Błyskawice/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Drogą z Thiviers do Périgueux mknęły otwarte sanki, zaprzężone w cztery konie. Snadź spieszno było podróżnym, bo woźnica nie żałował bata.
Jakże nie uciekać przed okrutnym sępem mrozu, który zmieniał oddech ludzi i zwierząt w sople lodu?
Spadł temu kilka dni z zadymionego nieba i ogarnął olbrzymiemi, ośnieżonemi skrzydłami całą Francyę, od granicy belgijskiej począwszy aż do Pyreneów. Dokądkolwiek się oczy zwróciły, wszędzie śnieg, śnieg, a w powietrzu tyle drobnych, kłujących igiełek, tyle ostrych rózg, iż strumienie i rzeki stawały przerażone.
Stanęła Sekwana od Paryża aż do Hawru. Nawet wody morskie ścięły się po brzegach. I prowincye południowe, nawiedzane rzadko przez białego gościa z północy, trzęsły się z zimna, osowiałe.
W sankach siedziały dwie kobiety, panna de Laval i jej pokojowa.
Mijały głuche wioski, ponure miasteczka, zamknięte domy, smutne wzgórza i lasy kasztanowe. Wozów i ludzi nie spotykały po drodze, a jeżeli się tu i owdzie ukazał przed chatą, karczmą jakiś człowiek, owinięty w łachmany, to spoglądał zawsze na podróżne wzrokiem tak nienawistnym, jak gdyby miał do nich głęboki żal za krzywdę, doznaną.
Żalu do panny de Laval nie mógł mieć nikt w tych stronach, była tu bowiem obca, przybywała z daleka, z Paryża.
Czego chcą ci biedni ludzie od niej, dlaczego spoglądają na nią z podełba, prawie groźnie? W miasteczkach, na stacyach pocztowych, gdy zmieniała konie, lub przed oberżą, w której nocowała, otaczał zawsze tłum oberwańców jej sanki, oglądał z zazdrością jej bogate futra, jej wytworne, hrabiowską koroną ozdobione kufry i warczał głosem złośliwym, jak głodny pies, odrywany od kości, którą obgryzał.
— Arystokraci, złodzieje, pijawki!
Ona, panna de Laval, arystokratką? Doktryna Rousseau’a o „szkodliwości demoralizującej cywilizacyi i o szlachetności, czystości, dobroci pierwotnego, kulturą nie zepsutego człowieka“, zapadła w jej duszę entuzyastyczną, w jej serce gorące i roznieciła w tej duszy, w tem sercu wielki płomień miłości, do ludu, który miał swoją „dziewiczą uczciwością“ odrodzić zgniłą Francyę szlachecką, Francyę ostatnich Ludwików.
Ona, entuzyastka powszechnej wolności, dobrodziejka wydziedziczonych — złodziejem, pijawką?
Połowę swoich dochodów rozsypywała w Paryżu na przedmieściu św. Antoniego, gdzie głód szarpał najzawzięciej wnętrzności ubogich; sto tysięcy franków wiozła na chleb dla swoich poddanych.
Otulona w futro sobolowe, patrzyła panna de Laval tępym wzrokiem przed siebie na doliny i wzgórza, pokryte śniegiem, na milczące wioski i ciche laski przydrożne. Zdawało jej się, że jakiś cichy, stłumiony płacz wydobywa się z pod nieszczęśliwej ziemi, w której czteroletnie susze i mrozy zgasiły moc twórczą, której nędzne plony zgniły, pobite, zniszczone przez grady.
Oświecona blaskami filozofii encyklopedycznej hrabianka nie była zabobonną. Ale kiedy tak jechała, otoczona zewsząd ciszą martwoty, ścigana, smagana zawistnemi spojrzeniami nędzy, głodu, skupiona w sobie, ogarniał ją niewytłumaczony lęk przed ponurym smutkiem, który wiał nad bezpłodną ziemią.
Mimowoli, jakby szukając pomocy, obejrzała się za siebie.
W pewnem oddaleniu posuwały się drugie sanki, zaprzężone tak samo, jak jej, w cztery konie.
Rzecz szczególna! Od samego Paryża jechał ktoś za nią, trzymając się zawsze w takiej odległości, że widać go było z daleka. Kiedy ona przystanęła, zatrzymywał się także nieznajomy podróżny, kiedy ona ruszyła dalej, ruszał i on. W miastach na noclegach znikał gdzieś. Ale nazajutrz ukazywał się znów na drodze.
Zrazu nie zwracała panna de Laval uwagi na tajemniczą eskortę. Droga publiczna służy wszystkim. Ale gdy minął tydzień, drugi, a te same zawsze białe sanki w kształcie łabędzia szły ciągle za nią, postanowiła się przekonać, kto ją śledzi. Bo widocznie śledził ją ktoś. Kazała raz woźnicy nawrócić i zrównać się z dziwnym towarzyszem. Lecz biały łabędź cofnął się także, uchodząc w stronę przeciwną.
Ktoby to mógł być: przyjaciel, nieprzyjaciel? Przyjaciel nie miałby powodu ukrywać się przed nią, nieprzyjaciel mógł ją był już niejednokrotnie na pustej drodze napaść, ograbić, zamordować, gdyby jej towarzyszył w złych zamiarach.
Prawdopodobnie jakiś dziwak, jadący w te same strony, co ona.
Zapadał już wieczór, ów smutny wieczór głuchej zimy. Ani jedna ptaszyna nie żegnała zachodzącego bez promiennej aureolii słońca przyciszonym świergotem, ani jeden głos ludzki nie nadchodził po śniegu z martwych wiosek; nawet psy milczały.
Sanki pomykały właśnie ciemnym szpalerem lasu kasztanowego, ciągnącego się po obu stronach drogi. Z cicha parskały konie, jakby poczuły kogoś żywego. Może chytry lis opuszczał legowisko, zmuszony głodem do nocnej wyprawy. Nie pożywi się w pobliżu mieszkań ludzkich, które zapomniały już od roku, że istnieją na świecie kury, kaczki i gęsi. Chłop tych stron żywił się prawie tylko kasztanami, a tych smakosz łapikura nie lubi.
Nagle usłyszała panna de Laval, która, zmrużywszy powieki, urozmaicała sobie smutną drogę myślą o radości, jaką sprawi wujowi swojemu odwiedzinami, klątwę pocztyliona i zmieszany gwar ludzkich głosów.
Otworzyła oczy.
Tłum ciemnych sylwetek obskoczył ją ze wszystkich stron. Ktoś przecinał z tyłu rzemienie i powrozy, przytwierdzające kufry do sanek, ktoś drugi wyprzęgał konie.
Widziała, jak pocztylion spadł z kozła, uderzony drągiem. Konie wspinały się, plącząc się w chomontach.
— Ratunku! — wrzasnęła pokojowa, którą trzeci bandyta trzymał za piersi.
Głos przerażonej kobiety rozdarł ciszę wieczoru, rozlewając się echem po lesie.
Tak była panna de Laval zdumiona, iż straciła przytomność. Na niewiele zresztą byłyby jej się przydały nabite pistolety, ukryte w siedzeniu, zanim bowiem miała czas pomyśleć o nich, ujęły ją jakieś silne ramiona i wyrzuciły z sanek. Padła twarzą na śnieg. Drapieżne ręce ściągnęły z niej futro i obmacywały jej ciało, szukając widocznie sakiewki.
Chciała się podnieść, bronić. Nie mogła się ruszyć. Jakieś kolano, gniotące jej plecy, przygwożdżało ją do ziemi. Suchy śnieg zasypał jej oczy, wciskał się do ust.
Wtem usłyszała głuchy, śniegiem przytłumiony tentent galopujących koni. Tuż nad jej głową rozległ się strzał... Uciskające ją kolano zsunęło się i jakieś bezwładne ciało zwaliło się na nią. Padł strzał drugi, trzeci, czwarty, potem zadzwonił brzęk stali, uderzającej o stal, słychać było klątwy, jęki, nawoływania, wkońcu tupot oddalających się szybko nóg ludzkich, czy zwierzęcych.
Cisza...
Ktoś zdejmował z niej bezwładne, ciężkie ciało, podnosił ją, otulał w futro i pytał głosem miękkim, troskliwym:
— Czy pani nie czuje jakiego bólu?
Nie czuła bólu. Była tak odurzona tem, co się stało, że nie mogła skupić myśli. Zdawało jej się, że śni. Może jej się przywidziało, że ją napadnięto? Wieczór taki ciemny, głuchy i smutny, a z ciemności i smutku lęgną się, dziwaczne mary, widziadła.
Jakaś ostrożna, delikatna ręka otrzepywała jedwabną chusteczką jej oczy, usta, twarz ze śniegu i ten sam głos troskliwy pytał po raz wtóry:
— Czy pani nie czuje jakiego bólu? Proszę, niech się pani poruszy.
Teraz otworzyła powieki, uwolnione od śniegu. Jej zdziwiony wzrok padł na pochyloną nad nią głowę Gastona de Clarac, który ją trzymał w objęciach.
— Wicehrabia — szepnęła.
— Dobry Bóg natchnął mnie myślą czuwania nad nierozważną brawurą pani — mówił pan de Clarac. — Ale pani nic nie czuje, żadnego bólu?
— Nic mnie nie boli.
— Chwała Bogu.
Wicehrabia uchylił kapelusza i podniósłszy oczy do nieba, mówił:
— Dzięki Tobie, Panie, iż pozwoliłeś mi przybyć w samą porę i zgromić opryszków.
A nakrywszy głowę, rzekł z uśmiechem:
— Panią zgorszy może moja zacofana, niemodna dziś pobożność, ale kto ocierał się tyle razy na połach bitew o śmierć i patrzał tyle razy na niemoc człowieka, jak ja, ten musiał się pozbyć pychy rozumu ludzkiego. Żołnierz czuje nad sobą rękę Boga i korzy się przed nią bez wstydu.
Było pannie de Laval tak dobrze w objęciach rotmistrza, czuła się tak bezpieczną w jego męskich ramionach, iż zamknęła znów oczy, jak przerażona dziecina, tuląca się u piersi niani.
Więc to on jechał za nią od samego Paryża? Zrozumiała, dlaczego czuwał nad nią w pewnem oddaleniu. Kawaler nie chciał narazić panny na złe języki ludzkie. Jaki dobry, uczciwy, rycerski...
Każdy przeciętny wytworniś paryski byłby korzystał ze wspólnej, dalekiej podróży, szukał jej towarzystwa, starał się omotać jej serce słodkiemi nićmi pochlebstwa, a on unikał rozmyślnie spotkania, szanując jej cześć niewieścią, jej honor.
Bez oporu pozwoliła się przenieść na sanki.
— Zapal pochodnie, Jakóbie! — rozkazał rotmistrz.
Cztery trupy broczyły na śniegu w kałuży krwi krzepnącej. Jeden z nich, leżący na wznak, patrzył na dragona, który się nad nim pochylił, szklistemi, przerażonemi oczami.
— Tego schwycił dyabeł od razu za łeb, jak swojego, bo okrutny strach siedzi mu w ślepiach. A nie łaź, gałganie, gdzie cię nie proszą.
Mówiąc to, kopnął żołnierz trupa w brzuch.
— Jakóbie! Tylko dzicy ludzie i zwierzęta znęcają się nad trupami — strofował rotmistrz.
— Niech monseigneur nie żałuje tego ścierwa. Gdybyśmy się my byli dostali w jego łapy, byłby nam z pewnością wypruł kiszki — tłómaczył się Jakób. — Po dragońsku lunęłem go szablą przez łeb. O, mózg mu wyleciał.
— Zobacz, co się dzieje z pocztylionem, zdaje mi się, że postękuje.
— Postękuje sobie — mówił Jakób, świecąc pocztylionowi pochodnią w oczy. — Leży w śniegu, jak w puchu i pomruguje ślepiami. Wstawaj, kmotrze! Czem cię to po łbie pomacali, hę? Nie ostrem żelazem, bobyś nie mrugał, niby zając pod miedzą. Pewno jakim miękkim drągiem. Jeszcze ci we łbie szumi? Zaraz cię otrzeźwię.
Dragon wziął garść śniegu i wytarł głowę i twarz pocztyliona, który jęknął teraz głośno.
— Boli cię? Patrzcie go, jaki delikatny... Książątko...
— Daj mu szklankę wina! — rozkazał rotmistrz.
Cucony śniegiem i winem przychodził pocztylion powoli do siebie. Dźwignął się, usiadł na śniegu, wytrzeszczył oczy.
— A to mnie urządzili! Tysiąc świec błysnęło mi w ślepiach, a potem ciemności i nic — bełkotał jeszcze na wpół nieprzytomny.
Nagle podniósł się.
— A moje konie?
Poznawszy swoje konie, uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Nie zdążyli ukraść. Chwała świętemu Pawłowi, mojemu patronowi.
Podszedł do koni i głaskał je, klepał po szyi. Był jednak tak osłabiony, iż nie mógł sam zaprządz do sanek. Pomógł mu Jakób z drugim pocztylionem.
Trzeba było jeszcze przytroczyć kufry i ocucić omdlałą z przerażenia pokojową panny de Laval. Gdy wszystko było gotowe, wsiadł rotmistrz na kozieł sanek hrabianki i wziął sam lejce do rąk.
— W drogę! Nabij pistolety, Jakóbie, i trzymaj je w pogotowiu!
Wyjechali z lasu.
Zapadła już noc bezgwiezdna, tak czarna, że gdyby nie blask pochodni, nie możnaby odróżnić drogi od pola. Rotmistrz, pochylony na koźle, wytężał słuch, czujny na szelest najlżejszy. Ale oprócz głuchego tententu kopyt końskich, monotonnego brzęku grzechotek i łopatania pochodni, nie mąciło nic ponurej ciszy grobów, która objęła obumarłą ziemię. Nawet konie nie prychały, nie parskały. Szły bez bata, równym, wyciągniętym kłusem, podrzucając od czasu do czasu łbami. Sanki, oświecone czerw-onym blaskiem migotliwych płomieni, mknęły białym szlakiem śniegowym cicho, lekko, podobne do widm, płynących w powietrzu.
Cisza grobów objęła ziemię, ale w duszy panny de Laval nie cisza panowała. Sierota od lat dziecięcych, wychowana w klasztorze, następnie w wielkim świecie paryskim, znała dotąd tylko otoczenie klasztorne i światowe, klauzurę pensyonatu i szablon salonów. Psychologii szerszych mas narodu uczyła się z książek, które pochłaniała z chciwością warstw oświeconych swojej epoki. Encyklopedyści zburzyli w jej sercu ołtarz, wystawiony Bogu, a Jan Jakób Rousseau, umiejący przemawiać do tkliwych uczuć i do fantazyi niewieściej, przesłonił jej mądre oczy różową opaską dobrego optymizmu. Tyle się naczytała w książkach, nasłuchała w salonach literackich o czystości natury, o brudzie, zgniliźnie cywilizacyi, iż wierzyła, że prawdę, dobroć, szlachetność można znaleźć tylko na wsi, między ludem prostym, zdala od kultury wielkiego miasta. I dlatego to wybrała się w drogę sama z pokojówką, bez służby męskiej.
Tymczasem to, co widziała, słyszała w ostatnich dwóch tygodniach, kłóciło się zanadto z jej ładnemi marzeniami, aby nie miała dostrzedz różnicy między martwą teoryą a żywą prawdą.
Jakaś tłumiona, warcząca, niezrozumiała dla niej nienawiść owego prostego ludu, który był, według jej mistrza Rousseau’a, wcieleniem dobroci i szlachetności, dziwiła ją żółtem spojrzeniem zazdrości od chwili, kiedy wyjechała za rogatki Paryża. A dziś napadli ją nieznani ludzie, względem których nic nie zawiniła, sponiewierali ją, znieważyli i byliby ją może zamordowali, gdyby nie pistolety i szable rotmistrza. A ten dragon, ten Jakób! Jak on urągał brutalnie, bez litości trupowi! Jej sprawiał widok zabitego ból. A ten żołdak kopnął martwe, okrwawione ciało.
Byłżeby optymizm Rousseau’a złudzeniem marzyciela, nieznającego ludzi i życia?
W głowie panny de Laval trzepotały się myśli sprzeczne, uderzając jedna o drugą. Ona wstydziła się pojęć i uczuć religijnych, jako „przeżytku minionej ciemnoty“, a pan de Clarac, wychowany tak samo, w takiem samem otoczeniu, jak ona, korzył się jawnie przed Bogiem „zabobonem przeszłości“. Dla niej był człowiek z ludu, dziecko natury, tworem doskonałym, a ten jej ideał zachowywał się, jak zwierzę drapieżne.
Jak pogodzić te sprzeczne z sobą zjawiska, pojęcia?
W duszy panny de Laval majaczyło słabe światełko innej prawdy, bliższej rzeczywistości, ale ta dusza była jeszcze zbyt entuzyastyczna i zbyt głębokie korzenie zapuściła w niej „nowa ewangelia“, by się mogła, chciała wyrzec snów młodości. Te ładne marzenia o dobroci pierwotnego człowieka i o szczęśliwości powszechnej przez powrót do natury, znalazły odpowiedź, która tłumiła budzące się wątpliwości: którzy ją, niewinną, napadli — i ten brutalny dragon i ci zawistni oberwańcy — byli zwykłymi opryszkami, wrzodem czystego ludu, grzechy zaś kilku, kilkunastu, choćby kilkuset zwyrodniałych jednostek nie obalają prawdy, zasady.
Tak siebie samą przekonawszy, zapomniała panna de Laval o trwodze napadu.
Na tle ciemnej nocy błysnęły światełka, gasnąc i ukazując się, przenosząc się z miejsca na miejsce.
Po kwadransie wjechały sanki do jakiejś mieściny.
— Macie tu jaką porządną oberżę? — zapytał rotmistrz pierwszego mieszczanina, który mu się nawinął pod rękę.
— Dlaczego nie miałoby być oberży? Tam, w rynku — odpowiedział mieszczanin i odwrócił się plecami, nie uważając za potrzebne udzielić dalszych objaśnień.
— Hołotka shardziała we Francyi — mruknął rotmistrz.
W oknach oberży świeciło się jeszcze; ludzie wchodzili, wychodzili; gwar licznych głosów wydobywał się na ulicę.
Na progu ukazał się oberżysta w czapce wełnianej na głowie, w krótkim kożuszku, w grubych pończochach, w sabotach, z fajką w gębie.
— Czy są w oberży dwa osobne pokoje, jeden dla pań, drugi dla mnie? — odezwał się rotmistrz.
— Są u mnie dwie izby gościnne, ale jedną z nich zajął jakiś pan ze swoją służbą — odpowiedział oberżysta, racząc zaledwie uchylić od niechcenia czapki, podobnej do pończochy.
— Pomieścimy się jakoś.
W pierwszej, dużej izbie siedziało przy długich stołach mnóstwo ludzi. Pili wino, kurzyli fajki, gawędzili. Kiedy rotmistrz wszedł z panną de Laval, umilkła na chwilę rozmowa. Ale tylko na chwilę. Zaspokoiwszy ciekawość, nie zwracali mieszczanie więcej uwagi na przybyszów. Nikt nie ruszył się, by ustąpić miejsca kobietom i oficerowi jego królewskiej mości, nikt nie podniósł się, nie uchylił czapki, nie oddał pozdrowienia, chociaż rotmistrz odkrył głowę i powitał zgromadzonych uprzejmem: „dobry wieczór panom“.
— Czy można się widzieć z tym panem, który zajął jeden z pokojów gościnnych? — zapytał rotmistrz oberżystę. — Proszę powiedzieć, że wicehrabia de Clarac ma do niego prośbę.
Nie było-ż to złudzenie? Ale nie! Z izby gościnnej wyszedł lord Chesterfield.
— Mylord w tej dziurze? — zawołał rotmistrz zdziwiony. — Skąd się pan tu wziął?
— Z Paryża, z początku dyliżansem, potem sankami... Hrabianka de Laval? Jakie miłe spotkanie. Nie żałuję, że mnie nieprzyjemny wypadek zatrzymał w tej norze. Ale proszę do mojej izby. Taki tu dym. Hrabianka się udusi.
Lord podał pannie de Laval ramię i wprowadził ją do swojego pokoju.
Była to zwykła bielona izba, bez firanek w oknach, bez dywanu na dziurawej podłodze. Całe umeblowanie składało się z łóżka, stołu i krzesła. Na stole paliły się dwie łojowe świece, zatknięte w butelkach.
— Przepraszam państwa za iście studencki apartament, ale nie jestem w Anglii. U nas mają nawet wioski przyzwoitsze, wygodniejsze oberże. William!
Kamerdyner lorda ukazał się na progu.
— Staraj się zdobyć jakie wygodne krzesło dla panny hrabianki i zakrzątnij się koło wieczerzy.
Krzesło, które kamerdyner przyniósł z prywatnego mieszkania oberżysty, nie było wprawdzie fotelem, paryskim, ale wymoszczona futrami lorda i rotmistrza, wydawało się pannie de Laval po kilkogodzinnej podróży i po strachu napadu, szczytem wygody.
— Przyjemnie wypocząć pod dachem — mówiła, oparłszy nogi na walizce.
— Zwłaszcza, gdy się było bardzo blizko drugiego świata — odezwał się rotmistrz, który rozsiadł się na kufrze, przysunąwszy go do stołu.
— I państwo także? — rzekł lord. — Chyba nie napad.
— Właśnie, że napad. Jakiejś bandzie spodobały się kufry, futra i pieniądze hrabianki, ale obrzydziłem łotrzykom apetyt na cudzą własność.
— I moje kufry widocznie spodobały się jakimś drapichrustom i ja obrzydziłem im przy pomocy pistoletów i szpady apetyt na cudzą własność, w ostatniej jednak chwili trącił mnie któryś z nich, uciekając, tak niegrzecznie czemś twardem w bok, iż medytuję już trzeci dzień w tej nudnej dziurze o sposobie nakarmienia całej ludzkości, bo gdyby wszyscy byli syci, nie byłoby może złodziejów i rabusiów.
— Mylord ranny? — zapytała hrabianka troskliwie.
— Była to tylko silna kontuzya; nic ważnego. Już przechodzi; jutro ruszę dalej. Państwo zapytają dokąd? Nigdzie i wszędzie, tak sobie, prosto, albo krzywo przed nosem, jak mi się będzie podobało. Poznawszy Paryż dostatecznie, chcę się przypatrzeć prowincyi, miasteczkom, wsiom, ludziom, zwyczajom, obyczajom. Francya jest dziś najciekawszym krajem na kuli ziemskiej. Jak w olbrzymim kotle, warzą się w niej, kłębią, kipią, gotują złudzenia i zachwyty, pragnienia i namiętności niezadowolonego, nienasyconego nigdy narodu ludzkiego. Za cenę tak zajmującego widowiska warto wziąć żelaznym drągiem po żebrach.
— Jeśli mylord niema dokładnie wytkniętej marszruty, może zechce pan zabawić przez pewien czas u mojego ojca w Clarac — zapraszał rotmistrz.
Z prawdziwą przyjemnością będę korzystał z uprzejmego zaproszenia pańskiego, panie wicehrabio. Bardzo pragnąłbym poznać waszą szlachtę wiejską.
Kamerdyner lorda przygotował tymczasem przy pomocy dragona Jakóba wieczerzę. Oberża dostarczyła pieczonych kasztanów, czarnego chleba, kwaśnego wina. Resztę: szynkę, owoce, herbatę, wieźli Paryżanie z sobą.
Z takim apetytem zajadali podróżni kasztany, czarny chleb i wyschłą szynkę i pili kwaśne wino, jak gdyby się nigdy czemś lepszem nie karmili.
Przez dziurawe drzwi dochodził ich z głównej izby równy, jednostajny gwar większej gromady ludzi, rozmawiających z sobą półgłosem. Nagle zapanował nad tym gwarem głos młody, ostry, krzykliwy.
Aha, już zaczyna odezwał się lord. — Trzeci wieczór słyszę tego Cromwella prowincyonalnego i uczę się od niego więcej, niż od wytrawnych uczonych paryskich. Warto go posłuchać.
Uchyliwszy drzwi, przysunął lord do nich krzesło panny Laval, aby, niewidziana, mogła wszystko słyszeć. Ostry głos odcinał się wyraźnie od ciszy, która zalegała izbę.
— Pytacie, kto winien tej strasznej nędzy, jaka smaga naszą nieszczęśliwą ojczyznę? — krzyczał ów głos. — Ten, co zagarnął, ukradł narodowi ziemię i ssie z niej od lat ośmiuset wszystkie soki żywotne razem z naszym potem, naszą krwią. Odpowiedzcie sobie sami.
— Szlachta — odpowiedział ktoś.
— Tak, szlachta, ta drapieżna banda uzbrojonych zbójów, rabusiów, morderców, która narzuciła narodowi swoją wolę, zamknąwszy mu usta żelazną pięścią. Szlachta?! Szlachtą, rasą szlachetną nazwali się opryszkowie, jak gdyby byli ulepieni z lepszej gliny od nas, jak gdyby wszyscy ludzie nie przychodzili na świat równi sobie, przeznaczeni do szczęścia. Na pohybel tym złodziejom własności narodowej, tym uzurpatorom władzy. A razem z nimi na pohybel podłym klechom, którzy ogłupiali przez lat tysiąc trzysta łatwowierny naród dziecinnemi bajkami Starego i Nowego Testamentu, kazali znosić cierpliwie ból nędzy, zależności, ucząc słabych psiej pokory, pocieszając nieszczęśliwego śmieszną obietnicą jakiejś korony niebieskiej. Dosyć nieproszonej opieki tej czarnej bandy, tuczącej się na naszej krzywdzie. Ocknijcie się, obywatele, prawowici dziedzice pięknej Francyi, otrząśnijcie z siebie jarzmo nikczemnych uzurpatorów. My nazywamy się milionami, a oni tworzą w pośród nas tak nieliczną gromadkę, iż zarzucimy ich czapkami, gdy się do nich zabierzemy. Czego się boimy? Ta hołota, pyszniąca się tytułem zdobywców Francyi, spodlała, zmarniała do tego stopnia,.iż nie potrafiłaby się nawet bronić. Zuchwalstwo i brutalność jej przodków strawiły próżniactwo, rozpusta i życie salonowe ostatnich lat stu. Nie obawiajcie się tych wykwintnych, zwyrodniałych zdechlaczków. Rzucimy ich o ziemię bez wielkiego wysiłku, za co nam dobry król będzie wdzięczny, bo i jemu obrzydła drapieżność i żarłoczność szlacheckich żebraków.
— Niech żyje król, na szubienicę arystokratów i klechów! — zahuczało w izbie.
— Rzucimy ich o ziemię, jak bezsilne szczenięta.
— Odbierzemy im naszą Francyę, naszą własność prawowitą, zburzymy ich przywileje.
— Niech żyje stan trzeci!
Dzwoniły szklanki, kieliszki, szumiał gwar podniesiony, a z tego gwaru wylatywały wykrzykniki, groźby tłukące się o ściany, jak ptactwo zbłąkane. Słychać było ciągle: podli arystokraci, nikczemni księża, na szubienicę!
Lord Chesterfield miał ochotę zabawić się kosztem entuzyazmu rewolucyjnego panny de Laval, ale spojrzawszy na nią, powstrzymał uwagi ironiczne, jakie mu się cisnęły na usta. Tyle smutku było w oczach zdumionej hrabianki, iż odczuł niewłaściwość drwiącego słowa.
— Czego ci ludzie chcą od nas? — mówiła panna de Laval głosem cichej skargi. My pragniemy naprawić krzywdy przeszłości, zbudować nowy dom, w którymby się i dla nich i dla wszystkich znalazło miejsce wygodne, a oni?
W izbie uciszyło się. Po chwili odezwał się głos drugi, spokojny, poważny.
— Mistrza Legranda unosi zbytecznie jego nienawiść do szlachty i duchowieństwa — mówił ten głos drugi. — Legrand zapomina, że ktoś mocniejszy od szlachty, od króla nawet, chłoszcze Francyę od szeregu lat mrozem, gradem, nieurodzajem. Francya odwraca się od starego, dobrego Boga, więc stary, dobry Bóg odwraca oblicze swoje od Francyi. Cóż szlachta temu winna, że mrozy, grady i nieurodzaje niszczą plony naszej ziemi, zabierają chleb nie samym tylko ubogim? Cierpimy wszyscy, szlachta, mieszczanie i chłopi, bo wszyscy jesteśmy dziećmi tej samej ziemi.
— Służka arystokratów! Za drzwi z nim, na śnieg, na mróz! — krzyczał głos ostry.
— Służką arystokratów nie byłem nigdy — bronił się głos spokojny — bo nie miałem potrzeby kłaniać się komukolwiek, ale zdaje mi się, że grzeszy ciężko, kto sieje kąkol niezgody, waśni w chwili, kiedy wszyscy Francuzi powinni sobie podać ręce, by dźwignąć z upadku nieszczęśliwą ojczyznę. Mistrz Legrand zaś, miotający się na szlachtę, jak gdyby doznał od niej samych tylko krzywd, samych niesprawiedliwości, nic powinien zapominać, że gdyby nie dobre serce i hojność pana de Thiviers, który go wychował i wyposażył, łatałby dziś w szewskim warsztacie ojca nasze stare trzewiki po kilka sous od pary, zamiast zgarniać od nas sute honorarya adwokackie za szczekaninę przed kratkami. Jeśli kto, to on, nie ma prawa złorzeczyć szlachcie, z której rąk wziął majątek, stanowisko i swoją mądrość zjadliwą.
Snać miał mistrz Legrand w towarzystwie, zebranem w oberży, nieprzyjaciół, zazdrosnych, bo ostatnim słowom jego oponenta wtórował przy kilku stołach zły śmiech zadowolonej miłości własnej. Śmiech ten podniecił szlachtożercę.
— Zdrajcą jest, kto broni ciemięzców narodu! — wrzeszczał na całe gardło.
Gwar zmienił się teraz we wrzawę piekielną, ponad którą górowały wykrzykniki: zdrajca, łotr, głupiec! Słychać było, jak się ktoś szamotał, bronił, wzywał pomocy.
Rotmistrz, który słuchał dotąd z brwią zmarszczoną, otworzył nagle drzwi na rozcież. Mnóstwo rąk niosło jakiegoś starszego mieszczanina ku drzwiom, wśród krzyku i śmiechu całej gromady.
Szybko skoczył rotmistrz w tłum skłębiony, schwycił za kark pierwszego z brzegu, odrzucił go na bok, uderzeniem głowy w plecy powalił drugiego; trzeciego pchnął kolanem pod krzyż, czwartego odciągnął za włosy.
Tak zdumieni byli mieszczanie nagłym napadem, iż ci, co nieśli owego starszego jegomościa ku drzwiom, upuścili go na ziemię.
Któryś z powalonych zerwał się na równe nogi i skoczył do rotmistrza. Lecz w tej chwili błysnęła szpada.
— Po raz ostatni podniesie rękę na tej ziemi, kto ją na mnie podniesie.
Groźbę tę podkreślił oficer spojrzeniem tak zabójczem, iż śmiałka odeszła ochota do walki nierównej. Goła pięść nie zmoże ostrej stali.
— Zmęczona daleką drogą dama i chory cudzoziemiec potrzebują spokoju — rzekł rotmistrz, kiedy cisza zaległa izbę — a wy Francuzi, najgrzeczniejszego na świecie narodu synowie, zachowujecie się, jak horda Hunnów. Cóż powie o nas lord Chesterfield, kiedy wróci do Anglii? Byliśmy zawsze gościnni dla cudzoziemców i uprzejmi dla kobiet. Wstydźcie się, panowie!
— Naród nie ma potrzeby być grzecznym dla arystokratów — odezwał się jakiś młody, drobny człowieczek, w którym rotmistrz poznał po głosie adwokata: Legranda.
Ale rotmistrz wiedział, jakim językiem przemówić do swoich ziomków. Potrąciwszy o ich miłość własną, był pewny wygranej.
Nikt nie poparł adwokata. Powoli, jeden za drugim, opuścili mieszczanie oberżę, a teraz uchylali wszyscy czapek, życząc obcym gościom dobrej nocy.
W końcu oddalił się także wygadany adwokat, rzuciwszy rotmistrzowi na pożegnanie spojrzenie zjadliwe, grożące: zapamiętam sobie ciebie, zuchwały arystokrato!
Całej tej scenie przypatrywała się panna de Laval, na wpół przerażona, na wpół zachwycona. Tłum roznamiętniony mógł runąć na rotmistrza, powalić go, zdeptać — serce jej drżało o niego — wiedziała już, jak wyglądają napady. A ten tłum ukorzył się przed jego odwagą, siłą i zręcznością, położył się u jego stóp uległy, posłuszny.
Obie ręce podała hrabianka rotmistrzowi, dziękując mu bez słowa za nowy dowód odwagi.
Kiedy się tak trzymali przez kilka chwil za ręce i patrzyli sobie w oczy, splatały się ich serca, zlewały się ich dusze w jedną, nierozerwalną całość.
Lekki rumieniec ożywił matową cerę hrabianki.
Spuściła oczy wstydliwie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.