego tak dworno? — zapytał pułkownik.
— Pan rotmistrz, który straszy nas krwawą rewolucyą, nie rusza się widocznie z domu bez eskorty z obawy przed owym dyabłem czerwonym; — odezwał się pan de Craon, uśmiechnąwszy się zjadliwie.
— My szlachta mamy w istocie powód obawiać się rewolucyi, bo cóż możemy przeciwstawić jej brutalności? Nasze miękkie dobre wychowanie, nasze miękkie jedwabne suknie, nasze miękkie, próżniactwem stoczone dusze? Jedno uderzenie pięści rewolucyjnej rozbije w puch tę naszą wykwintną sztukę towarzyską.
Mówiąc to, obrzucił rotmistrz kawalera wzrokiem pogardliwym.
— Nie z wizytą przybyliśmy z lordem do Castel, lecz z pożegnaniem — mówił dalej. — Otrzymałem nocy dzisiejszej z Tuluzy rozkaz do powrotu. Palą się tam zamki szlacheckie, bandy chłopskie podsuwają się pod samo miasto. Żołnierz niema w takiej chwili prawa używać wywczasu. Zabieram z sobą lorda, którego niczem niezrażona ciekawość angielska chce się przypatrzeć rozruchom chłopskim.
— To jakaś plotka wsteczników — odezwała się panna de Laval.
Zaledwie domówiła tych słów, wbiegł do salonu stary lokaj i zaczął coś szeptać panu d’Escayrac. Wbiegł szybko, zadyszany, on, co przywykł od lat wielu czekać na wezwanie dzwonka i chodzić na palcach w obecności państwa. Snać zaszło coś ważnego.
— Być nie może! — zawołał pułkownik, zerwawszy się z fotelu. — Przywidziało, ci się stary.
— Dałby Bóg, żeby mi się przywidziało monseigneur — mówił sługa. — Ale to, na nieszczęście, nie przywidzenie. Już idą!
— Kto idzie? — zapytała hrabianka.
— Chłopi, proszę panny hrabianki.
— Jacy chłopi?
— Nasi ze wszystkich folwarków.
— Czego chcą?
Stary lokaj, schwycił się oburącz za głowę.
— Powaryowali!
Z dworu, z dziedzińca nadpływał niewyraźny szmer wielkiego mnóstwa zmieszanych głosów ludzkich, podobny do szumu lasu, rozkołysanego w objęciach zbliżającej się burzy.
Rotmistrz wyjrzał oknem.
— Są jeszcze bez broni; to dobrze — pomyślał.
Szmer wzmagał się, rósł z każdą chwilą, uderzał w okna zaimku jakiemiś urywanymi, niezrozumiałymi wykrzyknikami.
— Czego ci ludzie mogą chcieć od nas? — pytała panna de Laval, spoglądając na dziedziniec, na czarne mrowisko ludzkie.
— Trzeba ich wysłuchać — rzekł rotmistrz.
— Tak, trzeba ich wysłuchać.
Zeszli z piętra na dół, na parter, stanęli na kamiennych stopniach schodów. Cały dziedziniec zalała szara, zbita masa drobnych, chudych, wynędzniałych postaci ludzkich.
— Czego chcecie? — zawołał pan d’Escayrac głosem podniesionym.
Odpowiedział mu dziki krzyk, spływ żwirowanych głosów. Z tej wrzawy groźnej, która uderzyła o mury zamku z siłą i łoskotem spienionej fali morskiej, nie można było wychwycić ani jednego wyraźnego dźwięku.
— Czego? — zawołał teraz rotmistrz głosem komendy, kiedy się wrzawa uciszyła.
— Ziemi, chcemy ziemi, naszej ziemi — odezwało się kilka głosów.
Ziemi? Jakiej ziemi?
Hrabianka spojrzała na wuja, wuj na siostrzenicę. Nie rozumieli. Ziemia kastelska należała do Lavalów od kilkuset lat.
— Mówcie tak, abym was mogła zrozumieć — odezwała się hrabianka.
— Niech mówi jeden — rzekł rotmistrz, który stanął obok hrabianki.
Długo namyślał się tłum. Chłopi spoglądali po sobie, szeptali, trącali się łokciami, jeden popychał drugiego. Aż wreszcie wysunął się naprzód jakiś wyrostek. Chuderlawy był, nikły, ale na jego wynędzniałej twarzy malowało się zuchwalstwo.
— Bo to... — zaczął i urwał.
Widok panów, wpatrzonych w niego, onieśmielił go.
— No, tak — mówił, zachęcony z tyłu przez innych młokosów) — Teraz ma być wolność, to my nie poślemy nikogo ze skargą do króla, na wielki sąd i nie zabierzemy naszej dobrej pani wszystkiej ziemi. Zostawimy jej połowę i zamek też, bo co chłopu po zamku, ale króliki i gołębie musi panna hrabianka pozabijać, bo to okrutne szkodniki.
— O jakim to sądzie mówicie? — zapytał rotmistrz.
— O jakimby? O tym wielkim sądzie, co go to dobry król, miłosierny dla ubogiego narodu, zwołał do Wersalu, aby wszyscy mieli po równości. Czy to królowi nie wolno sądzić, kogo mu się podoba i rozdać, co mu się podoba? Czy to on nie jest królem?
— O jakim sądzie mówią? — zapytała hrabianka półgłosem.
— Zdaje się, że w ciemnych mózgach tych biedaków przedzierzgnęły się Stany Generalne na jakiś, sąd, który ma sądzić stany uprzywilejowane. Ktoś tych ludzi obałamucił, podburzył, odpowiedział rotmistrz tak samo głosem przyciszonym, a głośno rzekł:
— Mówicie, że król zwołuje wielki sąd i pozwala wam zabrać wszystką ziemię? Któż wam to powiedział?
Chłopi spoglądali znów po sobie, szeptali, trącali się łokciami i znów odezwał się ów zuchwały wyrostek:
— Kto powiedział, to powiedział, a co wiemy, to wiemy. Wszyscy wiedzą, jako teraz będzie wolność, jako się chłopu należy dobry kęs ziemi. Nasz pot leje się na ziemię, nasze łapy krwawią się na niej, to ona nasza. Chcemy ziemi.
Po raz wtóry podniósł się z głębi tłumu groźny pomruk, rozlał się szeroko, skłębił się, zwarł, zlał we wrzawę jednolitą i uderzył o mury zamku z wściekłością wichru.
— Chcemy ziemi, ona nasza!
Smagana tą dziką wrzawą, której powodu i treści nie rozumiała, stała panna de Lava! odurzona, bezradna. Byli-ż to ci sami ludzie, którzy dziękowali jej codziennie za jej dobre serce, za jej zmiłowanie nad ich nędzą wdzięcznem słowem i uległem spojrzeniem.
Na prawo i na lewo widziała ponure oczy, zmarszczone brwi, złe twarze, podniesione, grożące pięści, słyszała mściwe warczenie i krzyki bezładne. Poznawała w tłumie dobrych znajomych, stare sługi domu Lavalów, robotników, pamiętających jeszcze jej ojca i dziada; pod bramą spostrzegła sędziwego Jana, który, pykając z fajeczki, napełnionej przez nią, nie wysuwał się wprawdzie naprzód, nie krzyczał, nie groził, ale nie bronił jej, nie zasłaniał sobą. A tak serdecznie opiekowała się tym starcem.
Nieprzyjaźń, albo obojętność widziała dokoła siebie.
Za co?
Na skrzydłach niecierpliwości leciała do swego dziedzictwa, miłość z sobą niosąc i błogosławieństwo. Kochała tych ludzi nieszczęśliwych, odtrąconych od biesiadnego stołu dostatku, wierzyła w ich naturalną dobroć i prawość.
A oni?
Nic nie rozumiała, czego właściwie chcieli od niej. Bo przecież ta ziemia, po którą wyciągali drapieżne, chciwe ręce, należała do niej, była własnością jej rodu od wielu pokoleń. Jakiem prawem chcieli jej odebrać to, co do nich nie należało?
Chciała do tych ludzi przemówić, ale nie wiedziała, jak i co.
Stojąc tak odurzona, bezradna, słyszała, jak jej wuj i rotmistrz tłómaczyli chłopom znaczenie Stanów Generalnych, jak pouczali ich, że wolność nie znosi prawa, obowiązku i własności, że nie jest swawolą. Tłómaczyli tak jasno, zniżąjąc się pojęciami i mową dot inteligencyi prostaków, iż dziecko byłoby ich zrozumiało, a tłum nie ruszał się z miejsca, milczący, ponury.
Nie wiedziała, że w tym głodnym tłumie podniósł nagle zdeptaną głowę cały ból wieków, przebudzony z letargu wichrzycielskiem słowem agitatora paryskiego. Wszystkie krzywdy, doznane przez chłopa w porządku feodalnym, wszystkie poniewierki, trudy, znoje, głody, przelany pot i przelana krew lat ośmiuset, cała nędza tego szarego, nędzarza, ryjącego się w ziemi z wysiłkiem kreta, uświadomiła się i zawarczała mściwie. Cóż tych robaków mogły obchodzić Stany Generalne, co filozofia, doktryny, teorye, co polityka? Oni chcieli silę raz dobrze najeść i wypocząć na własnym zagonie, pod własnym, bezpiecznym dachem. Paryski agitator powiedział im, że nadszedł czas wcielenia ich marzeń, że powinni nienawidzieć tych, którzy dotychczas używali, że sam król na to pozwala, żąda tego od nich. Więc uczepili się tego kłamstwa całym bólem, całem łaknieniem wieków, uwierzyli w nie, wierzyć będą, choćby ich Demostenes pospołu z Ciceronem od niego odwodzili.
Pan d’Escayrac i rotmistrz przemawiali spokojnie, przystępnie, zrozumiale, a tłum słuchał ich, nieprzekonany, z chłopskim, chytro-urągliwym uśmiechem. Gadajcie sobie zdrowi, a my co wiemy, to wiemy. Żal wami pięknych winnic i przywilejów? Nic dziwnego. Komuby nie było żal takiego dobra? Ale cóż nam do tego? Naużywaliście się dosyć. I nie chcemy mieć codziennie pełną miskę i własny dach nad głową, bo nam nędza obrzydła. Bylibyśmy głupi, nie biorąc, kiedy wolno. Mówicie, że to nieprawda? I my byśmy tak kłamali, gdyby szło o naszą skórę. Bronicie siebie i dlatego opowiadacie koszałki opałki, aha...
Rotmistrz, zmiarkowawszy, że trudzi się daremnie, poprosił lorda: Niech moi ludzie wsiądą na koń i rozwiną się wzdłuż stajni w długą linię.
— Co pan zamierza uczynić? — odezwała się panna de Laval. — Nie pozwalam u siebie na żadne gwałty.
Nie zwracając uwagi na protest hrabianki, wsiadł rotmistrz na konia, dobył szabli i stanąwszy przed dragonami, rzekł:
Szabli nie używać! Rozbić na komendę kupę łbami końskimi i wyprzeć ją za bramę zamku!
Widok dragonów podziałał na chłopów, jak gałąź, spadająca na mrowisko. Zwarty dotychczas tłum zaczął się ruszać, kołysać, rozprzęgać. Starsi cofali się ku bramie.
— Rozejdźcie się spokojnie, jeżeli nie chcecie, abym użył siły zawołał rotmistrz. — Gdyby to, czego żądacie, było prawdą, śmiałżebym ja, żołnierz, uzbrojona ręka króla, oprzeć się rozkazowi Najjaśniejszego Pana? Okłamał was, obałamucił jakiś zły człowiek, a wy słuchacie pierwszego lepszego łotra, jako te głupie barany, co lezą same w ogień. Wzywam was, po raz wtóry: Rozejdźcie się!
Starsi chłopi, poszeptawszy między sobą, opuszczali wolno, niechętnie dziedziniec, młodzi jednak nie ustępowali. Któryś z nich krzyknął: Na pohybel arystokratom!
Wówczas skinął rotmistrz szablą, podkowy zadzwoniły na bruku dziedzińca. Z siłą taranów uderzyły łby i piersi galopujących koni w mur ludzki, łamiąc go, jak kruche szkło.
Panna de Laval widziała kilku ludzi padających — krzyknęła, zamknęła oczy: roztratują ich!
W tej chwili usłyszała obok siebie głos syczący:
— Brutalny żołdak!
Pan de Craon nie zapomniał nawet w takiej chwili o swoich zamiarach.
Jak woda, w którą ktoś cisnął duży kamień, rozpryskuje się na wszystkie strony, tak rozproszył się tłum po dziedzińcu. Kiedy panna de Laval otworzyła oczy, tłoczyły się resztki uciekających w bramie.
Rotmistrz oddał konia ordynansowi i zbliżył się z kapeluszem w ręku do hrabianki.
— Przepraszam panią, — mówił — że rozporządziłem się u pani, jak u siebie, ale uczyniłem to ze względu na spokój całej okolicy. Co się dziś stało w Castelmoron, jutro powtórzyłoby się niewątpliwie w Clarac, pojutrze w Villeneuve, bunt rozlałby się wkrótce na całą dolinę nadloteńską, gdybym chłopom kastelskim nie był udzielił praktycznej lekcyi poszanowania obowiązującego nas dotąd prawa. Przekonała się pani sama, iż do tych ciemnych i obałamuconych przez jakiegoś wichrzyciela mózgów nie trafia mowa ludzi oświeconych i rozważnych. Tylko siła brutalna przekonywa brutalną ciemnotę, o czem marzyciel Rousseau, który, nie znając człowieka, wysnuł go sobie z fantazyi, nie mógł wiedzieć. Wiem, że to, co mówię i co uczyniłem, wrzyna się ostrym nożem w dobre, szlachetne serduszko pani i przecina nić przyjaźni, jaka zaczęła nas łączyć, ale nie mogę, nie umiem kłamać nawet za cenę pani życzliwości. Mam nadzieję, że mnie wkrótce wypadki rozgrzeszą przed trybunałem pani serca, tymczasem zaś przepraszam za dzisiejsze przykre widowisko.
Pożegnał się z hrabianką, z pułkownikiem, kawalerowi skłonił się obojętnie, nie podając mu ręki, i zawołał na swoich ludzi:
— W drogę!
Już siedział na koniu, kiedy zwrócił się jeszcze do pana d’Escayrac:
— Na jakiś czas będziecie mieli państwo spokój, ale niech pułkownik nie zapomni uzbroić zaufanej służby, bo nie wiadomo, co jutro knuje w swojemi ciamnem łonie. Dziś przyszli chłopi z mową zuchwałą, jutro mogą przyjść z kłonicami, kosami i pikami.
Pochylił szablę przed hrabianką, uderzył konia lekko ostrogami i wysunął się z lordem na czoło dragonów. W bramie odwrócił się i podniósł kapelusz wysoko do góry.
— Do widzenia! — słychać było jego głos z daleka.
Usta panny de Laval drgnęły.
— Do widzenia! — odpowiedziała hrabianka tak cicho, iż jej szept rozpłynął się, nieuchwycony przez nikogo.
W tej chwili zapomniała o doktrynach i całej filozofii, o odmiennych przekonaniach, które rzuciły chłodny cień między nią a rotmistrzem. Gdy za bramą zniknęły mundury dragonów, uczuła w sobie pustkę. Było jej, jak gdyby serce wyszło z niej i biegło drogą do Tuluzy śladem tych mundurów, zlewających się z szarą dalą. Żałowała, że nie pożegnała go ciepłem słowem. Przemawiał do jej chłopów, jak pan, jak rozkazodawca, rozpędził ich siłą, gdy się oparli jego woli, obraził jej najświętsze wierzenia, przekonania, jej pobłażliwość dla tych biednych, obałamuconych ludzi, których trzeba przywiązywać do siebie cierpliwą dobrocią (tak mniemała), miała słuszną przyczynę gniewać się na niego, a jednak... Instynkt niewieści mówił jej, że pod opieką tego stanowczego, męskiego żołnierza, niepodobnego w niczem do gadających rezonerów, przejdzie kobieta bezpiecznie przez życie; serce jej, ocierające się dotąd o sztuczną frazeologię miłosną paryskich światowców, odczuło w szczerej mowie rotmistrza prawą, odważną duszę.
Kawaler de Craon mówił coś do niej „o brutalności żołdaków, o bezwzględności wsteczników“, ale ona nie słyszała jego podstępnego oszczerstwa.
— Do widzenia! odpowiadała swoim myślom szeptem zasmuconego serca.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.