Błyskawice/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Było już południe, kiedy się panna de Laval zbliżała nazajutrz z wujem do Clarac. Miasteczko, przytulone do zboczów wzgórza, wznoszącego się nad samym brzegiem Loty, rysowało się zdaleka na tle rozległej, śniegiem przypruszonej równiny. Nad gromadką szarych domków panowały czerwone wieże zamku klarackiego.
W dziedzińcu zamku było jeszcze pusto. Castelmoron stawiło się widocznie pierwsze na wezwanie marszałka. Przed stajniami dostrzegła tylko hrabianka kilku dragonów i powitała mundury lekkim rumieńcem. Gdzie byli żołnierze, tam znajdował się także niewątpliwie oficer. Gaston przybył do Clarac.
Nie myliła się. W chwili, kiedy kareta stanęła przed pałacem, ukazał się we drzwiach rotmistrz. Starodawnym zwyczajem rycerskim, który nakazywał przyjmować gości na dziedzińcu, zbiegł szybko po szerokich, kamiennych stopniach schodów i witał pana d’Escayrac z uszanowaniem, całując go w ramię. Hrabiankę objął wpół, wyniósł na rękach z karety i postawił ostrożnie na ziemi.
— Nie stłukę się, nie jestem jeszcze krucha — zaśmiała się panna de Laval — dzień dobry, mój zbawco!
— Dzień dobry, moja pogromczyni — szepnął rotmistrz do ucha panny de Laval, tak, że tylko ona mogła słyszeć.
Spojrzeli na siebie, uśmiechnęli się.
Nie mieli czasu mówić z sobą więcej, bo na progu ukazał się żywy portret rotmistrza, trochę tylko starszy, wytarty ręką czasu, pozbawiony połysku świeżości. Był to marszałek polny, hrabia de Clarac, ojciec Gastona.
Bardzo serdecznie witał się marszałek z panem d’Escayrac, którego był niegdyś towarzyszem broni i zwierzchnikiem, z galanteryą francuskiego szlachcica pocałował pannę de Laval w rękę.
— Przybywacie w samą porę; właśnie podają śniadanie — rzekł, prowadząc gości do sali jadalnej.
Przy dębowym stole siedziała już babka marszałka. Była tak stara, iż robiła wrażenie spróchniałego pnia, pokrytego mchem. Ubrana w czarne suknie, we wdowim czepcu na resztkach siwych, wysuwających się bezładnie na czoło włosów, spoczywała w poręczowym fotelu, zgarbiona, jakby złamana. Gdyby nie suknia niewieścia, nie możnaby rozpoznać jej płci, wiek bowiem, obdarłszy jej głowę z wszystkich wdzięków kobiety, uczynił ją zupełnie podobną do wyschłej, bezkrwistej głowy starca. Było coś sępiego w tej ruinie rzeźbionej głowy starej rasy.
— Babunia przypomina sobie malutką, śliczną Zosię de Laval? — mówił marszałek, nachyliwszy się do ucha staruszki.
Podniosła na wnuka wygasłe, zaczerwienione oczy, myślała przez kilka chwil, potem spojrzała na dziewczynę, która przypadła do jej kolan.
— Dobre dziecko, dobre dziecko — mówiła głosem dźwięcznym, dotykając kościstą ręką głowy panny de Laval — kocha ubogich, lituje się nad nędzą; dobre dziecko.
Szukała oczami Gastona, uśmiechała się do niego bezzębnemi ustami, pokazywała mu palcem hrabiankę; zaśmiała się do siebie zcicha, pomamrotała coś i zamilkła. Obsługiwana przy stole przez osobnego, nie wiele od niej młodszego lokaja, który krajał dla niej mięso na drobne kawałki, jak dla dziecka, jadła, żuła w milczeniu, nie zwracając uwagi na resztę towarzystwa.
— Zauważyłam w dziedzińcu kilku dragonów — odezwała się hrabianka. — Czy pan rotmistrz potrzebuje do swojej tualety całego szwadronu?
— Tualetę pana rotmistrza załatwiają jego dwie ręce przy pomocy dziesięciu palców, ale dwie ręce i dziesięć palców nie dadzą rady bandzie opryszków odpowiedział Gaston. — Ponieważ nie mam ochoty być zamordowanym przez pierwszego lepszego zbója, przeto wziąłem z sobą piętnastu moich ludzi, z którymi podejmuję się stawić czoło setce bandytów. Czy u państwa, w Castel spokojnie?
— A cóżby nam mogło grozić pod opieką naszych dobrych, wdzięcznych robotników? — rzekła hrabianka.
— Mimo dobroć i wdzięczność robotników kastelskich, radziłbym panu pułkownikowi uzbroić służbę, od pewnego bowiem czasu dzieje się coś dziwnego wśród naszego ludu. Pod Tuluzą napadli chłopi kilka zamków i zburzyli je ze szczętem.
— To nie mogli być chłopi — zaprotestowała żywo panna de Laval. Te czyste, złością i obłudą cywilizacyi nie skalane dzieci natury nie są zdolne do zbrodni. Owe zamki tuluzkie napadli niewątpliwie bandyci.
— Bardzo pani życzę, żeby się pani nie rozczarowała nigdy do mrzonek Rousseau’a, ja bowiem, który patrzyłem na wojnie, w chwilach wielkich podniecień, na człowieka, na jego namiętności i brutalność, na wybuchy jego instynktów, nie wierzę w dobroć natury.
Bardzo pana żałuję — wyrzekła panna de Laval.
Spojrzała z wyrzutem na rotmistrza. Jej serce szło ku niemu, ciepłe, szczere, a on obrażał swym sceptyzmem najczystsze uczucia tego serca. Należał-że by do pleśnią pokrytej gromady owych niepoprawnych wsteczników, dla których człowiek bez kultury był tworem niższego rzędu — on, obrońca amerykańskich kolonistów, ich wolności, ich niezależności? Jej fantazya, posłuszna sercu, snując w ciszy wieczornej złotą nić rodzącej się miłości, oprzędła już piękną głowę rotmistrza aureolą bohatera wolności. Ustroiła ją we wszystko, co ona kochała, w swoje pojęcia, wyobrażenia, w swoje nadzieje blizkiego, powszechnego szczęścia; wierzyła, że on tak wierzy, jak ona. A on rozdarł słowem bezwzględnem tę aureolę, spłoszył jej sen złoty — nie był takim, jakim go sobie wyobrażała.
Chłodny wiew powiał na nią od niego i wiew ten padł cieniem na jej twarz posmutniałą. Pochyliła głowę nizko nad talerzem, straciwszy ochotę do dalszej rozmowy. Po śniadaniu udała się do komnat gościnnych, by się przebrać do obiadu.
Ze wszystkich stron zbliżały się teraz do Clarac karety i powozy różnych kształtów, prawie wszystkie zużyte, odrapane. Były między niemi karety czerwone, błękitne, kanarkowe, zielone, zdobne figurami alegorycznemi, mitologicznemi, aniołkami, amorkami, ptaszkami, staroświeckie graty, wyszłe dawno z mody. W Paryżu wygwizdaliby ulicznicy tę paradę wiejską.
Z tych bud przedpotopowych wysypał się na dziedziniec klaracki rój margrabiów, hrabiów, kawalerów, panów, pań, starych, młodych i cały ten rój pomieścił się w pokojach gościnnych obszernego zamku.
Na wsi siadano zwykle do obiadu w południe, większe jednak zebrania stosowały się do zwyczajów paryskich, które wyznaczyły od lat kilku godzinę czwartą. Panie i panowie mieli więc czas przebrać się w suknie galowe.
Na dworze już szarzało, kiedy dzwon wezwał do obiadu. W wielkiej sali niegdyś rycerskiej, co poświadczały tarcze, bronie, sztandary i zbroje, porozwieszane na ścianach i ustawione w rogach, a obecnie jadalnej, czekało na głodnych pięćdziesiąt nakryć. Mnóstwo świec woskowych rozproszyło mroki wieczorne. Służba w szkarłatnej liberyi, błyszcząca złotymi galonami, przysuwała krzesła do stołu.
Goście zebrali się w mniejszej niegdyś sali rycerskiej, zamienionej obecnie na salon. Wszyscy składali kolejno hołd babce gospodarza, ubranej w robron fioletowy, pamiętający młodość Ludwika XV. Staruszka siedziała przy kominku na kanapie, wybitej błękitnym adamaszkiem w białe grochy, i przypatrywała się bezmyślnie, obojętnie, zgasłemi oczyma nizkim ukłonom pań i panów, jak gdyby pytała: czego wy właściwie chcecie odemnie?
Złożywszy hołd patryarchini rodu Claraców, rozsypało się towarzystwo na gromadki. Stojąc, z trójrożnym kapeluszem pod ramieniem, gawędzili panowie z paniami, które zajęły fotele i taburety.
Z wnęki okna, nie dostrzeżony przez nikogo, rozglądał się lord Chesterfield po salonie. Znał już osobiście całe sąsiedztwo, bawił bowiem od trzech tygodni w Clarac, ale nie widział dotąd większego zebrania na wsi.
Na pierwsze spojrzenie nie odróżniało się towarzystwo prowincyonalne od paryskiego. Te same panie w wysokich fryzurach, dekoltowanych, powłóczystych sukniach à la française, ci sami panowie w perukach, w żabotach, długich kamizelkach, w różnobarwnych jedwabnych surdutach, w pończochach i płytkich trzewikach, spiętych złotemi lub srebrnemi klamrami. Te same uprzejme pochylenia głowy, ruchy, uśmiechy, szepty.
Potrzeba było wprawnego oka wielkomiejskiego światowca, by uchwycić szybko różnicę między stolicą a prowincyą.
Suknie były te same, ale nie tak dobrze skrojone i świeże, jak w Paryżu; tu i owdzie dostrzegł lord przeświecające na łokciach panów i na bokach pań jaśniejsze odcienia, częstszego używania świadectwa niedyskretne. Nie wszyscy widocznie „wysocy i potężni“ mieli na nowe suknie.
Ruchy były te same, szablonowe, wyuczone, ale nie tak okrągłe, miękkie, estetycznie wykończone, jak w salonach paryskich. Nie wszyscy widocznie potomkowie możnych niegdyś rodów posiadali środki i sposobność dokończenia edukacyi towarzyskiej w stolicy, w „wielkim świecie“. Widać było na nich rdzę partykularza.
— Mylord studyuje naszą prowincyę?
Przed lordem stała panna de Laval, bardzo ładna w ramie białej sukni z lekkich gazów i tiulów, z żółtą różą w czarnych, nieupudrowanych włosach.
Przybyłem do Francyi na to, aby patrzeć i słuchać — odpowiedział lord.
— Czy wolno się zapytać, czego się pan dziś nauczył?
— Dotąd niewiele: czekam na rozmowę treści ogólniejszej. Na pierwsze wejrzenie uderza mnie tylko zgoła odmienny wyraz twarzy dwóch pokoleń, co już w Paryżu zauważyłem. Z oczu starszego tryskają stalowe, zimne błyski drwiącego rozumu, zmieszane z iskrami lekkiego, płochego dowcipu, który uśmiecha się w kącikach ust, bawiąc się wszystkiem; w oczach młodszych pali się, migoce niespokojne światło ukrytych pragnień, przeczuć, nadziei. Główną treścią starszych jest ta siła, którą wy, Francuzi, nazywacie esprit, duszę zaś młodszych rozgrzewa płomień uczucia, waszego sentiment. Tłómaczę sobie tę różnicę wpływami Voltaire’a i Rousseau’a. Voltaire, wcielenie drwiącego rozumu, Mefistofeles literatury francuskiej, wychował pokolenie starsze; Rousseau, sentymentalny ideolog, jest waszym prorokiem.
— I moim także?
— I pani także, mino pani uwielbienia dla niezawisłego rozumu.
— Któraż siła jest według pana potrzebniejszą człowiekowi?
— To zależy od położenia, w jakiem się człowiek znajduje. W dramacie, do którego się Francya zbliża szybkimi krokami, jest chłodny rozum lepszym przewodnikiem od uczucia.
— Zbliżamy się do dramatu?
— Tak, pani, do krwawej rewolucyi.
— Hu, hu, hu — zaśmiała się hrabianka. — Puszczyk huczy znów na wieży i straszy niegrzeczne dzieci.
— Puszczyk huczy w istocie na wieży Francyi, ale grzeczne, wykwintne, mile jej dzieci, upojone słodkiemi złudzeniami optymistycznego uczucia, nie słyszą, nie chcą słyszeć złowieszczego krzyku... Słyszą go tylko cudzoziemcy, których uszu nie zakleiła naiwna frazeologia waszych doktrynerów.
— Po tem, co słyszałam, powinnabym stracić apetyt przynajmniej na trzy dni, a tymczasem dopomina się mój żołądek o obiad. Zobaczy pan na własne oczy, jak będę zajadała, bo przeznaczono mi waszą wielkość lordowską na towarzysza przy stole.
Obiad był już gotów.
Parami przeszło towarzystwo do sali jadalnej. Na miejscu honorowem posadziła służba babkę gospodarza, młodzież zajęła szary koniec stołu.
W domu marszałka polnego, należącego do najzamożniejszych ziemian doliny nadloteńskiej, nie było widać nędzy, jaka smagała Francyę od kilku lat. Obrus i serwety były z cienkiego płótna holenderskiego, porcelana sewrska, półmiski, dzbany, noże i widelce srebrne. Po doskonałej zupie, podano rybę, następnie polędwicę, kapłona rennskiego, karczochy, szpinak, pasztet perigeski, leguminę, ciasta, owoce. Wina burgunckie, klarackie, szampańskie przeplatały dania.
Niewielu z gości marszałka miało u siebie taki obiad. Z wyjątkiem pana de Clarac i panny de Laval, należeli ci margrabiowie, hrabiowie i kawalerowie do wielkiej we Francyi XVIII stulecia gromady szlachty wiejskiej, zrujnowanej majątkowo przez absolutyzm królewski i przez marnotrawstwo i gnuśność ich ojców i dziadów. Nie imając się żadnej pracy, która według ich pojęć plamiła tarczę herbową, schodzili potomkowie domów rycerskich z każdem pokoleniem niżej, zbliżając się do proletaryatu. Dokoła nich bogacili się mieszczanie, którzy wykupywali chciwie ich ziemię, wznosiły się świeże, za pieniądze nobilitowane domy, oni zaś ubożeli, nie umiejąc sobie radzić w nowych warunkach. Ludwik XIV, zdeptawszy resztki ich niezależności, odjął im środki do reperowania dziurawych fortun.
Wprawdzie podawali królowie chętnie hojną ręką ubogiej szlachcic, któryż jednak monarcha, choćby najbogatszy, byłby w stanie zaspokoić potrzeby trzydziestu tysięcy ubogich rodów, rozumiejących życie tylko jako słodki wypoczynek po trudach szeregu wieków? Zaledwie trzysta rodzin mógł utrzymać Wersal. Reszta poniewierała się w załogach małych miast na stanowiskach niższych oficerów, albo pleśniała w zamkach, pozbawionych obszarów ziemi. Trzysta zręczniejszych, giętszych w karku domów szlacheckich rozchwytywało miód z ula królewskiego — reszta grzęzła z każdym rokiem głębiej w błocie ubóstwa, spoglądając okiem zawistnem w stronę Wersalu, na owych wyróżnianych, szczęśliwych wybrańców losu, na których sypał się deszcz złota i zaszczytów. Wszyscy ci margrabiowie, hrabiowie i kawalerowie odsunięci od źródła łask monarszych, powitali z radością „nową ewangelię“, spodziewając się od jej wcielenia poprawy smutnego losu, wszyscy byli wrogami absolutnego rządu i warstwy rządzącej, wszyscy należeli, z nielicznymi wyjątkami, do opozycyi.
Nad stołem unosił się cichy szmer stłumionych głosów. Za dobrze wychowani byli goście marszałka, aby ich wino mogło ożywić nad miarę przyzwoitego tonu. Uczono ich przecież od lat dziecięcych panowania nad ruchami i głosem. Tylko na szarym końcu, wśród młodzieży, zatrzepotał się, od czasu do czasu śmiech nieopatrzny. Wodził tu rej kawaler de Craon, dwudziestokilkoletni szlachcic bez ziemi, bez zamku nawet, przyczepiony do bogatych krewnych. Zabawiał panny złośliwemi uwagami, odnoszącemi się do starszych dam.
— Pani de Sauveterne zdaje się naprawdę, że nadzieje na swoją strzałę wszystkie serca męskie — dowcipkował.
Pani de Sauveterne, czterdziestoletnia, otyła, ruda, piegowata dama, przylepiła sobie w kącie lewego oka dużą muszkę w kształcie strzały, zwaną assasine.
— A pani de la Sauve wystawia sobie, że plaster na czole dodaje jej powagi.
Pani de la Sauve, mała, szczupła, ruchliwa brunetka, zeszpeciła sobie nizkie czoło czarnym półksiężycem. W języku światowym nazywała się muszka, umieszczona na czole, majestueuse.
Nie wiele potrzeba, by rozbudzić dobry humor młodości. Tanie dowcipy kawalera wywoływały rakiety pustego śmiechu. Panny bawiły się doskonale.
Pan de Craon rozśmieszał panny krytyką starszych dam, zerkając nieznacznie z boku na hrabiankę de Laval, obok której siedział. Kocie błyski migotały w jego małych, bystrych, piwnych oczach, kłujących, jak ostre szpilki. Czaiła się w tych fałszywych oczach pożądliwość drapieżnego zwierzęcia, skradającego się do upatrzonego łupu.
— Bardzo mi przyjemnie, że mi los pozwolił zbliżyć się do gorliwej zwolenniczki naszego nieśmiertelnego Rousseau’a, którego i ja uwielbiam, którego wszyscy oświeceni Francuzi powinni czcić, jak się czci świętość narodową — mówił, upatrzywszy chwilę, kiedy uwagę szarego końca stołu zajął lord Chesterfield opowiadaniem o dworze londyńskim. — Tyle słyszałem o niepospolitej cnocie obywatelskiej hrabianki, iż zaliczam dzień dzisiejszy do najszczęśliwszych w życiu, wielkiem to bowiem szczęściem, gdy się spotka w szarem mrowisku samolubów i nieuków, duszę prawdziwie oświeconą i serce szlachetne.
Zbyt młodą i niedoświadczoną była hrabianka, by zręczne pochlebstwo nie miało pogłaskać jej miłości własnej. Tylko wielka znajomość życia i ludzi nie odurza się słodką pianką grzecznej obłudy.
Przyjemnie zdziwiona, spojrzała panna Zofia na kawalera.
— Pan uwielbia Rousseau’a, panie kawalerze? — zapytała.
— Któżby nie uwielbiał tego geniuszu, który błysnął na zachmurzonem horyzoncie Francyi słońcem promiennem? On jeden wskazał prostą drogę do odrodzenia Francyi. Zgniłą, przestarzałą umowę społeczną, która straciła w nowych warunkach wartość, trzeba obalić i postawić na jej miejscu lepszą, zgoła inną. Z łona czystego ludu tryśnie światło przyszłości.
Powtarzając te frazesy Rousseau’a, śledził pan de Craon uważnie grę rysów na twarzy hrabianki. Wiedział, że była zwolenniczką nowych teoryi, ale nie wiedział, jak daleko mógł się posunąć.
Nie powiedział dotąd widocznie nic takiego, na coby się panna de Laval nie zgadzała, oczy jej bowiem spoglądały na niego przyjaźnie. Czuł, że zbliżył się do niej cały krok i chciał się posunąć ostrożnie dalej, kiedy mu ruch na czele stołu przeszkodził.
Obiad skończył się, goście przeszli do salonu, gdzie podano czarną kawę.
Teraz zabrał głos marszałek polny i w te przemówił słowa:
— Pozwoliłem sobie zaprosić łaskawych na mnie sąsiadów w celu porozumienia się co do wyborów do Stanów Generalnych. Stoimy wobec chwili uroczystej. Król zwołuje cały oświecony naród francuski, duchowieństwo, szlachtę i stan trzeci do wielkiej rady, którą samowola jego poprzedników skazała temu lat sto siedmdziesiąt pięć na milczenie. Mamy obmyślić wspólnie z królem i jego rządem środki do wyleczenia ran, jakie lekkomyślna gospodarka Rejenta, Ludwika XV i metres ich zadała Francyi. Skarb jest dawno wyczerpany, długi państwa grożą dziedzictwu Burbonów ruiną, głód szarpie wnętrzności ubogich, szmer ogólnego niezadowolenia idzie nad krajem. Stoimy wobec chwili uroczystej, panie i panowie! Powinniśmy się dobrze namyśleć, kogo posłać do Wersalu, potrzeba tam bowiem mężów rozumnych i wytrawnych, aby sprostali trudnemu zadaniu, jakie ich czeka. Nie zapominajcie, panie i panowie, że od Stanów Generalnych zależy przyszłość Francyi, jej szczęście, jej spokój.
Lorda Chesterfield, który zajął miejsce we wnęce okna, obok rotmistrza, bawił udział pań w poufnem zebraniu przedwyborczem.
— U nas usuwają się damy, kiedy panowie radzą — zauważył.
— Bo u was rządzą mężczyźni, u nas zaś kobiety — rzekł rotmistrz. — Historya zapisuje nazwiska królów, ministrów, ambasadorów, ale te nazwiska historyczne są tylko parawanem nazwisk innych. Wtajemniczeni w sprawy zakulisowe gabinetów królewskich i ministeryalnych widzą wszędzie białe, zręczne ręce niewieście. Nie nasi królowie i ministrowie kierowali od lat stu nawą państwa, jeno ich metresy i przyjaciółki, panie: de Prie, de Mailly, de Chateauroux, de Pompadour, du Barry. A i Ludwik XVI, czystych obyczajów władca, bezwrażliwy na wdzięki kobiece, ulega wpływowi królowej Maryi Antoinetty, która nie robi nic bez porozumienia się z panią de Polignac. Proszę spojrzeć na twarze dam. O, już płoną.
Panie słuchały w istocie uważniej od panów przemówienia marszałka. Kiedy skończył zaczęły między sobą szeptać, nachylać się ku sobie, rozmawiać żywo. Oczy ich paliły się, policzki rumieniły.
Z krzesła podniósł się jakiś starszy pan.
— Czy panie pozwolą zabrać głos? — zapytał, zwracając się z dworskim ukłonem w stronę dam.
— Prosimy — odpowiedziały mu lekkie pochylenia głów upudrowanych, lornet i wachlarzów.
Starszy pan otwiera usta, jak ryba, wydobyta z wody, otwiera pyszczek. Chciał mówić; głos uwiązł mu w gardle. Tyle ciekawych oczu śledziło każdy jego ruch, tyle ciekawych uszu czekało na jego słowa. Co mu się stało? Był doskonałym causeur’em salonowym, mówił łatwo, płynnie, gdy mówił z jedną, z dwiema; trzema osobami, a tu, wobec liczniejszego grona słuchaczów, wśród wyczekującego milczenia, stracił odwagę, przytomność. Czuł, jak mu serce biło, krew napływała do głowy. A jednak trzeba coś powiedzieć, żeby nie być śmiesznym.
— Chciałem tylko powiedzieć... tak... właściwie... chciałem oświadczyć, że zgadzam się zupełnie z panem marszałkiem. Tak, trzeba posłać do Wersalu bardzo rozumnych i wytrawnych mężów.
Odetchnął, jak po dokonaniu ciężkiej pracy, skłonił się i usiadł.
Dobrze wychowani słuchacze nie parsknęli mu w oczy śmiechem niegrzecznym, ale pod wachlarzami uśmiechały się usta złośliwe.
— Takiego, jak on, znakomitego oratora trzeba posłać — szepnął pan de Craon pannie de Laval, obok której stał.
Teraz przemawiali panowie kolejno, starsi i młodsi, każdy chciał coś powiedzieć. Przemawiali wszyscy niedołężnie, plącząc się, rwąc zdania w połowie, zatykając przerwy wykrzyknikami. Żaden z nich nie mówił nigdy przed liczniejszem zgromadzeniem, nie był księdzem, adwokatem, nie miał wprawy, nawyknienia do słowa publicznego. Wszyscy odbiegali od właściwego przedmiotu, od wyboru kandydata na posła, popisując się w zamian za to przed damami tanią erudycyą przeczytanych książek. Wszystkie doktryny i frazesy literatury i nauki ostatnich lat czterdziestu przesunęły się przed uszami słuchaczów, wszystkie znane powszechnie nazwiska filozofów, ekonomistów, encyklopedystów obiły się o ściany salonu klarackiego. Każdy z oświeceńców prowincyonalnych chciał pokazać sąsiadowi, że jest taki mądry jak on, a może mądrzejszy od niego, godniejszy krzesła poselskiego.
Rozmaite teorye podkreślali mówcy głosem i gestem, starsi — umiarkowane, młodsi skrajne, wszyscy jednak, umiarkowani i skrajni, zgadzali się na jedno: ancien régitme spróchniał, trzeba go odświeżyć. Jedni żądali tylko ograniczenia władzy królewskiej i usunięcia z dworu uprzywilejowanych dworaków, inni konstytucyi angielskiej. Jeszcze inni konstytucyi amerykańskiej. Najnamiętniej miotał się na istniejący porządek kawaler de Craon, sypiący cytatami z Contrat Social Rousseau’a, zwracający wykrzykniki swoje głównie do panny de Laval.
— Ten sztuczny demagog chce się podobać koniecznie posagowi panny de Laval — zauważył lord Chesterfield. — Wierzę, całym jego majątkiem jest podobno skrzynia z rzeczami.
— Gdyby nie pomoc szwagra, nie miałby z czego żyć. — Nie rozumiem, skąd mu się wzięło na to gwałtowne uwielbienie majaczeń Rousseau’a; wczoraj drwił z „Emila“.
— Wczoraj nie wiedział prawdopodobnie jeszcze, że entuzyastyczna dusza panny de Laval odurzyła się musującym likworem mrzonek tego ideologa, który miał o naturze ludzkiej i o historyi takie wyobrażenia, jak ja o kunszcie szewieckim. Gdyby mi się panna de Laval podobała, zwróciłbym baczną uwagę na kawalera. Przy obiedzie szeptał z hrabianką, w salonie trzymał się ciągle jej boku.
— Lisie oczy kawalera, jego uśmiech i kocic ruchy, nie budzą w istocie zaufania, ale mniejsza o tego posagołowcę. Zajmuje mnie więcej, jakie wrażanie wyniesie mylord z dzisiejszego zebrania.
— Słuchając przemówień tych panów, nie obytych ze słowem publicznem, jąkających się, nie umiejących spoić poprzednika z następnikiem, doznawałem wrażenia, jak gdybym się znajdował w sali szkolnej, w której zatrwożeni uczniowie zdają egzamin przed profesorami. Zabawne to dla Anglika ciało profesorskie, te panie lornetujące... Ale nie o to mi idzie. Nie mieliście sejmu od kilku pokoleń, przeto nic dziwnego, że odwykliście od trybuny. Kilka lat wprawy nada waszemu językowi giętkość parlamentarną. Kto doprowadził konwersacyę salonową do takiej doskonałości jak wy, ten zawładnie szybko i łatwo słowem publicznem. Co mnie jednak dziwi więcej od nieumiejętności krasomówczej, to naiwność poglądów tych panów, którym zdaje się niewątpliwie, iż są urodzonymi reformatorami. Żaden z nich nie wyszedł poza ciasne kolo książkowych doktryn, wiszących w powietrzu, wszyscy pstrzyli się we frazeologię teoretyków, powtarzali znane powszechnie ogólniki panów uczonych, którzy nie mogą mieć pojęcia o sztuce rządzenia ludźmi. Bo skąd? W gabinetach i laboratoryach nie uczy się nikt znajomości wielkich mas ludzkich. U nas wygwizdanoby taką pustą gadaninę.
Na dworze odezwał się w tej chwili świst przeciągły.
Lord i rotmistrz spojrzeli na okna.
Szyby drżały, w dalszych pokojach rozlegał się łoskot zatrzaskiwanych gwałtownie drzwi. Świst powtórzył się, zmienił się w wycie, zamek drgnął, jak gdyby go jakieś olbrzymie ramiona pochwyciły w uścisk żelazny.
— Wicher północny przypomniał sobie naszą cichą dolinę — zauważył rotmistrz — wyje potwór, jak oszalały smok.
— Wygwizduje mądrość polityczną nadlotańskich filozofów — drwił lord.
Cień obrażonej dumy przesunął się po czole rotmistrza. Ten cudzoziemiec bawił się ciągle kosztem jego ziomków. Zniecierpliwiło go to wkońcu. Chciał mu dowieść, że nie wszyscy Francuzi ulegli urokowi ładnych, ale niepraktycznych mrzonek.
Wszyscy przemawiali; on milczał dotąd; daremnie prosiły go spojrzenia panny de Laval o wyznanie wiary. Słuchał uważnie, przetrawiał w sobie wszystko, co słyszał i porównywał wygłaszane doktryny z tem, co widział i słyszał w Paryżu.
Teraz podniósł się, obrzucił zgromadzenie wzrokiem żołnierza, stojącego na koniu przed frontem. Widział utkwione w siebie oczy hrabianki, czarne, duże, lśniące oczy, w których stało pytanie: co on też powie?
— Przepraszam z góry panie i panów, jeżeli zawiodę ich oczekiwania, ale żołnierza nie uczyli retoryki — zaczął. — Przed frontem podczas ćwiczeń, w bitwie, kiedy każda minuta może przeważyć szalę zwycięstwa na jedną lub drugą stronę, niema czasu do rzeźbienia zdań okrągłych. Wystarcza krótka, urywana komenda.
Ustały szepty, wszystkie oczy zwróciły się na rotmistrza. Jemu nie odjęły te ciekawe oczy przytomności, bo, jako oficer przywykł do gromady ludzkiej.
— Nie ulega wątpliwości — mówił — że Francya nie może istnieć dalej w swej formie obecnej. O tem niema dwóch zdań. Począwszy od Ludwika XIV, który zamknął wielką robotę dziejową przesławnego rodu Kapetyngów, wykończył ostatecznie dzieło naszych wielkich królów, stworzył Francyę jednolitą, szanowaną w całym świecie cywilizowanym, zaczyna się istniejąca forma rządu chwiać. Wiemy wszyscy, że następcy Ludwika XIV nie stali na wyżynach władców wielkiego państwa, że zgnuśnieli w samolubnem, pysznem używaniu życia, a razem z nimi, z naszymi wodzami, zgnuśnieliśmy my, szlachta. Królowie i rycerze zmienili się w wytwornych światowców. Powtarzają nam to uczeni i literaci ostatnich lat czterdziestu tak usilnie, tak często, iż umiemy ten słuszny zarzut na pamięć.
Mówił spokojnie, bez podkreślania głosem i gestem słów jaskrawych, bez sztuki retorycznej, ale wyraźnie i płynnie. Kiedy ustal na chwilę i rozejrzał się dokoła, spotkał się z zachęcającem spojrzeniem panny de Laval: Mów dalej!
Mówił dalej:
— Kto nie pracuje dla dobra powszechnego, ten nie ma prawa do stanowiska przodującego. Przestawszy być tarczą i mieczem narodu, my, szlachta, straciliśmy prawo do wyjątkowych przywilejów. Zmienione warunki domagają się słusznie zdjęcia z wielkich mas upośledzonych w istniejącym porządku Francuzów nieznośnego jarzma absolutnej monarchii i przywilejów feodalnych. Król nie powinien być władcą, nieograniczonym przez prawo, bo okazało się, że zrujnuje kraj bezmyślnem marnotrawstwem i lenistwem), gdy zgnuśnieje; szlachta nie powinna korzystać dalej z przywilejów feodalnych, bo nie zasługuje już na te przywileje, mieszczanin nie powinien być odtrącony od wspólnej pracy około dobra, narodu; chłop nie powinien być przytroczony do gleby, jak zwierzę juczne i wyssany przez podatki. Wszyscy Francuzi powinni być równi przed prawem. Tak nakazuje duch czasu, duch wieku oświeconego, przepojonego światłem filozofii, które rozproszyło mroki przeszłości. Pod tym względem zgadzamy się wszyscy, umiarkowani w poglądach i skrajni.
Płomień szczerej radości migotał w oczach panny de Laval. Więc rotmistrz nie był wrogiem ludu, jak się jej zdawało, żądał równości dla wszystkich, — był filozofem, jak ona? Mów, mów dalej! prosiła jej twarz rozpromieniona.
Mówił dalej:
Stany Generalne powinny usunąć z gmachu państwa przestarzałe, niepotrzebne już wiązania, i zastąpić je nowemi, lepszemi, odpowiadającemi słusznym żądaniom wieku oświeconego, z czego jednak nie wynika, aby miały burzyć ten gmach ze szczętem, jak grat zużyty. Co wieki budowały, to wykwitło z ducha narodu, to powinno się ostać. Z ducha narodu wykwitła tradycya historyczna, którą Voltaire lekkomyślnie ośmieszył, opluł a my ją za nim opluwamy z bezmyślnością swawolnych dzieci. Francya dzisiejsza jest Francyą królów, duchowieństwa i szlachty i dlatego należy się w niej miejsce królowi, duchowieństwu i szlachcie. Ograniczona władza królewska, i przywilejów feodalnych pozbawiona, do pracy zmuszona szlachta nie zaszkodzą nic nowemu porządkowi rzeczy, przeciwnie, pomogą mu rozwinąć się prawidłowo. Monarchia jest wcieleniem jednolitej władzy wykonawczej, broniącej narodu przed anarchią, trzymającej na wodzy nasz temperament wybuchowy, szlachta zaś wniesie do odrodzonej Francyi kulturę, wielu wieków, owoc szeregu pokoleń, który nie powinien zginąć, jeśli nie mamy zacząć roboty dziejowej na nowo, od samego początku. Nie burzyć trzeba, lecz budować dalej. Tak nakazuje ciągłość tradycyi historycznej.
Płomień szczerej radości, migocący w oczach panny de Laval, zgasł. Dokąd rotmistrz zmierza? Cała oświecona, filozoficzna Francya zwróciła się przeciw tradycyi historycznej i kulturze przeszłości; a on przypomina nierozważnie tego trupa?
Próchno! — odezwał się obok niej cichy szept.
Kawaler de Craon, który śledził z uwagą grę jej, ruchliwej fizyognomii, którego czujnemu oku nie uszła nić sympatyczna, jaka łączyła posażną pannę z synem bogatego marszałka, bryznął jadowitym szeptem na domniemanego, niebezpiecznego rywala.
— Wstecznik! — syknął.
A rotmistrz mówił jeszcze:
W chwilach, kiedy istniejący porządek zaczyna się chwiać, jak stare drzewo, targane skrzydłem wichrów, w powszechnym zamęcie pojęć, wyobrażeń, zwyczajów i obyczajów, zgłaszają się ze wszystkich stron różni lekarze cierpień społecznych z receptami fantastycznemi, a każdemu z nich zdaje się, że on jeden posiada tajemnicę uleczenia tych cierpień. Lekkomyślnie zburzył Voltaire powagę tradycyi historycznej i chrześcijaństwa, dwóch filarów naszej kultury narodowej, których reformatorowi nie wolno ruszyć, jeśli nie chce, aby jego nowe dzieło runęło; bez rozumu skazali nasi rozumni encyklopedyści religię, Boga na śmierć, zabierając człowiekowi jedyną pociechę w bólu i nieszczęściu; z nienawiścią rozgoryczonego dziwaka, który nic umiał sobie znaleźć miejsca w świecie cywilizowanym, rzucił się Rousseau na cywilizacyę, przeciwstawiając jej naturę. Tylko ktoś, co nie ma wyobrażenia o psychologii człowieka może wskazywać jako wzór do naśladowania człowieka pierwotnego. Nawet człowiek; cywilizowany, spuszczony z łańcucha religii, prawa, honoru i obowiązku, staje się samolubem, szpetnem zwierzęciem, a cóż dopiero pierwotny, dla którego prawem jedynem, najwyższem są instynkty, żeru i rozkoszy szukającej kreatury? Drapieżnem, bezlitośnem, krwiożerczem zwierzęciem jest człowiek pierwotny, o czem wie każdy, kto ocierał się, jak ja, w Ameryce o czerwonoskóre dzieci natury. Nie rozumiem, jak takie majaki mogły uwieść Francyę oświeconą.
Dotąd słuchali go dobrze wychowami goście jego ojca w milczeniu. Ten i ów uśmiechał się ironicznie, ale nikt nie przerywał. Teraz odezwały się w gromadce młodzieży szepty. Ktoś rzucił głośniejsze słowo: przesada! Ktoś drugi dodał: pojęcia średniowieczne!
— Zacofaniec, czarny! — syknął kawaler de Craon nad uchem panny de Laval.
Ona siedziała na taburecie pochylona, z rękoma splecionemi na kolanach. Już nie wchłaniała w siebie mowy rotmistrza z chciwością duszy łaknącej, nie wisiała na jego ustach wzrokiem promiennym, zachwyconym, szczęśliwym. Teraz wiedziała, że ten, do którego szło, leciało jej serce, którego obraz kochała we śnie, uśmiechając się do niego wstydliwym uśmiechem budzącej się miłości, nie pójdzie nigdy jej wymarzonemi drogami, nie odczuje, nie zrozumie nigdy jej uczuć, jej myśli.
— Zacofaniec, czarny! — poddawała jej zazdrość kawalera i obelga ta zapadała w jej świadomość: tak, czarny!
Na dworze zmagał się wicher z zamkiem, chwytając w swoje objęcia jego mury, wieże, łomocąc do drzwi, do okien, rzucając w szyby garście śniegu. Zamek dygotał cały, trzeszczał, jak stara, porysowana chałupa, co zbudziło z drzemki poobiednej babkę marszałka. Staruszka zatoczyła tępym wzrokiem dokoła, jakby zdziwiona, a ujrzawszy prawnuka na środku salonu, uśmiechnęła się do niego.
On słyszał szepty syczące, wykrzykniki niegrzeczne, widział spojrzenia ironiczne młodzieży i podcięty temi szeptami, wykrzyknikami, spojrzeniami, jak batem; podniósł głos:
— Tak, nie rozumiem i dziwię się, jak takie majaki fantastyczne mogły unieść Francyę oświeconą — zawołał. — Wolno uczonym budować gmach doktryn, wolno poetom wysnuwać miraże mrzonek niepochwytnych, z chwilą jednak gdy doktryny, teorye i mrzonki wychodzą z gabinetów, laboratoryów i salonów, na ulicę, na rynek życia, gdy się oderwane idee mają wcielić, trzeba się tym doktrynom, teoryom, mrzonkom, ideom dobrze ze wszystkich stron przypatrzeć, przesiać je starannie przez sito doświadczenia, aby się nie zmieniły w burzycieli, szaleńców i morderców.
— O, o, o...
— Tak, w burzycieli, szaleńców i morderców — powtórzy! rotmistrz z mocą. — Niemądra, wywrotowa doktryna, nie licząca się z naturą człowieka, z jej namiętnościami i zawiściami, zmienia się w rewolucyach w krwawego wichrzyciela i mordercę, o czem pamiętać powinniśmy przedewszystkiem my, stany uprzywilejowane, przeciw którym zwrócili się, już się zwraca cała nienawiść do istniejącego porządku. Przeto powinniśmy wysłać do Stanów Generalnych jak największą ilość mężów rozważnych, doświadczonych, którzyby powstrzymywali nierozumny rozpęd doktryn wywrotowych, którzyby umieli bronić religii, władzy wykonawczej i tradycyi historycznych Francyi, którzyby nie pozwolili żywiołom, nieprzygotowanym do rządów, zawładnąć wypadkami. Stan trzeci, interesowany więcej od nas w przewrocie politycznym, wniesie do Stanów Generalnych tyle żywiołów skrajnych, tyle fermentów, iż, jeżeli my, rasa historyczna nie zrównoważymy jego wpływu, poniosą doktryny wywrotowe Francyę, jak koń narowisty ponosi niedoświadczonego jeźdźca. A niewiadomo nigdy, gdzie i na czem się jazda szalona kończy.
Z ironicznym uśmiechem niedowierzania słuchała młodzież przestróg rotmistrza. Ten niepowołany, nieproszony przez nikogo prorok kracze ochrypłym głosem kruka: szaleństwa, wichry, mordy! Kto go nauczył tego dziecinnego pesymizmu? Bo przewrót polityczny otworzył nową erg szczęścia dla wszystkich Francuzów. Ograniczając władzę królewską, napełni skarb wypróżniony rozrzutną gospodarką absolutnych władców, usuwając z dworu bandę próżniaków i wyzyskiwaczów, dźwignie podupadłą szlachtę wiejską, usuwaną dotąd od posad i urzędów, znosząc przywileje feodalne zaspokoi potrzeby i ambicye mieszczanina i chłopa. Gdzież tu niebezpieczeństwo? Im prędzej nastąpi przewrót, im radykalniejszym będzie, tem prędzej skończy się nędza ubogich i opadnie ferment powszechnego niezadowolenia.
Młodzież szlachecka, przesiąkła na wskroś ideami wywrotnemi szła z zamkniętemi oczami w objęcia zbliżającej się burzy, nie widząc jej, nie przeczuwając. Stany Generalne zbiorą się w Wersalu, przeprowadzą konieczne reformy, rząd despotyczny ustąpi rządowi konstytucyjnemu i szczęśliwy, uśmiechnięty spokój zapanuje we Francyi. Gdzież tu powód do obaw, do groźnych proroctw? Chyba się rotmistrz chce przypodobać starszemu pokoleniu, spleśniałym mamutom, żałującym porządku feodalnego...
— Koń narowisty nie poniesie nas — odezwał się kawaler de Craon — bo droga do swobody jest równa, gładka bez przeszkód.
W tem porwał znów wicher zamek w swoje objęcia żelazne i, wściekły, że się stare mury opierają jego sile, łomotał do drzwi, do okien, wył, jak bies opętany. Dmuchnął w komin, — buchnął w górę ogień, posypały się iskry, padając z głowniami pod stopy babki marszałka.
Staruszka, która siedziała dotąd skulona w fotelu, podniosła się nagle żywym ruchem młodości. Jej przygasłe oczy rozbłysnęły ponurym odblaskiem przestrachu. Wyciągnąwszy przed siebie ręce, mówiła głosem drżącym:
— Płoną zamki, klasztory, plebanie.... widzę... przelewają się płomienie falą ognistą, huczącą... okropne płomienie... straszne płomienie... taki ogromny pożar... o... spadają głowy... lecą nadół krwawe... tyle głów szlachetnych, pięknych... wszystko spada... wala się w kałuży krwi... o, o, o... król!... Ratujcie króla!...
Zakrywszy twarz rękoma, osunęła się staruszka na fotel.
Wszystkie twarze zmierzchły. Nawet na złych ustach kawalera de Craon zgasł uśmiech ironiczny.
Cisza przeczucia wielkiego nieszczęścia zaległa salon klaracki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.