Błękitny anioł/Rozdział pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Błękitny anioł
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Państwowa w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ponieważ nazywał się Raat, cała szkoła przezywała go Unrat. Nic nie mogło być prostszego i naturalniejszego. Ten i ów profesor zmieniali niekiedy swój pseudonim. Nowa gromada uczniów przybywała do klasy, krwiożerczo obnażała w nauczycielu komizm, niedość jeszcze uczczony w poprzednim roku szkolnym, i bezlitośnie nadawała mu przezwisko. Unrat piastował jednak swoje od wielu pokoleń, znało je całe miasto, koledzy jego używali go poza gimnazjum, a nawet w murach szkoły, gdy tylko profesor odwrócił się tyłem. Panowie, którzy przyjmowali uczniów na stancję i czuwali nad ich nauką, mówili do swoich pensjonarzy o profesorze Unracie. Zuchwały umysł, który chciałby jeszcze raz poddać wychowawcę „niższej sekundy“[1] obserwacji i na nowo go ostemplować, nicby nie wskórał; już choćby dlatego, że rozpowszechnione przezwisko starego profesora wywierało dzisiaj równie silne wrażenie, jak przed dwudziestu sześciu laty. Wystarczyło tylko, kiedy przechodził, zawołać na dziedzińcu:
— Czy tu nie czuć?[2]
Albo:
— Oho! Przeczuwam coś złego![3] A staruszek natychmiast wzruszał gwałtownie ramieniem, zawsze prawem, za wysokiem, i rzucał z za okularów zielone spojrzenie, które uczniowie nazywali fałszywem, a które było lękliwe i mściwe: spojrzenie tyrana o nieczystem sumieniu, który w fałdach płaszczów szuka okiem sztyletu. Drewniany jego podbródek z rzadką, szarożółtą bródką opadał i podnosił się. Nie mógł „niczego dowieść“ uczniowi, który to krzyknął, i musiał powlec się dalej na chudych, ugiętych nogach, pod wytłuszczonym kapeluszem mularskim.
Na jubileusz jego w ubiegłym roku gimnazjum urządziło pochód z pochodniami. Profesor wyszedł na balkon i przemawiał. Gdy wszystkie głowy, przechylone dotyłu, spoglądały ku niemu wgórę, rozległ się nagle brzydki, sepleniący głos:
Niebezpieczeństwo w powietrzu![4]
Wszyscy inni powtórzyli:
Niebezpieczeństwo w powietrzu! Niebezpieczeństwo w powietrzu!
Profesor u góry począł się jąkać, chociaż przewidział ten wypadek; spoglądał przytem każdemu z krzyczących w otwarte usta. Inni panowie stali w pobliżu; Unrat czuł, że znowu nie może „niczego dowieść“; ale zapamiętał sobie wszystkie nazwiska. Już nazajutrz ten z sepleniącym głosem, nie znając wsi rodzinnej Dziewicy Orleańskiej, dał profesorowi sposobność do zapewnienia, że nieraz jeszcze w życiu stanie mu na przeszkodzie. I istotnie ten Kieselack nie został na Wielkanoc promowany. Wraz z nim pozostali w klasie prawie wszyscy, którzy krzyczeli w dniu jubileuszu, także von Erztum. Lohmann nie krzyczał, a jednak pozostał na drugi rok. Pierwszy ułatwił Unratowi zadanie przez brak zdolności, drugi przez lenistwo.
Następnej późnej jesieni zdarzyło się pewnego przedpołudnia o jedenastej, podczas przerwy przed wypracowaniem klasowem o Dziewicy Orleańskiej, że von Erzum, który ciągle jeszcze nie zapoznał się bliżej z dziewicą i przewidywał katastrofę, w napadzie ociężałej rozpaczy szarpnął okno i na chybi-trafi krzyknął dzikim głosem w mgłę:
Plugastwo!
Nie wiedział, czy profesor jest w pobliżu, i było mu to obojętne. Biednego, barczystego junkra ziemiańskiego uniosła tylko potrzeba udzielenia jeszcze krótkiej swobody swemu głosowi, zanim będzie musiał na dwie godziny pochylić się nad białym arkuszem papieru, który był pusty, i pokrywać go słowami ze swej głowy, która była również pustaW istocie jednak Unrat przechodził właśnie przez dziedziniec. Gdy uderzyło go słowo, krzyknięte z okna, wykonał zygzakowaty skok. We mgle rozróżnił kanciasty kontur von Erztuma. Na dziedzińcu nie było ani jednego ucznia, do nikogo nie mógł von Erztum krzyknąć tego słowa. „Tym razem“, pomyślał Unrat triumfalnie, „mnie miał na myśli. Tym razem mogę mu dowieść!“
W pięciu skokach przesadził schody, szarpnął drzwi klasy, przebiegł szybko między ławkami, i wpijając się w katedrę, wskoczył na schodki. Stanął tam drżąc i musiał zaczerpnąć oddechu. Uczniowie powstali na jego powitanie, a najwyższa wrzawa zatonęła nagle w milczeniu, które formalnie ogłuszało. Spoglądali na swego wychowawcę, jak na niebezpieczną bestję, której niestety nie wolno było zabić i która nawet chwilowo posiadała nad nimi dręczącą przewagę. Pierś Unrata pracowała gwałtownie; wreszcie rzekł głębokim głosem:
— Krzyknięto mi przedtem — ciągle raz poraz — pewne słowo, pewne określenie — więc tedy pewne przezwisko: nie jestem skłonny pozwalać na to. Nigdy nie ścierpię obelg z ust takich ludzi, jakimi mi się niestety daliście poznać, zapamiętajcie to sobie! Będę was łapał, gdzie tylko się da. Co do twojej nikczemności, von Erztum, to niedość, że wzbudza ona we mnie odrazę, ale rozbije się jak szkło o niezłomność postanowienia, które ci oto oznajmiam. Dzisiaj jeszcze powiadomię o twoim czynie pana dyrektora, a cokolwiek leży w mojej mocy, to się — istotnie zaprawdę — stanie, aby zakład nasz uwolniony został przynajmniej od tej najlichszej szumowiny społeczeństwa ludzkiego!\
Zerwał potem płaszcz z ramion i syknął:
— Siadać!
Klasa siadła, tylko von Erztum stał nadal. Jego tęga, żółto nakrapiana głowa była teraz tak czerwona, jak zarastające ją kępki włosów. Chciał coś powiedzieć, gotował się wiele razy, rezygnował znowu. Wreszcie wyrzucił z siebie:
— To nie ja byłem, panie profesorze!
Kilka głosów poparło go z ofiarnością i solidarnie:
— To nie był on!
Unrat tupnął nogą:
— Cicho!... A ty, von Erztum, zapamiętaj sobie, że nie jesteś pierwszym swego nazwiska, którego ja w jego karjerze — owszem więc niewątpliwie — poważnie powstrzymałem, i że i na przyszłość jeśli nie uniemożliwię ci zupełnie życia, to jednak, jak niegdyć twemu stryjowi, utrudnię ci je niemało. Chcesz zostać oficerem, prawda, von Erztum? Twój stryj chciał także. Ale że nie osiągnął nigdy celu klasy, zaś świadectwo dojrzałości potrzebne do jednorocznej służby ochotniczej — zważcie więc tedy — musiało mu być stale odmawiane, dostał się do tak zwanej „prasy“[5], gdzie jednakowoż również musiał się zachwiać, tak, iż wreszcie jedynie dzięki specjalnemu aktowi łaski swego władcy — więc zatem wszelako — uzyskał dostęp do karjery oficerskiej, którą jednak potem, zdaje się, rychło musiał przerwać. Otóż! Los twego stryja stanie się zapewne i twoim, von Erztum, a w każdym razie podobnie się twój los ukształtuje. Życzę ci szczęścia na drodze do tego, von Erztum. Mój sąd o twojej rodzinie, von Erztum, ustalony jest od piętnastu lat... A teraz —
W tem miejscu głos Unrata wzmógł się z piekielną grozą.
— Nie jesteś godzien ostrzyć swego bezdusznego pióra na dostojnej postaci dziewiczej, do której obecnie przechodzimy. Precz do „kabufu“!
Von Erztum, chłopiec o powolnym umyśle, słuchał jeszcze. W wysiłku uwagi nieświadomie naśladował szczękami ruchy, jakie wykonywały szczęki profesora. Podbródek Unrata, na którego górnej części sterczało sporo żółtych szczecin, toczył się przy mówieniu między drewnianemi fałdami ust niby na szynach, a ślina jego tryskała aż na pierwszą ławkę. Krzyknął: — Ośmielasz się, smarkaczu!... Precz, powiadam, do „kabufu“!
Von Erztum wysunął się zalękniony z ławki. Kieselack szepnął do niego:
— Człowieku, brońże się!
Lohmann, siedzący za nim, zapowiedział stłumionym głosem:
— Czekaj, już my mu przytrzemy rogów!
Skazany przecisnął się obok katedry, do pokoju, który służył klasie za szatnię i w którym panowały zupełne ciemności. Unrat jęknął z ulgą, gdy drzwi zamknęły się za barczystym młodzieńcem.
— Teraz nadgonimy czas, — rzekł, — który skradł nam ten chłopak. Angst, masz tutaj temat, napisz go na tablicy.
Prymus podniósł kartkę do krótkowzrocznych oczu i wolno począł pisać. Wszyscy patrzeli z napięciem, jak pod kredą powstawały litery, od których tak wiele zależało. Jeśli przypadkowo dotyczyły sceny, której się nie „przygotowało“, w takim razie „nie miało się pojęcia“ i „leżało się“. Przez zabobon szeptało się, zanim jeszcze sylaby na tablicy otrzymały sens:
— O Boże, wpadłem.
Wreszcie można było przeczytać:
„Joanna: Trzy modlitwy wzniosłeś tej nocy do

Boga,
Uważajże, delfinie, czy ci je powtórzę!“
(Dziewica Orleańska, akt pierwszy,
scena dziesiąta).

„Temat: Trzecia modlitwa delfina“.
Kiedy uczniowie przeczytali to, wszyscy spoglądali wzajem po sobie. Gdyż wszyscy „leżeli“. Unrat „wpakował“ ich. Z krzywym uśmiechem siadł na krześle za katedrą i począł przewracać kartki notesu.
— No? — zapytał, nie podnosząc wzroku, jakby wszystko było jasne, — czy chcecie jeszcze coś wiedzieć?... Więc zaczynać!
Większość pochyliła się nad zeszytami, udając, że już piszą. Niektórzy z rozpaczą spoglądali przed siebie.
— Macie jeszcze pięć kwadransów, — rzucił Unrat obojętnie, triumfując w duchu. Tego tematu nie wymyślił żaden z owych niesumiennych nauczycieli, którzy drukowanemi podręcznikami ułatwiali tej bandzie przeprowadzenie bez trudu i na sposób leniuchów analizy każdej sceny dramatu.
Niektórzy w klasie przypominali sobie dziesiątą scenę aktu pierwszego i znali pobieżnie pierwsze dwie modlitwy Karola. O trzeciej nic więcej nie wiedzieli, zdawało się im, że nigdy o niej nie czytali. Prymus i jeszcze dwóch czy trzech, między innymi także Lohmann, byli nawet pewni, że nigdy o niej nie czytali. Delfin kazał przecież prorokini powtórzyć tylko dwie z pośród swoich próśb nocnych; to mu wystarczyło, aby uwierzyć w boskie posłannictwo Joanny. Trzecia prośba bezwarunkowo nie była wymieniona. Później była pewnie wspomniana w innem miejscu, albo wynikała w jakiś sposób pośrednio z wydarzeń; albo może spełniła się sama przez się, tak że nie wiedziało się nawet, iż się tutaj coś spełnia? Nawet prymus Angst przyznawał w duchu, że mogło istnieć miejsce, na które nigdy nie zwrócił uwagi, W każdym razie trzeba było coś powiedzieć o tej trzeciej modlitwie, ba, nawet o czwartej i piątej, gdyby tego Unrat zażądał. Ćwiczenia niemieckie od lat uczyły uczniów pokrywać pewną ilość stronic frazesami o rzeczach, co do których istnienia bynajmniej nie mieli pewności, jak o obowiązkowości, o błogosławieństwie szkoły i miłości dla służby wojskowej. Temat był rzeczą obojętną; ale pisało się. Utwór poetycki, z którego ten temat pochodził, był dla ucznia obmierzły, gdyż od miesięcy już służył do tego tylko, aby go „pakować“; ale pisało się z polotem.
Dziewicą Orleańską zajmowała się klasa od Wielkiejnocy, od trzech kwartałów, Drugoroczni znali ją nawet z ubiegłego roku. Czytano ją od początku i od końca, uczono się scen na pamięć, zaopatrywano w komentarze historyczne, uprawiano na niej naukę poetyki i gramatyki, przekładano wiersze jej na prozę, a prozę zpowrotem na wiersze. Dla wszystkich, którzy przy pierwszem czytaniu dostrzegali w tych wierszach blask i urok, zgasły one oddawna. W rozstrojonej katarynce, która codzień na nowo zaczynała grać, nie rozróżniało się już melodji. Nikt nie słyszał osobliwie miękkiego głosu dziewczęcego, pod którego brzmieniem wznosiły się upiorne, surowe miecze, gdy pancerz nie przykrywa już serca, a skrzydła anielskie, rozpostarte szeroko, wznoszą się jasne i okrutne. Kto z tych młodzieńców drżał kiedyś wobec dławiącej niemal niewinności tej pasterki, kto kochał w niej triumf słabości, kto płakał kiedy nad dziecięcą wzniosłością, która opuszczona przez niebo staje się biedną, bezradnie zakochaną małą dziewczynką, ten nie tak rychło przeżyje to znowu. Dwudziestu lat może będzie mu trzeba, aż Joanna stanie się dlań znowu czemś innem, niż tylko zakurzoną pedantką.

Pióra skrzypiały; profesor Unrat, niczem innem nie zajęty, obserwował pochylone grzbiety. Dobry to był dzień, gdy kogoś „złapał“, zwłaszcza jeżeli to był ktoś, kto mu nadał „jego przezwisko”. Przez to samo cały rok stawał się dobry. Niestety od dwóch już lat nie mógł „złapać” żadnego z tych krzyczących podstępnie.
Złe to były lata. Rok był dobry lub zły zależnie od tego, czy Unrat „złapał” kilku, czy też nie mógł im „niczego dowieść”.
Unrat. który czuł, że uczniowie oszukują go i nienawidzą, traktował ich ze swej strony jak śmiertelnych wrogów, których trzeba było „pakować” i przeszkadzać im w osiągnięciu „celu klasy”. Ponieważ całe życie spędził w szkole, nie danem mu było widzieć chłopców i ich spraw w perspektywie człowieka doświadczonego. Widział ich tak zbliska, jak ktoś z pośród nich, kto niespodzianie wyposażony został we władzę i wyniesiony na katedrę. Mówił i myślał ich językiem, używał ich żargonu, garderobę nazywał „kabufem”. Przemówienia swoje utrzymywał w stylu, jakiegoby i oni w podobnych wypadkach używali, mianowicie w latynizowanych okresach, przetykanych takiemi zwrotami jak „istotnie zaprawdę”, „więc tedy” i podobnemi zbiegami wtrącanych bez sensu słówek, nawyknieniami z lekcyj Homera w najstarszej klasie; gdyż lekka rozwlekłość Greków musiała być niezdarnie tłumaczona dosłownie. Że on sam stał się sztywny, wymagał tego i od innych w szkole. Nieustanna potrzeba młodzieńczych członków i młodzieńczych umysłów — u chłopców, u młodych psów — ich potrzeba biegania, hałasowania, rozdawania szturchańców, zadawania bólu, płatania figlów, pozbywania się w bezużyteczny sposób nadmiaru odwagi i sił: o tej potrzebie Unrat zapomniał, nigdy jej nie rozumiał. Gdy karał, nie czynił tego z wyrozumiałem zastrzeżeniem: „Jesteście hultaje, jak się patrzy, ale porządek musi być“; lecz karał z powagą i zagryzionemi zębami. Wszystko, co się działo w szkole, posiadało dla Unrata wagę i rzeczywistość życia. Lenistwo podobne było do nikczemności bezużytecznego obywatela, nieposłuszeństwo i śmiech były oporem przeciwko władzy państwowej, strzelanie grochem było początkiem rewolucji, „usiłowane oszustwo“ zbezczeszczało na zawsze. W takich wypadkach Unrat bladł. Gdy wysłał kogoś do „kabufu“, doznawał uczucia samowładcy, który znowu skazał gromadę wywrotowców na zesłanie do kolonij karnych i który z lękiem i triumfem czuje zarazem swoją najpełniejszą władzę i jakieś niesamowite podrywanie jej korzeni. Temu, kto powrócił z „kabufu“, i wszystkim, którzy go dotknęli, nigdy tego Unrat nie zapominał. Ponieważ pracował w szkole od ćwierć wieku, miasto i okolica pełne były jego byłych uczniów, takich, których „złapał“ przy wołaniu jego przezwiska, lub takich, którym nie mógł „niczego dowieść“, a którzy wszyscy teraz jeszcze go tak nazywali! Szkoła nie kończyła się dla niego w murach dziedzińca; rozciągała się na okalające je domy i na wszystkie klasy wieku ich mieszkańców. Wszędzie siedzieli oporni, nikczemni chłopcy, którzy „swego“ nie „przygotowali i nienawidzili nauczyciela. Nowy uczeń, nieświadomy jeszcze, u którego w domu starsi krewni śmiali się z profesora Unrata jak z miłego i zabawnego wspomnienia młodości, a który przy promocji wielkanocnej dostał się do klasy Unrata, mógł przy pierwszej złej odpowiedzi usłyszeć:
„Od was miałem tu już trzech. Nienawidzę twojej całej rodziny!“
Na swym dostojnym posterunku ponad wszystkiemi głowami zaznawał Unrat wątpliwego bezpieczeństwa; a tymczasem gotowało się nowe nieszczęście, Pochodziło ono od Lohmanna.
Lohmann załatwił się krótko ze swojem ćwiczeniem i poświęcił się potem prywatnemu zajęciu. Nie mógł się z niem jednak uporać, gdyż sprawa przyjaciela jego von Erztuma dręczyła Lohmanna. Narzucił się on niejako na moralnego obrońcę krzepkiego młodego szlachcica i uważał za nakaz własnego honoru gdzie tylko się dało kryć słabość duchową przyjaciela własnym tak rozwiniętym mózgiem. W chwili gdy von Erztum miał palnąć jakieś niesłychane głupstwo, Lohmann chrząkał głośno i podpowiadał mu później właściwą odpowiedź. Najniezrozumialsze odpowiedzi przyjaciela tłumaczył potem kolegom, twierdząc, że von Erztum chciał tylko nauczyciela „doprowadzić do wściekłości“.
Lohmann był młodzieńcem o czarnych włosach, piętrzących się nad czołem i opadających melancholijnemi pasmami. Posiadał bladość Lucypera i pełną talentu mimikę. Układał wiersze w stylu Heinego i kochał się w trzydziestoletniej damie. Pochłonięty zdobywaniem wykształcenia literackiego, niewiele tylko uwagi poświęcać mógł szkole. Grono nauczycielskie, zwróciwszy uwagę na to, że Lohmann dopiero w ostatnim kwartale brał się do pracy, w dwóch już klasach pozostawiło go na drugi rok, mimo dostatecznych pod koniec postępów. Siedział więc jeszcze Lohmann, podobnie jak jego przyjaciel, mimo siedemnastu lat pomiędzy samymi chłopcami czternasto i piętnastoletnimi. A gdy von Erztum dzięki swemu rozwojowi fizycznemu wyglądał na dwadzieścia, to wiek Lohmanna powiększał się pozornie przez to, że nawiedził go duch.
Jakież wrażenie musiał na takiego Lohmanna wywierać ten drewniany błazen na katedrze; ten bałwan, cierpiący na idée fixe. Gdy Unrat wywoływał go, Lohmann bez pośpiechu rozstawał się ze swoją odległą od klasy lekturą, i zmarszczywszy szerokie, żółtawoblade czoło w zdumione fałdy poprzeczne, z pod pogardliwie opuszczonych powiek badał żałosną zaciekłość pytającego, brud na skórze bakałarza, łupież na jego kołnierzu. Potem rzucał spojrzenie na własne wypielęgnowane paznogcie. Unrat nienawidził Lohmanna bardziej może, niż innych, za jego nieprzystępną oporność i nieomal zato, że Lohmann nie nazywał go jego przydomkiem; gdyż czuł niejasno, że ma to jeszcze gorsze znaczenie. Przy najlepszej woli nie potrafił Lohmann odpowiedzieć na nienawiść biednego starca inaczej, jak obojętnem lekceważeniem, z domieszką zaprawionego odrobiną wstrętu współczucia. Ale przez obelgę, zadaną von Erztumowi, uczuł się dotknięty osobiście. Jeden z pośród trzydziestu uczniów odczuł wygłoszony przez Unrata opis życia stryja von Erztuma jako czyn niski. Za wiele nie należało temu tam hołyszowi pozwalać. Lohmann zdecydował się więc. Wstał, oparł ręce o brzeg pulpitu, bacznie i z zaciekawieniem spojrzał profesorowi w oczy, jakby zamierzał uczynić osobliwy eksperyment, i zadeklamował z wytworną swobodą:
— Nie mogę tutaj pracować dłużej, panie profesorze. Okropnie tu czuć[6].
Unrat poderwał się z fotelu, wyciągnął rękę jak do zaklęcia i w milczeniu zatrzasnął szczęki. Na to nie był przygotowany — przed chwilą dopiero zagroził jednemu nikczemnikowi relegowaniem. Czyżby miał teraz i tego Lohmanna „złapać“? Nic nie mogło być dlań bardziej pożądane. Ale — czy mógł mu tego „dowieść“?... W tej chwili powstrzymanego oddechu mały Kieselack wyciągnął niebieskie palce z poobgryzanemi paznogciami, trzasnął niemi i zawołał sepleniącym głosem:
— Lohmann nie daje myśleć spokojnie, ciągle mówi, że tu czuć.
Rozległy się chichoty, niektórzy szurgotali nogami. Wówczas Unrata, który czuł już wicher buntu na twarzy, ogarnęła panika. Zerwał się z krzesła i wymachując na wszystkie strony rękoma nad pulpitem, jakby zadawał ciosy niezliczonym napastnikom, zawołał:
— Do „kabufu“! Obaj do „kabufu“!
Nie chciał się uspokoić; Unrat sądził, że może się jeszcze uratować tylko zamachem. Zanim Lohmann mógł się tego domyślić, rzucił się na niego, chwycił go za ramię, szarpnął i zawołał zduszonym głosem:
— Wynoś się precz, nie jesteś godzien być dłużej członkiem społeczeństwa ludzkiego! Lohmann usłuchał, znudzony i niemile dotknięty.
Pod koniec Unrat pchnął go i zamierzał rzucić na drzwi szatni; ale nie udało mu się. Lohmann otrzepał miejsce, w którem go Unrat dotknął, i spokojnym krokiem udał się do „kabufu“. Nauczyciel rozejrzał się za Kieselackiem. Ale chłopiec przecisnął się za jego plecami i z wykrzywioną miną skradał się już do lokalu aresztowego. Prymus musiał profesorowi wyjaśnić, gdzie jest Kieselack. Niespodzianie zażądał teraz Unrat, aby wypadek ten ani na chwilę nie odciągnął klasy od dziewicy.
— Dlaczego nie piszecie? Jeszcze piętnaście minut! A prac niedokończonych nie będę — ciągle znowu raz poraź — przeglądał!
Naskutek tej groźby większość na dobre już nie wiedziała, co pisać, i powstały zalęknione miny. Unrat był zbyt podniecony, aby się tem należycie rozkoszować. Czuł potrzebę przełamania wszelkiego możliwego oporu, udaremnienia wszelkich planowanych zamachów, zmuszenia wszystkich do większego jeszcze milczenia, stworzenia ciszy cmentarnej. Trzej buntownicy byli usunięci, ale z zeszytów ich, otwartych na ławkach, ciągle jeszcze zdawał się płynąć duch buntu. Unrat zabrał je i udał się z niemi na katedrę.
Ćwiczenia von Erztuma i Kieselacka były niezdarnie i z wysiłkiem skleconemi szeregami zdań, które aż nazbyt świadczyły o dobrej woli. Co do Lohmanna, to niepojętem wręcz było, że nie uczynił „dyspozycji“, podziału swojej rozprawy na A, B, C, a, b, c, i 1, 2, 3. Napisał też jedną tylko stronicę, którą Unrat przyjął do wiadomości z szybko wzrastającem oburzeniem. Ćwiczenie brzmiało:
„Trzecia modlitwa delfina (Dziewica Orleańska I 10).
Młoda Joanna zręczniej, niżby się można spodziewać po jej wieku i chłopskiej przeszłości, zyskuje sobie na dworze posłuch sztuczkami magicznemi. Podaje delfinowi wyciąg z treści trzech próśb, jakie ostatniej nocy skierował do nieba, i oczywiście przez swą zręczność w odgadywaniu myśli wywiera silne wrażenie na nieświadomych wielkich panów. Powiadam: trzech próśb; ale w istocie powtarza ona tylko dwie: z trzeciej zwalnia ją przekonany delfin. Na jej szczęście: gdyż wątpliwe, czy znałaby trzecią. Wszak już przy pierwszych dwóch powiedziała mu wszystko, o co mógł był prosić swego Boga, mianowicie: jeśli istnieje jeszcze jakiś nieodpokutowany grzech jego ojców, niechaj Bóg przyjmie jego samego jako ofiarę zamiast jego ludu; a jeśli już ma stracić kraj i koronę, niechaj mu pozostawi przynajmniej zadowolenie, przyjaciela i ukochaną. Z najważniejszej rzeczy, z panowania, zrezygnował więc tem samem. O cóż więc mógł się jeszcze modlić? Nie szukajmy długo: on sam nie wie, Joanna także nie wie. Schiller także nie wie. Poeta nie zataił nic z tego, co wiedział, a jednak powiedział jeszcze „i tak dalej“. To jest cała tajemnica, a kto zna niezbyt rozważne usposobienie artysty, nie będzie się temu dziwił“.
Kropka, To było wszystko — a Unrat, którego przejął dreszcz, doszedł nagle do przeświadczenia: tego ucznia usunąć, przed tem siedliskiem zarazy ustrzec społeczeństwo ludzkie, to jest zadanie daleko donioślejsze, niżeli usunięcie głupiego von Erztuma. Równocześnie rzucił okiem na następną stronicę, gdzie jeszcze coś było naskrobane; kartka ta była zresztą nawpół wyrwana z zeszytu. Ale nagle, w chwili, gdy to zrozumiał, coś niby różowa chmura przemknęło po kanciastych policzkach nauczyciela. Zamknął zeszyt, szybko i ukradkiem, jakgdyby nie chciał nic widzieć; otworzył go jeszcze raz, wepchnął go natychmiast pod dwa pozostałe, oddychał z trudem. Odczuwał nieprzeparcie: nadeszła chwila, tego trzeba „złapać“! Człowiek, który doszedł do tgo, że tę — owszem tedy niewątpliwie — artystkę Różę — Różę — Po raz trzeci sięgnął po zeszyt Lohmanna. W tej chwili rozległ się już dzwonek.
— Oddawać! — krzyknął Unrat, w gwałtownej obawie, że jakiś uczeń, który nie skończył dotychczas, mógłby może w ostatniej chwili osiągnąć jeszcze dostateczny stopień. Prymus zebrał ćwiczenia; niektórzy uczniowie oblegali drzwi garderoby.
— Precz tam! Czekać! — zawołał Unrat, w nowej trwodze. Najchętniej byłby zadecydował, że zatrzyma tych trzech nędzników pod kluczem tak długo, aż się upewni co do ich zagłady. Ale to nie mogło być uskutecznione tak szybko, trzeba się tu było logicznie zastanowić. Sprawa Lohmanna chwilowo oślepiała go jeszcze przez swój nadmiar nikczemności.
Niektórzy z najmłodszych otoczyli katedrę z urażonem poczuciem prawa.
— Nasze rzeczy, panie profesorze!
Unrat musiał uwolnić „kabuf“. Z tłoku wynurzyli się kolejno trzej banici, już w paltach. Lohmann stwierdził zaraz na progu, że zeszyt jego znajdował się w rękach Unrata, i z nudą ubolewał nad zbytnim pośpiechem starego głupca. Teraz możliwe, że rodzic jego będzie się musiał ruszyć i pogadać z dyrektorem!
Von Erztum uniósł tylko nieco wyżej rudawoblond brwi na twarzy, którą Lohmann nazywał „pijanym księżycem“. Co do Kieselacka, to przygotował on sobie w „kabufie“ obronę.
— Panie profesorze, to nieprawda, ja nie powiedziałem, że czuć. Ja tylko powiedziałem, że on zawsze mówi —
— Milcz! — krzyknął na niego Unrat, drżąc. Wysuwał i cofał szyję, opanował się i dodał głucho:
— Los wasz wisi teraz obecnie stale tuż nad waszemi głowami. Idźcie!
Trzej uczniowie poszli na obiad, każdy ze swoim losem nad głową.




  1. Odpowiada naszej szóstej klasie gimnazjum.
  2. Riecht es hier nicht nach Unrat?
  3. Ich wittere Unrat!
  4. Unrat in der Luft!
  5. Potoczna nazwa wojskowej szkoły przygotowawczej.
  6. Es riecht nach Unrat.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.