Błyskawice/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

— Jakże ci się nasze damy paryskie podobają?
— Jeżeli wszystkie są tak ładne, miłe i dobre, jak ty, kuzynko, to będzie mi bardzo trudno wybierać. Rozmiłuję się na śmierć we wszystkich.
— Pochlebca!
Pani de Bar spoczywała w swoim buduarze na wspanialej, czerwonym adamaszkiem obitej, koronkami strojnej délassante. Pracowała dziś nad siły ludzkie, była okropnie zmęczona. Dziesięć wizyt złożyła osobiście, u dwudziestu portyerów wpisała się własnoręcznie do księgi gości, u modystki przymierzała nową suknię, w magazynie kapeluszy oglądała ostatnie modele, wstąpiła po drodze na jakiś odczyt o jakimś wynalazku chemicznym, który ją nic a nic nie obchodził.
Obok niej, na taburecie siedział Gaston de Clarac, który wrócił właśnie z Wersalu.
Wolno kochać wszystkie ładne kobiety, ale żenić można się tylko z jedną — rzekła. — Masz lat trzydzieści, Claracowie wygasają, trzeba pomyśleć o podtrzymaniu rodu.
Wicehrabia milczał zamyślony.
— Panna de Laval jest bardzo dobrą partyą, młoda, przystojna, bogata, doskonale skoligacona, a co najważniejsza — niezależna majątkowo, bo pełnoletnia i sierota — poddawała hrabina. — Oczu nie odrywałeś od niej u pani de Beauharnais. Przyznaj się, że ci się podobała.
— Zwróciła moją uwagę swoją oryginalnością i niezależnością, ale znam ją dotąd tak mało, iż nie wiem nawet, czy mi się podobała — odezwał się wicehrabia.
— W naszym świecie odgrywa wzajemny afekt w małżeństwie rolę podrzędną.
— Wiem. W naszym świecie łączą się pary dla majątku, koligacyi, dla podtrzymania nazwiska, rodu, w naszym świecie zaręcza się dzieci, ale ja nie należę pojęciami do naszego świata. Kilka lat, spędzonych w dziewiczych lasach Ameryki, w trudzie, w znoju, w walce o życie z ludźmi i zwierzętami, w otoczeniu wspaniałej natury, odświeżyły moje serce, moją duszę, zahartowały moją wolę. Wyjechałem do Ameryki manekinem, ruszającym się podług pewnych przez savoir-vivre ściśle określonych wskazówek, formuł, a wróciłem człowiekiem żywym, w którego piersi bije serce ludzkie, serce ludzkie zaś nie znosi pęt narzuconych.
— Serce ludzkie pragnie miłości, cnoty, wiernej żony, któraby mężowi cerowała pończochy, obrabiała chustki do nosa, a dzieciom obcierała omorusane buzie od świtu do nocy. Boska sielanka, natura, cnota! deklamowała hrabina ze sztucznym, komicznym patosem, wzniósłszy oczy w sufit.
— Wolno ci drwić, piękna kuzynko, z moich zacofanych, parafiańskich pojęć, ale ostre strzały twojego dobrego humoru odpadają bezsilnie od mojej staroświecczyzną opancerzonej piersi.
— Doskonale! — Gdyby cię panna Zofia de Laval słyszała, rzuciłaby ci się od razu na szyję, bo i ona wyłamuje się odważnie z pod kodeksu konwenansów. Będzie z was dobrana para. Jan Jakób Rousseau przewrócił jej w głowie.
— Mnie nie papierowa, martwa natura Rousseau’a przewróciła w głowie, lecz natura żywa zdjęła ze mnie pęta konwenansów.
W tej chwili ukazał się kamerdyner, oznajmiając pannę de Laval. — Śmiało do ataku, waleczny obrońco niepodległości tych ordynarnych kolonistów amerykańskich w surdutach z cuchnącego samodziału, z pałkami à la Franklin zamiast lasek w ręku — zachęcała hrabina. — Nie mam nic przeciwko twojej „naturze“, byłabym jednak bardzo rada, gdyby razem z ową naturą wpadło do rodziny Clarac’ów tłuste wiano panny de Laval.
Panna de Laval była bardzo powabna w krótkiej, czarnej, aksamitnej sukni, obramowanej u rękawów i u dołu gronostajem i w czarnym, fantazyjnie z przodu podwiniętym kapeluszu, ozdobionym białemi, strusiemi piórami.
— Hrabina słaba? — rzekła, witając się z panią de Bar. — Może wapory lub coś w tym rodzaju?
— Któżby dziś chorował na wapory?[1] Nie wolno — odpowiedziała hrabina, pokazując w uśmiechu prześliczne zęby. Bawimy się przecież w naturę, w zdrowie, w czerwone policzki.
— Malowane, wywoływane sztucznie różem. Ale cóż hrabinie dolega?
— Tylko obowiązki światowe.
— Sto wizyt, dwieście kapeluszów, oglądanych w magazynie, obiad proszony, cały rój obłudnych próżniaków, asystujących przy tualecie. Można się zmęczyć, przyznaję. Biedna, pracowita, od południa do świtu ciągle zajęta pani de Bar.
— Oto masz ją całą — mówiła hrabina, zwracając się do rotmistrza. — Gardzi życiem światowem, lekceważy rozmyślnie formy towarzyskie.
Nie lubię się nudzić, a życie światowe nudzi mnie straszliwie — odpowiedziała hrabianka.
Usiadłszy bez ceremonii na kanapie, obok nóg pani de Bar, spojrzała na wicehrabiego.
Na panu, panie wicehrabio, nie widać waporów — odezwała się. — Pańska zdrowa cera starczyłaby do umalowania stu zdechlaków paryskich.
Hrabina wybuchła śmiechem.
— Coraz lepiej — rzekła. — Na słowach energicznych nie zbywa zwolenniczce natury. Może zaczniemy ryczeć, jak krowy, albo rżeć, jak konie.
— Wiem, do kogo mówię, broniła się hrabianka. — Ucha żołnierza nie razi słowo energiczne, przywykło ono bowiem w służbie nawet do mowy gwałtownej. Bardzo mi na rękę, że pana spotykam, panie rotmistrzu. Chciałabym się dowiedzieć, czy w naszych stronach nęka głód naprawdę ubogą ludność, jak czytam w „Merkurze“.
Już trzeci rok z rzędu zawodzą winnice, a że wino jest głównym produktem naszych stron, przeto umiera chłop po prostu z głodu.
— Biedni ludzie...
— Tak, biedni — potwierdził wicehrabia. — Żarły ich zawsze podatki, zabierające im połowę ich krwawicy, niszczyło ich zawsze prawo myśliwskie, lekceważąc ich pracę, a teraz, od lat kilku, chłoszczą ich mrozy pospołu z nieurodzajem.
— Jest obowiązkiem panów pomódz ludowi, który na nich pracuje.
— Robimy wszystko, co w naszej mocy. Ale i u nas, szlachty wiejskiej, nie przelewa się. Deszcz złota, spływający w Wersalu z tronu, rozchwytuje łapczywie garstka dworaków; my zaś, panowie na prowincyi, dojadamy resztek fortun naszych przodków. Dzielimy się chętnie temi resztkami z ubogim ludem, w czem nam dopomagają klasztory, ale nasza i klasztorów hojna ręka nie jest w stanie nakarmić głodnych milionów. W tem strasznem położeniu potrzeba zgoła innych środków.
Hrabianka słuchała z wielką uwagą, wpatrzona w rotmistrza. Jej zamyślone oczy pytały: cóż sądzisz, że trzeba zrobić?
— Trzeba zdjąć ze spracowanych barek ludu przygniatające je nadmiernem brzemieniem podatki, znieść resztki pańszczyzny, wszystkie przywileje feodalne i ograniczyć władzę króla, żeby nie mogła trwonić bez celu dochodów państwa. Ale tego dzieła mogą dokonać tylko Stany Generalne, na których zwołanie nasz dobry, uczciwy król już się zgodził.
— Wicehrabia sądzi, że nasza zacofana szlachta wiejska zgodzi się na taki przewrót stanowczy?
— Z wyjątkiem nielicznej garstki spleśniałych mamutów, nie będzie się żaden młodszy szlachcic opierał koniecznej przebudowie prawodawstwa. Wszystkich nas przecież wychowała nauka i literatura ostatnich lat czterdziestu, pragniemy wszyscy przewietrzenia stęchłych obyczajów i pojęć.
Dziękuję panu za bardzo miłą niespodziankę — rzekła panna de Laval, podając wicehrabiemu rękę.
A kiedy spostrzegła w jego oczach błysk zdziwienia, dodała:
— Mundur oficera jego królewskiej mości nie bywa zwykle postępowym.
— Wierność żołnierza dla króla, dla naturalnego wodza, nie kłóci się wcale z miłością do narodu i z poczuciem sprawiedliwości, tem więcej, że sam Ludwik XVI nie jest przeciwny reformom, inaczej bowiem nie zwoływałby Stanów Generalnych.
Mówili teraz o swoich stronach, o domach, które znali oboje. Rotmistrz opowiadał hrabiance nieznane jej szczegóły, wiadomości, plotki ostatniego roku, odpowiadając na jej pytania. Panna X wyszła za mąż, panna Y zaręczyła się z panem M, pan R spadł z konia i złamał nogę i t. d.
Wspólne strony, wspólne znajomości zbliżają ludzi do siebie. Kiedy panna de Laval podniosła się po przegawędzonej godzinie z kanapy, żegnając się z hrabiną, uścisnęła bardzo serdecznie rękę rotmistrza.
— Do miłego widzenia w Castel, albo w Clarac — mówiła — za tydzień bowiem jadę do wuja d’Escayrac, skąd rozpatrzę stan moich majątków. I ja liczę dużo na Stany Generalne, zanim się jednak wybrańcy narodu zbiorą w Wersalu, mogą moi poddani umrzeć z głodu, czego sobie wcale nie życzę. Postaram się napełnić ich puste garnki na pewien czas oczywiście nie tłustemi kurami, bo tej sztuki nie potrafił nawet Henryk IV, chociaż rozporządzał większymi środkami ode mnie. Do miłego więc widzenia.
Uśmiechnąwszy się do rotmistrza prześlicznemi ustami Wenery, hrabianka wyszła z buduaru.
— Podobałeś się tej szalonej dziewczynie — odezwała się hrabina. — Kuj teraz żelazo, póki gorące. Cóż za pomysł szalony udawać się samej w drogę daleką, kiedy można siedzieć wygodnie w Paryżu przy ciepłym kominku.
— Zwłaszcza, że drogi stały się od pewnego czasu niepewne — zauważył rotmistrz. — Mnóstwo jakiejś ponurej hałastry włóczy się po wsiach. Słychać tu i owdzie o napadach, rozbojach. Będę czuwał nad panną de Laval.
— Już tak? — zaśmiała się hrabina — będzie niedługo wesele. Słyszę spadających z ambony; wysokiego i potężnego wicehrabiego de Clarac z wysoką i potężną hrabianką de Laval. Winszuję z całego serca wysokim i potężnym państwu de Clarac. Masz moje błogosławieństwo wraz z życzeniem pół kopy wysokich i potężnych Claraciątek.
Zmierzchało się już, kiedy rotmistrz opuszczał hrabinę. Chcąc przeczytać świeżego „Merkurego“ udał się na bulwary do kawiarni „Gaussin“, gdzie zbierała się młodzież wykwintna.
Bulwary przedstawiały o tej porze barwny obraz. Wolno, krok za krokiem, posuwały się ekwipaże najróżniejszych kształtów i nazw: allemandy, dyliżanse, „dormeuse’y“, „soli“, „vis-avis’y“, kabryolety, berlinki, gondole, saboty, leniuszki, dyabły, a w tych powozach cały elegancki świat paryski, otulony w kosztowne futra. Posuwały się wolno, krok za krokiem, bo co chwila podchodził ktoś do ich drzwiczek, jakiś młody panicz, jakiś stary galant; wówczas spadały z brzękiem szklane okna i wychylały się upudrowane głowy dam; szeptano i śmiano się z cicha, opowiadano sobie ploteczki. Posuwały się wolno, krok za krokiem, bo ciekawe oczy pań odbywały przez bogato oprawne lornety wzajemny przegląd tualet, koafiur, liberyi, uprzęży. Z szarego tłumu tłoczącego się pod murami domów, odzywał się od czasu do czasu jakiś śmielszy żebrak, nędzarz, głodny i wskoczywszy na stopień powozu, wyciągał chudą rękę. Zawsze wpadał do tej ręki większy pieniądz.
Rotmistrza bawił ten salon pod gołem niebem. Usiadłszy w kawiarni przy oknie, przypatrywał się ludziom, koniom, ekwipażom. Tak go ten barwny obrazek zajął, że nie zauważył księdza de Courcel, który się do niego zbliżył, dopiero gdy usłyszał jego głos, wzywający garsona, podniósł głowę.
— Aaa... „abbé“... bardzo mi przyjemnie widzieć pana.
— Czy pozwala wicehrabia spocząć obok siebie.
— Bardzo proszę.
— Ci ludzie zmieniają nawet ulicę w salon, konwersują nawet pod gołem niebem — mówił ksiądz. — To cała ich mądrość i sztuka. Niczego innego nie potrafią.
— A jednak to ładne widowisko — zauważył rotmistrz.
— Ale tylko ładne.
Kiedy rotmistrz spojrzał na niego pytająco, rzekł ksiądz:
— Czy może pan sobie wystawić tych ludzi przewytwornych przy jakiejś poważnej robocie, na wojnie, w radzie, w kościele, na katedrze profesorskiej, gdziekolwiek? Złamałby ich najmniejszy trud. Nie mają oni zresztą czasu do niczego, bo są cały dzień zajęci ubieraniem się, przebieraniem, przyjmowaniem, wizytowaniem, konwersacyą, obiadami proszonymi, kolacyami, teatrem, operą.
— To samo przyszło mi dziś na myśl w Wersalu mówił rotmistrz.
Już pan był z hołdem u króla? Jak się panu Ludwik XVI podobał?
— Zrobił na mnie wrażenie dobrego, sympatycznego człowieka.
— Jest to w istocie z gruntu dobry człowiek, uczciwy, pobożny, czystych obyczajów, wierny mąż, troskliwy ojciec, a nawet, co zdarzało się rzadko w rodzie Burbonów, oszczędny gospodarz. Gdyby był przeciętnym śmiertelnikiem, jakimś szlachcicem wiejskim, zamożnym mieszczaninem, urzędnikiem lub czemś w tym rodzaju, świeciłby w naszych czasach bez Boga, w czasach lekkomyślności zmysłowej i druzgotania wszelkiej powagi, cnotami domowemi, jak świecą brylanty na tle czarnych, brudnych kamyczków. Są chwile w życiu narodów, w których władca, pozbawiony cnót domowych, ale stanowczy, energiczny, myślący i działający szybko, uderzający bezwzględnie, nie żałujący krwi ludzkiej, służy dobru powszechnemu lepiej, aniżeli monarcha dobry, zacny, łagodnego serca.
— Ksiądz sądzi, że taka chwila może przyjść na Francyę?
— Już idzie.
— Zdaje mi się, że ksiądz patrzy na nasze położenie przez zbyt czarne szkła.
— Wicehrabia nie wierzy? Jeżeli pan rozporządza godziną wolną, zapraszam pana do „Palais Royal“ na buteleczkę wermutu. Nauczy się pan tam więcej żywego życia, niż w naszych mądrych salonach, w których króluje doktryna, oderwana od rzeczywistości.
W samym środku Paryża rozsiadł się drugi, mały Paryż, szumiący od rana do późnej nocy, jak ul na wiosnę. Książę Filip Orleański otoczył swój ogród czworoboczny ze wszystkich stron domami i galeryami, odciąwszy w ten sposób „Palais Royal“ od reszty miasta. Chciwie rzucili się kupcy na sklepy, pobudowane w galeryach, niezrażeni wysokim czynszem. Czego potrzebował cudzoziemiec, czego szukał przybysz z prowincyi, wszystko to znajdował bez trudu, zgromadzone na jednem miejscu, w „Palais Royal“ bez błądzenia po ulicach wielkiego miasta. Krawcy, modystki, jubilerzy, kawiarze, kucharze, perukarze, fryzyerzy, wekslarze, ubrali, ogolili, ufryzowali, nakarmili, napoili klienta, drąc go bez miłosierdzia, zmieniali mu pieniądze, oszukując go na kursie, dostarczali mu mebli, powozów, koni, książek, klawikordów, pieniędzy wkońcu na rewers. W licznych kawiarniach można było przeczytać wszystkie gazety krajowe i zagraniczne, cyrk zapraszał na widowisko, sale gry od zielonego stolika, a tysiące kokot, mrowiących się w alejach ogrodu i galeryach pod arkadami, kusiły bezwstydnie płeć męską.
Gniazdem oszustwa, wyzysku, gry hazardowej i rozpusty był ogród Filipa Orleańskiego, pierwszego księcia krwi, najbogatszego pana Francyi. Cała kanalia moralna wielkiego miasta, męska i żeńska, gromadziła się tu obok cudzoziemców i ciekawych obserwatorów.
Bezwstydna, zuchwała rozpusta, drwiąca sobie z Boga i ludzi, upodobała sobie pałac Orleanów od dawna. Tu tarzał się w błocie najwyuzdańszych orgii smutnej pamięci Regent, tu przypominała światu zwyrodniałe upodobania Messaliny jego synowa, Ludwika Henryka de Conti, nie gardząca miłością nawet swojego stangreta Lefranca, tu wkońcu zadziwiał i gorszył jego wnuk, książę de Chartres, Wersal i Paryż pomysłami Sardanapala. Powietrze było tu zatrute bezwstydem, cynizmem, grzechem.
Rotmistrz widział po raz pierwszy hałaśliwe życie pałacu królewskiego. Ze zdziwieniem mieszkańca prowincyi przypatrywał się bogato udekorowanym, ze smakiem urządzonym wystawom sklepowym.
W blasku licznych latarni mieniły się w jednej z galeryi jedwabie lyońskie, adamaszki, złote zegarki, biżuterye, serwisy sewrskie. Tu tłoczyło się najwięcej wesołych dam w długich, powłóczystych sukniach, zamiatających kurz chodnika, w kosztownych futrach, w niebieskich płaszczach, obramowanych gronostajem i w wysokich, fantazyjnych kapeluszach, strojnych piórami i kwiatami. Mimo mroźnego dnia, miała każda z nich w ręku wachlarz.
— Kup mi ten naszyjnik, arystokrato! — odezwała się młodziuchna blondyneczka, uderzając rotmistrza wachlarzem po ramieniu.
— Niech pan nic nie odpowiada — szepnął ksiądz oficerowi do ucha.
— Nie chcesz? Goły jesteś, skąpy! Co wart arystokrata bez pełnej sakiewki i hojnej ręki? Pracować nie umiecie, próżniaki, wymuskane lalki. W oknach sklepowych was wystawić i dawać wam ku zabawie narodu psztyki w nos, który zadzieracie do góry, niewiadomo, z jakiej racyi.
Zuchwalstwo kokotki zabawiło kilku drapichrustów, rozglądających się, gdzieby co złapać, sakiewkę, zegarek, koronkową chustkę do nosa.
— Brawo, Maryetto! Wleź na stół i palnij mówkę przeciwko zgniłym arystokratom, którzy śmierdzą na świecie, niewiadomo na co. Miejsce tylko zajmują porządnym ludziom. Tego rabaciarza wartoby pomacać po żebrach. Poco taki komedyant, oszukujący Boga i ludzi przy ołtarzu, wciska się między uczciwy naród? Ile kosztuje u ciebie, klecho, paszport do królestwa niebieskiego? Dam sousa.
— Dołożę jeszcze pół — odezwał się drugi łobuz.
Znaj moją wspaniałomyślność, dam dwa — dodał trzeci.
Szczególnego rodzaju licytacya wzbudziła powszechną wesołość wśród zuchwałej hołotki. Ktoś potrącił rotmistrza. Było mu tego za wiele. Szybkim ruchem pochwycił natręta za kark, podniósł go do góry i potrząsnął nim, jak gałganem. Przebierający w powietrzu krótkiemi nóżkami pauper był tak komiczny, że humor gapiów spadł na niego deszczem pustego śmiechu.
— Niech żyje arystokrata! W górę arystokratę! Dzielny szlachcic!
Burza oklasków brutalnej hałastry złożyła hołd sile brutalnej.
Nie napastowani już teraz przez nikogo, weszli rotmistrz i ksiądz do kawiarni „Foy“. Znalazłszy wolny stolik, usiedli i kazali sobie podać wermutu.
W kawiarni był taki tłok, jak w galeryach pod arkadami. Liczna służba mogła zaledwie nadążyć uczynić zadość wszystkim żądaniom. Dym z fajek przesłaniał tak gęstą chmurą falę głów, iż trudno było w pierwszej chwili rozpoznać fizyognomie i suknie.
— Jakie to towarzystwo — zapytał rotmistrz.
— Wszystkie sfery dostarczają kawiarni „Foy“ gości, głównie jednak zbiera się tu proletaryat inteligentny, adwokaci bez klientów, lekarze bez pacyentów, mierni literaci, malarze, rzeźbiarze, aktorzy bez sławy, ubodzy studenci bez obiadu, lepsi robotnicy bez stałego zajęcia — objaśniał ksiądz. — Ciekawy to świat, ciekawszy od naszego. W tem środowisku kipią, burzą się, fermentują, błyskają wszystkie namiętności, pragnienia, niepokoje chwili, gotowe do wybuchu. Voltaire, Lametrie, Diderot, Rousseau rozbudzili w krwi tych ludzi ubogich mnóstwo apetytów, których ich skąpe środki zaspokoić nie mogą. Stąd ich głęboka nienawiść do istniejącego porządku. Jeżeli mnie moja znajomość ludzi nie myli, wypadnie właśnie z tych sfer grom, który zdruzgoce starą Francyę. Proszę, niech pan spojrzy na prawo, na ten stolik pod oknem.
Gromadka mężczyzn, których wytarte suknie nie świadczyły wcale o ich zamożności, grała tam w karty. Obok nich, oparty plecami o ścianę, stał olbrzym z karkiem i plecami tura. Jego oczy ukośne, nos szeroki, spłaszczony, nieforemne, odstające uszy przypominały szpetotę Tatara, Mongoła. Twarz podziobana, poryta ospą, nie dodawała oczywiście wdzięku tej głowie odpychającej.
— Cóż za szpetny człowiek! — mówił półgłosem rotmistrz. — Głowa brzydkiego Tatara na tułowiu rzeźnika. Któż to taki?
— To niejaki Danton, adwokat bez klientów, wódz rezonerów kawiarni „Foy“. Ożenił się z córką handlarza limonady, który mu daje w posagu luidora tygodniowo. Gdyby nie ten luidor, umarłby z głodu z żoną i dzieckiem. Niech pan sobie wystawi takiego tura z głową pochyloną przy robocie w rewolucyi. Hu, hu, powtórzę za panną de Laval, ale bez drwin. Taki byk rozniósłby nas na swoich rogach. Czemże wobec jego brutalnej, bezwzględnej siły nasze dobre wychowanie, nasza politura towarzyska i resztki naszej spłowiałej rycerskości? Tylko nasi przodkowie, ruszający się z tą samą swobodą w stalowych zbrojach, z jaką my się ruszamy w jedwabiach i koronkach, ujęliby takiego przeciwnika śmiało za rogi. Ale my?
Ksiądz pokazał swoje rasowe, białe, wypieszczone ręce.
— Niech Pan Bóg broni, gdyby tacy wywrotowcy, przebrani wczoraj w surdut ludzi cywilizowanych, dorwali się do władzy.
— Możliweż to kiedykolwiek? — rzekł rotmistrz.

— W czasach przewrotowych jest wszystko możliwe. Kleonowie następują po Periklesach. Jeszcze temu pół roku nie byłby żaden pauper śmiał znieważyć publicznie oficera i księdza, a dziś? Przekonał się pan na własne oczy o zuchwalstwie paryskiego motłochu. Jedziemy prędko, proszę posłuchać.
Fot. Dr. F. Stoedtner.
Filip Orleański.
(1747—1793.)

Na krzesło, obok stołu, przy którym grano w karty, wskoczył jakiś drobny, szczupły, chuderlawy jegomość.
— A ja wwwam... po... po... po — wiadam — jąkał się, wykrzywiając chudą, pokurczoną twarz — że nnnie... bę... bę... będzie lllepiej... dopó... pó... póki... wszyscy aaarysto... to... to... kraci i klechy nie zzzawisną na latarniach.
Odpowiadał na jakiś spór, skoczył na krzesło, żeby go lepiej widziano, słyszano. Jąkając się, wyciągał wargę, jak pies mordę, kiedy chce ukąsić, błyskał małemi, czarnemi, złośliwemi oczkami.
Od stolików podniosły się wszystkie głowy, wszystkie oczy zwróciły się na jąkałę. Tu i owdzie zatrzepotał pusty śmiech.
Nie podobało się to widocznie olbrzymowi, którego pan de Courcel nazwał „niejakim Dantonem“, bo odczepił plecy od ściany, podniósł głowę ospowatego Tatara śmiałym ruchem natury energicznej i ryknął rykiem rozjuszonego byka:
— Nasz Kamilek, nasz nieubłagany, cnotliwy Brutus ma racyę! Wszystkich śmierdzących arystokratów i obłudnych klechów na latarnię!
— Rrrororozuumie się — jąkał się cnotliwy, nieubłagany Brutus z głową złośliwego psa, z cerą śledziennika. — Naauuczcie się rrrraz cnoooty ooobywatelskiej, uciśnionego luuudu mściciele.
Dokoła widział rotmistrz błyszczące nienawiścią oczy, usta zaciśnięte, rozgorączkowane twarze. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu spostrzegł teraz w najdalszym kącie kawiarni Jakóba. Dragon zauważył go widocznie, bo chował się za plecy rudego kuchcika z oberży.
— Któż to ten chuderlawy jąkała? — zapytał.
— To niejaki Kamil Desmoulins, przyjaciel, adjutant owego Dantona, tak samo młody adwokacik bez klientów, jak on, żyjący niewiadomo z czego, długami, ubogą zapomogą ubogiego ojca, nadzieją lepszego jutra, żółcią, zawiścią.
— Dziwi mnie, że władza zezwala na tego rodzaju niemądrą gadaninę.
— Za Ludwika XIV nie śmiał nikt ust otworzyć, za Ludwika XV pozwalano sobie po cichu szemrać, a pod rządami dobrego, zacnego Ludwika XVI, który nie lubi karać, mówi, wykrzykuje każdy pauper głośno, co mu tylko przyjdzie do głowy. Widzi pan, że dobroć królów nie służy zawsze dobru powszechnemu. A potem. Policya jest bezsilną w „Palais Royal“, nie ma dostępu do tego gniazda rozpusty, zgorszenia i rewolucyi, do tej błyszczącej nory, której broni przed ciekawością władzy powaga, nietykalność księcia krwi.
— A ten książę krwi?
— Czy pan nie słyszał o nienawiści księcia Filipa do króla, głównie do królowej?
— Nie sądziłem, żeby się nienawiść księcia. Orleańskiego posuwała aż do głupoty. Książę jest tak samo szlachcicem, czyli śmierdzącym arystokratą, jak my i tak samo, jak my, powinien się obawiać ślepego gniewu ludu. Ale mam dosyć tej lekcyi praktycznej. Wiem teraz, co są warte majaczenia naszych filozofów.
— Właśnie dlatego, aby się pan przypatrzył naszej filozofii żywej, pozwoliłem sobie pańskie oczy i uszy narazić na nieprzyjemne widowisko. Bywam tu często, śledzę bowiem ciekawie rozwój zbliżającej się burzy. Z rozmów podsłuchanych, wiem, że z tej nory wychodzą na cały kraj świstki, mowy i agitacye podburzające, roznoszone po wsiach i miasteczkach przez różne fanatyczne indywidua, przepojone nienawiścią do wszystkiego, co zbudowała nasza przeszłość. Pan wraca na prowincyę, do Clarac, do Tuluzy. Może pan ostrzeże młodą szlachtę wiejską, która leci z zawiązanemi oczami w przepaść, mniemając, że zmierza prostą drogą do raju wolności.








  1. Damy z towarzystwa chorowały w drugiej połowie XVIII stulecia na chorobę nerwową, którą lekarze nazwali waporami (vapeurs).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.