Błyskawice/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Na wieży kościelnej w Castelmoron odezwał się dzwonek, przypominający katolikom Anioł Pański. Odezwał się tak lękliwie, jak gdyby się skarżył skargą niemocnej dzieciny.
Daleko szły na cichych skrzydłach zapadającego wieczoru jego dźwięki melodyjne, rozlewając się w obszernej dolinie, ujętej w widły dwóch rzek, Garonny i Loty.
Doskonałem białem i czerwonem winem płynęła od kilku wieków ta szczęśliwa zawsze, bogatym urodzajem błogosławiona dolina, słynna nie w samej tylko Francyi.
Kupcy angielscy i niemieccy przybywali corocznie jesienią do Clarac[1], Castelmoron i Villeneuve i zabierali białe wino klarackie, czerwone kastelskie, zostawiając w zamian złoto, a z niem dobry humor ludzi, którym pełne szkatuły zapewniały wygodny byt bez troski. Mieszkańcy tych stron byli znani z wesołego śmiechu, dostatku, zdrowia, ze skłonności zabawienia się cudzą łatwowiernością. Słynni łgarze i dowcipnisie mieszkali nad brzegami Loty i Garonny.
Ale tego roku, przeszłego i zaprzeszłego czekały oberże klarackie, kastelskie i wilnewskie daremnie na gości pożądanych. Kupcy zagraniczni zapomnieli o cichych mieścinach, bo urodzaj zapomniał o winnicach nadloteńskich. Ich dobre wróżki, które były tak długo na nie łaskawe, opuściły je, z chwilą zaś, kiedy odeszły, wyschły nieprzebrane źródła wina. Nieurodzaje ostatnich kilku lat zniszczyły winnice, opróżniły śpichrze, wypłoszyły nieopatrzne wesele dostatku z domków mieszczan i chat chłopskich. Nędza stukała palcem kościstym do wszystkich drzwi, nie omijając nawet zamożniejszych.
Na cichych skrzydłach zapadającego wieczoru szły melodyjne dźwięki dzwonu, skarżąc się tkliwą skargą niemocnej dzieciny nad winnicami, spoczywającemi pod śniegową pościelą, nad głodem i rozpaczą ubogich. Nie odpowiadał im wesoły gwar robotników, wracających do domu po dokonanej pracy dziennej, nie witał ich zadowolony uśmiech żon, czekających na mężów z pełną miską.
Pustemi ulicami miasteczka snuły się leniwym krokiem bezradności, zwątpienia postacie chude, wynędzniałe, okryte dziurawemi kapotami. Ciągnęły one wszystkie do szynku ojca Grzegorza, dającego dobrym znajomym lampkę kwaśnego wina na kredyt. Bo do Castelmoron przybył wczoraj aż z samego Paryża jakiś uczony pan, który opowiadał ludziom dziwne rzeczy.
Właśnie znajdował się ów „uczony“, nieznany nikomu w mieście pan w szynku ojca Grzegorza i perorował, otoczony gromadką młodych robotników.
— O, dzwoni — mówi. — Tylko dzwonić umieją dzwonki kościelne, wzywać db modlitwy, jak gdyby modlitwa mogła nasycić głodnego człowieka. My, biedny naród, nie mamy co w garnek wsypać, ale oni, owi czarni grabarze, co ogłupiają nas swoimi dzwonkami, śpiewami i kadzidłami, obżerają się codziennie, jak wieprze niechlujne i kpią sobie z naszej głupoty.
Nie wyglądał wcale na nędzarza, który nie ma co w garnek wsypać. Rumiany, czerstwy, zdrowy, ubrany w sukienną, ciepłą kapotę, przeczył dostatnim wyglądem wygłaszanym słowom. Przyjechał do Castelmoron pocztą w dobrym kożuchu, jadł obfite obiady i wieczerze, płacił grubszą monetą. Miał z sobą książeczki, podburzające przeciw księżom i szlachcie, i rozdawał je tym, którzy umieli czytać.
— Ubóstwo przysięgają, łajdaki, kłamcy mówił dalej — a wyciągają od rana do wieczora chciwe łapy po krwawy grosz ubogich. Rodzisz się — płać, żenisz się — otwieraj kieszeń, umierasz, ostatnią koszulę zedrą z trupa za pochówek. Czy nie tak?
— Co prawda, to prawda — odezwał się jeden z młodszych robotników. Ciągle tylko płać a płać.
W kącie na ławie, pykając z krótkiej fajeczki, siedział stary chłop przy lampce wina. Słuchał, spluwał przez zęby, poruszał szczękami, jakby coś żuł.
Nie podnosząc głowy, odezwał się:
— A pan, panie uczony z Paryża, czy dyabeł wie skąd, to darmo jeździ pocztą, mieszka w oberży, odziewa się w sukno i całe trzewiki? Czy to ksiądz nie człowiek? Nikt nie da mu bez pieniędzy nawet bochenka chleba. Pracuje, służy ołtarzowi, to i żyje z ołtarza.
— Cicho, stary, wy się na tem nie rozumiecie — ofuknął starca jakiś wyrostek. — Takim, jak wy, słuchać, a nie wtrącać się w nieswoje rzeczy.
— Iiii, jacy wy mądrzy, wy szczeniaki. Patrzcie go, Salomon. Dlaczego nie mam rozumieć? By zrozumieć, że ksiądz musi tak samo jeść, pić, odziewać się, jak każdy z nas, do tego nic potrzeba wielkiego rozumu. Ten pan uczony powiada, że księża obdzierają ubogich. Kogo to obdarł nasz proboszcz? Sam ubożuchny, ledwie ma co w gębę włożyć, a gdzie może, to biednemu człowiekowi wetknie w garść kilka sous’ów i mówi: kup sobie chleba! Żeby temu, co na naszego ojca duchownego szczeka, język w paskudnej gębie skołowaciał.
— Bo się boi — zawołał „uczony z Paryża“ głosem podniesionym — bo czyta książki i dlatego wie, że zbliża się wielki sąd na wszystkich, co żyją z ubogiego narodu. Nie z dobroci jest wasz proboszcz litościwym, lecz ze strachu. Zaskarbia on sobie wasze łaski, abyście nie byli względem niego zanadto surowi, gdy straszny dzień owego sądu nadejdzie.
— A kiedy to nadejdzie ów dzień sądu? — zapytał stary chłop, spoglądając z podełba na nieznajomego.
— Czy to nie wiecie, że król zwołał Stany Generalne? A co to są Stany Generalne? To sąd powszechny. Dzień sądu już idzie. Zasiądzie na nim król z narodem i będzie sądził wszystkich łotrów, którzy tuczyli się waszą krwawicą, wszystkich poborców, urzędników, szlachtę i księży, wszystkich złodziejów i rabusiów. Bo to są złodzieje i rabusie. Ziemia, na której się szlachta rozpościera, należy z prawa do was. Wy ją uprawiacie, rosicie swoim potem; ona waszą matką, waszą własnością. Zamki szlacheckie, plebanie księży należą do was. Wasze to ręce je zbudowały, wasza praca dawała pieniądze na kosztowne meble, karety, jedwabne suknie. To wszystko wasze i powinno wrócić do was. Wiedzą o tem wasi ciemięzcy i dlatego schlebiają wam teraz, pieszczą was, udają dobrych, hojnych, liżą się wam ze strachu przed owym sądem.
— A pan skąd o tem wie, panie uczony? — odezwał się znów stary chłop.
— Gdybyście umieli czytać, toby wam książki powiedziały, że mówię prawdę, że zamiast szlachty i duchowieństwa, będzie teraz rządził naród z królem.
Stary chłop pykał z fajeczki, pluł przez zęby, spoglądał podejrzliwie z podełba na „uczonego pana z Paryża“, ale młodzi pożerali mówcę błyszczącemi oczami.
Wiedzieli oni, że się coś niezwykłego dzieje na świecie, że jakiś wicher idzie nad Francyą, ale szum tego wichru dochodził do nich, do analfabetów z łatwowierną inteligencyą dzikiego mieszkańca lasów dziewiczych, niewyraźnym szmerem niezrozumiałych głosów. Goś się tam w Paryżu, w Wersalu, w większych miastach kłębiło, kotłowało, od czasu. do czasu przypływało do cichych wiosek i drobnych miasteczek echo groźnego rozgwaru, ale to echo było tak słabe, iż trudno je było uchem niewprawnem pochwycić.
Ci ciemni, biedni ludzie, wyssani podatkami czynszami, zniszczeni nieurodzajami, wiedzieli tylko, że im źle na świecie, i czepiali się bez zastanowienia każdej, choćby najnieprawdopodobniejszej, najfantastyczniejszej wiadomości, która im obiecywała jaśniejszą dolę.
Dlaczegóż zresztą miałaby dziwna powieść nieznanego pana z Paryża być nieprawdopodobną, jeśli się ona na powadze królewskiej opiera?
Król?
Ten nieznany im, daleki, pan panów był dla nich, dla chłopów, wcieleniem, symbolem najwyższej sprawiedliwości. Opowiadała im tradycya, że władza królewska stawała zawsze po stronie słabszego, krzywdzonego. Drżało przed nią zuchwalstwo możnych warchołów, zwijała się w łęk pycha najpyszniejszych. Miecz królewski raził głowy najpotężniejsze w kraju.
Król?
Dla ciemnego ludu posiadał ten symbol władzy najwyższej taką siłę, iż nie było marzenia, pragnienia, któregoby ta siła nie mogła zmienić w rzeczywistość. Jeśli król rozkazał oddać zamki, ziemie, majątek kasty uprzywilejowanej wydziedziczonym, to nikt, nie ma prawa oprzeć się świętej woli pomazańca.
Agitatorzy rewolucyjni znali tę, wiarę ludu w potęgę króla, i dlatego posługiwali się jego imieniem, do swoich celów.
— Mówicie, panie uczony, że sam król zwołuje sąd na panów? odezwał się któryś z młodszych chłopów.
Jeśli nie wierzycie, to poślijcie deputacyę do Wersalu, a przekonacie się sami o prawdzie słów moich.
W tej chwili rozległ się na ulicy głos dzwonka.
Nasza hrabianka! — rzekł szynkarz.
Szynk opróżnił się natychmiast. W izbie został tylko agitator paryski.
Ulicą posuwał się wolno duży wóz, naładowany chlebem, mąki, krupami, winem. Dwóch lokajów w błękitnej liberyi poprzedzało go, a obok nich postępowała panna de Laval, dzwoniąc małym, srebrnym dzwonkiem.
Zaroiły się ulice kobietami, dziećmi. Kobiety nadstawiały garnków, koszyków, dzieci fartuchów, a hrabianka napełniała garnki, koszyki, fartuchy chlebem, mąką, krupami, winem. Dzieci głaskała po buzi, kobiety wypytywała o zdrowie mężów. Której było potrzeba pieniędzy na płótno, na trzewiki, na sprzęt domowy, tej wciskała w rękę kilka liwrów.
Już trzeci tydzień karmiła w ten sposób panna de Laval ubogich swojego dziedzictwa. Codziennie, pod wieczór, rozdzielała żywność, pieniądze, dobre uśmiechy i dobre słowa. W dzień zachodziła do domków, do chat, rozpytując gospodynie o potrzeby najpilniejsze.
Idąc ulicą, spostrzegła starego chłopa, który spoglądał w szynku podejrzliwie na agitatora paryskiego.
Skinęła na niego. Gdy się zbliżył, rzekła:
— Przyniosłam wam dziś, ojcze Janie, paczkę tytoniu, bo wiem, że lubicie fajeczkę. Niech wam będzie na zdrowie.
A kiedy chłop, podziękowawszy za tytuń, nie odchodził, zapytała:
— Czy macie co do mnie? Słucham.
Ojciec Jam stary robotnik w winnicach kastelskich, obejrzał się ostrożnie na prawo i lewo, namyślał się przez kilka chwil, poruszając szczękami, potem mówił głosem przyciszonym:
— Przyjechał do Castelmoron wczoraj jakiś nieznajomy i zamieszkał w oberży ojca Grzegorza. To jakiś zły człowiek, proszę panny hrabianki, bałamuci głupi naród takiem gadaniem, że może być z tego gadania nieszczęście. Dobrze byłoby, żeby pan d’Escavrac wygonił jeszcze dziś z miasta onego szczekacza. Głupi naród, zwyczajnie, jak głupi naród, słucha tych bredni i gotów w nie uwierzyć.
— Cóż on takiego opowiada ten Paryżanin?
— Aż w głowie mąci się od jego gadania, proszę panny hrabianki. Nie śmiem powiedzieć, co breszy.
— Proszę was, ojcze Janie, mówcie bez obawy.
Stary robotnik obejrzał się powtórnie na prawo i lawo, bacząc, czy kto nie podsłuchuje, i odpowiedział jeszcze cichszym głosem:
— Powiada, że król będzie sądził panów i księży, i że będzie odtąd rządził sam z narodem.
Bardzo się zdziwił, że się hrabianka nie zdziwiła. Otworzył oczy szeroko, kiedy rzekła.
— Pragniemy tego wszyscy, którzy kochamy naród. Na to zwołał nasz dobry król Stany Generalne, aby dopuścić naród do rządów. Co zaś do owego Paryżanina, nie przeszkadzajcie mu. Niech sobie mówi, co mu się tylko podoba, bo nadchodzą czasy, kiedy wszyscy będziemy mówili, co nam się będzie podobało i nikt nas za to nie będzie zamykał w bastyliach. Dobrej nocy wam życzę, ojcze Janie.
Hrabianka oddaliła się z pustym wozem, a stary chłop patrzył za nią tak zdumiony, że zapomniał o fajeczce. Byłożby prawdą, co mówił ów nieznajomy przybłęda? Hrabianka mieszkała w Paryżu, bywała na dworze królewskim, czytała mądre książki, wiedziała wszystko... Świat przewraca się do góry nogami. Ale niech się przewraca, jeżeli on, ojciec Jan, który pracował przez lat pięćdziesiąt jako najemnik w winnicach kastelskich; będzie miał prawo w tym nowym, przewróconym do góry nogami świecie, zbierać dla siebie wino. Zarazby sobie wziął tę winniczkę od strony Claracu. Doskonała, najlepsza ze wszystkich; on ją zna dobrze, tyle lat obcinał jej szczepy... Trochęby mu było żal panny de Laval i pana d’Escayrac, bo to dobrzy państwo, uczciwi, sprawiedliwi, hojni, obchodzą się z biednym narodem po ludzku, ale kiedy tak ma być, kiedy tak sam król nakazuje, to cóż on na to poradzi? Nie jego, głupiego chłopa; rzeczą, opierać się woli pomazańca. Jak ma być, to niech sobie będzie. Niema się o co gniewać... Zawsze przyjemniej być sobie panem na własnej winnicy, niż najemnym robotnikiem. Rozumie się...
Zapaliwszy zgasłą fajkę, powrócił ojciec Jan do szynku słuchać dalszego wykładu polityka i socyologa paryskiego.
Panna de Laval szła ku zamkowi, nie przeczuwając, że jej słowa nierozważne padły iskrą na materyał zapalny, przygotowany przez nieurodzaj, głód i echa rozgwaru wywrotowego, który szedł nad Francyą.
Była zadowolona z dnia dzisiejszego.
Tyle wdzięcznych spojrzeń, tyle słów serdecznych, tyle życzeń zdrowia, szczęścia wynagrodziło jej dobroć. Jacy ci ludzie prości, te dzieci natury, nie zepsute przewrotnością cywilizacyi, są szlachetne, czyste... Wystarcza im okazać szczeni życzliwość, by pozyskać ich serce, szacunek, wdzięczność... O, Jan Jakób Rousseau znał dobrze naturę ludzką, wiedział, czego człowiekowi potrzeba, by go odrodzić, oczyścić z brudów samolubstwa i obłudy cywilizacyi, kiedy wołał: wróćcie do pierwotnego stanu natury, do jej prawdy i nieskalanej czystości! Tak, jedyny Jakób znalazł lekarstwo na wszystkie cierpienia, skargi, rozpacze starej, chorej Francyi. Cześć za to jego geniuszowi!
W zamku czekał z wieczerzą na pannę de Laval jej wuj, pan d’Escayrac, były pułkownik, który osiadł na stare lata na roli. Mając w sąsiedztwie Castelmoronu swoją własną posiadłość, zarządzał równocześnie dobrami siostrzenicy.
— Otrzymaliśmy dziś zaproszenie z Clarac na poufne zebranie przedwyborcze — mówił pan d’Escayrac. — Zjedzie się prawdopodobnie cała szlachta z naszych stron, wielu twoich znajomych z lat dziecinnych. Czy pojedziesz?
— Nietylko pojadę, ale polecę wszędzie, gdzie Francuzi będą mówili o środkach wyleczenia chorej Francyi — odpowiedziała panna de Laval.
Nie dodała, że poleciałaby także wszędzie, gdzie się spodziewała spotkać Gastona de Clarac. Odstawiwszy ją do Castelmoron, udał się do Tuluzy, do swojego pułku, obiecawszy przybyć wkrótce na czas dłuższy do Clarac.
Może przybędzie na owo poufne zebranie przedwyborcze. Wprawdzie, jako żołnierz w czynnej służbie, nie miał prawa stawać do urny wyborczej, ale może...
Po wieczerzy naradzała się długo z panną służącą, jakie tualety zabrać do Clarac. Poraz pierwszy w życiu zajmowała się strojem, chciała się podobać.
Komu, dlaczego?
W nocy, w łóżku śniło jej się, że ją rabusie napadli, że ją wicehrabia ocalił, obejmował i całował. Obudziwszy się, zdziwiła się, że go nie było przy niej. Zamknęła oczy i starała się przedłużyć sen rozkoszny przy pomocy fantazyi.








  1. Dziś nazywa się ta miejscowość Clairac.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.