Błyskawice/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Drżała Francya Burbonów, jak dąb zmurszały przed burzą.
Ośmset już lat stał ten dąb potężny, rósł, zapuszczał korzenie, wzmacniał się, rozwijał wspaniale. Ośmset lat przygotowywali potomkowie Hugona Capeta dla niego rozległe podłoże, by mógł brać w siebie jak najwięcej soków żywotnych; wycinali dokoła niego z troskliwością mądrego leśnika wszystkie drobniejsze drzewka i krzewy: udzielne księstwa, margrabstwa, hrabstwa, baronie.
Znikły drobniejsze drzewka i krzewy — dąb królewski stał sam, dumny, rozkazujący na ogromnej przestrzeni — korona Burbonów rzuciła pod stopy swoje hardych wasalów, zdeptała szlachtę, wzięła ich rycerską niesforność na łańcuch, złączyła, skleiła rozbitą na mnóstwo odłamów Francyę w jedną, zwartą całość. Tak spoistą była ta całość, iż zdawało się, że przetrwa aż do skończenia świata.
A oto próchniał, wiądł wspaniały dąb królewski i drżał, trząsł się, trzeszczał, jak stara porysowana chałupa, smagana biczem wichrów.
Próchniał, wiądł u góry, w dachu liścianym, w gałęziach, drżał, trząsł się, trzeszczał u samego dołu, w korzeniach.
Król, tyle wieków pracowity, czujny, zawsze na koniu, w siodle, w hełmie na głowie stroskanej, albo na krześle w radzie państwa, zmęczył się wysiłkiem mózgu i nerwów wielu pokoleń i pragnął teraz wypocząć, używać w pokoju, wygodzie, dostatku owoców swojego trudu.
Już Ludwik XIV, król-słońce, król-pan, obdarzony jeszcze żelaznemi nerwami i hartowną wolą przesławnej rasy Burbonów, poświęcił większą część życia zabawie i miłości, a jego wnuk, Ludwik XV, nie umiał znaleźć w ciągu dnia dwóch godzin dla spraw państwa.
Szlachcic, tyle wieków odważny, zuchwały, awanturniczy, lecący bez namysłu wszędzie, gdzie można było położyć głowę na polu krwawem, zastawiający piersią swoją Francyę, sąsiada, mieszczanina, chłopa, wyczerpany tak samo, jak król, wysiłkiem nerwowym wielu pokoleń, zgnuśniał tak samo, jak on. Ramię jego zresztą i głowa były już niepotrzebne z chwilą, gdy król odjął mu samodzielność, spętał jego ruchy swoją wolą absolutną, zepchnął go ze stanowiska pana do rzędu zwykłych poddanych.
Król i szlachcic rozebrali się z ciężkiej zbroi, zawiesili na kółku ciężki miecz i przebrali się w miękkie, jedwabne suknie, w atłasy, aksamity, batysty i koronki. Zamiast pełnić powinność władcy i rycerstwa, za którą ich naród płacił hojnie przywilejami, zabawiali się pracowitem próżniactwem towarzyskiem, stworzyli salon, szkołę wykwintnych obyczajów dla całego świata cywilizowanego.
Pracowite próżniactwo jest żarłoczne, potrzebuje dużo pieniędzy. Zbytek, zabawa i miłość, rozpusta, uciekają od pustej szkatuły.
Więc trwonił król dochody państwa, krwawicę rąk pracowitych, jego ministrowie wynajdywali takie podatki, iż robotnik i chłop upadali, załamywali się pod ich ciężarem, — i trwonił szlachcic dziedzictwo przodków, sprzedawał wieś po wsi, morgę po mordze, a kiedy mu zostały tylko stary zamek i przywileje feodalne, wówczas szedł do Wersalu, by wycieraniem przedpokojów dygnitarzów koronnych, płaszczeniem się przed metresami królewskiemi, schlebianiem starszym dworakom, wyżebrać jakąś pensyę, jakieś beneficyum, jakąś synekurę dworską; albo, jeżeli nie chciał, nie lubił uginać karku i grzbietu, żenił się z córką zbogaconego poborcy, bankiera, kupca i bawił się dalej kosztem próżnego, ambitnego parweniusza.
Najlepsi z pomiędzy szlachty podupadłej służyli w wojsku jako oficerowie, zadowalając się skąpą pensyjką, lub siedzieli na wsi na resztkach ojcowizny i klepali biedę razem z chłopem;.
Próchniała, więdła korona królewskiego dębu Burbonów, a z nią razem próchniał, wiądł gmach pojęć, wyobrażeń, wierzeń porządku społecznego, stworzony, zbudowany przez nią.
Na skrzydłach wichrów morskich przyleciał z Anglii do Francyi duch krytycyzmu Hobbesów, Locke’ów, siadł na szczycie tego gmachu, zaczął się mu przypatrywać ze wszystkich stron i rozśmiał się dyabelskim śmiechem Voltaire’a: stare pudło, stare pudło! Zjadliwy, drwiący, cyniczny śmiech zabawił oświeconą Francyę i szedł od salonu do salonu, od zamku do zamku, od miasta do miasta. Wszędzie, gdzie się zebrała gromadka ludzi dobrze wychowanych, powierzchownie wykształconych, bawiono się, śmiano się razem z Voltaire’m: Kościół — stare pudło, tradycya historyczna — stare pudło! Bo tym wytwornisiom światowym, hołdującym wolnej miłości i sybarytyzmowi, zawadzało chrześcijaństwo, oparte na pogardzie dóbr i rozkoszy tej ziemi. Przeto powitali z radością cyniczny śmiech, który ich rozgrzeszał z grzechów lekkomyślności, lenistwa i rozpusty.
Myśl ludzka, wyzwoliwszy się raz z pod kontroli religii i tradycyi, toczy się z góry na dół, rośnie, leci z szybkością lawiny i zasypuje z gwałtownością lawiny całą przeszłość. Z cynicznego śmiechu Voltaire’a wykłuł się rezonerski krytycyzm, a w dalszym ciągu materyalizm encyklopedystów. Jeszcze Francya nie miała czasu zastanowić się nad tem, dokąd zmierza „nowa ewangelia“, kiedy miejsce Boga zajął niezawisły, żadnej powagi nieuznający rozum ludzki, miejsce zaś człowieka-duszy, człowiek-ciało, ustawiony w samym środku stworzenia bożek rezonujący i używający.
Bawiła się, używała, śmiała, dowcipkowała, rezonowała Francya oświecona, dobrze wychowana, burzyła wesoło całą przeszłość, dzieło lat tysiąca — próchniał, wiądł dąb królewski Burbonów u góry, a na dole, w korzeniach trzeszczało coś z każdym rokiem głośniej, wyraźniej. Bo w ten cały rejwach uczonej, krytycznej, dowcipkującej gadaniny, wpadł od czasu do czasu serdeczny płacz pracowitego ludu, umierającego z głodu, i głuchy pomruk niezadowolonych ambicyi mieszczaństwa.
Rozum spuścił z łańcucha religii, obowiązku i sforności państwowej wszystkie instynkty, namiętności, pożądliwości, zawiści i nienawiści natury ludzkiej, dając im na drogę zachętę: wszystko wam teraz wolno, albowiem umarła wszelka powaga.
Skazana na śmierć powaga w książkach, w broszurach, w dysputach salonowych, w rzeczywistości jednak istniała jeszcze. Istniał absolutny rząd królewski, istniał kościół z całą swoją hierarchią, istniały przywileje stanów uprzywilejowanych. Wówczas przyszedł Jan Jakób Rousseau ze swoim Contrat Social i zawołał: każdy narzucony narodowi rząd jest gwałtem, uroszczeniem, każda własność kradzieżą: tylko naród ma prawo ustanawiać dla siebie prawa, rozkazywać sobie i wszystkim, albowiem tylko on jeden jest urodzonym suwerenem.
Z wielką radością rzucił się tłum mieszczaństwa, odtrącony od przywilejów, spoglądający zazdrośnie na koronę dębu królewskiego, na doktrynę Rousseau’a i ogłosił ją swoją ewangelią.
I oto trzeszczał dąb w swoich korzeniach, głuchy pomruk nienawiści szedł z jednego krańca Francyi na drugi.
W Paryżu, w kawiarniach Palais Royal, trzęsła się nienawiść do stanów uprzywilejowanych z wściekłości, wygrażała im jawnie pięścią. Na prowincyi, w miastach, miasteczkach, po wsiach ukazywali się nie znani nikomu ludzie, przybywający nie wiadomo skąd, niewiadomo poco, i wygłaszali w szynkach, w oberżach mowy przeciw szlachcie i duchowieństwu, podżegali lud do gwałtów, powołując się na wolę króla: nasz dobry król żąda od was, abyście ukarali pychę tej czarnej bandy, która tuczy się, żarłoczna, na jego i waszej krwawicy.
Wiedziały stany uprzewilejowane o tej „małej wojnie“ o tej „petite guerre“, jak nazywały przedwstępną robotę rewolucyjną, i bawiły się nią, bawiły się bowiem wszystkiem. Wszakże były to odruchy „filozofii“, którą one głównie w swojej bezmyślności krzewiły. Nikomu z tych filozofujących, rezonujących margrabiów, hrabiów, kawalerów, prałatów, abbé’ów nie przyszło na myśl, że się ta filozofia, wcielona, żywa zwróci głównie przeciw nim. Niech się naród bawi! My pozostaniemy zawsze margrabiami, hrabiami kawalerami, prałatami, abbé’ami. Będzie nam tylko wygodniej na świecie, gdy wcielona filozofia wymiecie krępujące swobodę staroświeckie konwenanse...
Wiądł, próchniał u góry stary dąb królewski, trzeszczał u dołu, w korzeniach coraz wyraźniej, coraz głośniej, rozpadał się w strzępy gmach tysiącletnich wierzeń, pojęć, tradycyi.
Na niebie Francyi przebiegały błyskawice zygzakiem jaskrawym.
W tej chwili, w końcu stycznia 1789-go roku, ogłosił rząd edykt, zwołujący do Wersalu Stany Jeneralne.
Wszystkie oczy, wszystkie nadzieje, ambicye, zawiści i nienawiści, teorye i doktryny zwróciły się ku tym Stanom Jeneralnym. One wcielą „filozofię“ XVIII-stulecia, znajdą lekarstwo na bóle, cierpienia i niezaspokojone apetyty Francyi!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.