Przejdź do zawartości

Artur (Sue)/Tom I/Rozdział szósty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 6.
― WYZNANIE. ―

We dwa miesiące po przybyciu Pani de Verteuil do Serval, smutny pozór tego starożytnego domostwa zdał się być najzupełniéj zmieniony; wszystko w moich oczach rozkwitało, jaśniało świeżością, promieniało... kochałem Helenę!
Wielu z naszych sąsiadów, których aż dotąd odstręczała posępna odludkowatość mego ojca, usiłowało wejść zemną w stosunki; czułem się tak szczęśliwy, iż z tą uprzejmą łatwością jaką nadaje szczęście, a która jest tylko obojętnością dla wszystkiego co niema związku z naszą miłością, wdałem się w te sąsiedzkie stosunki; i niezadługo Serval, niebędąc zbyt hałaśnym, stał się jednak daleko bardziéj ożywionym, niżeli był od dawna.
Tak dalece byłem wyłącznie zajęty moją miłością, iż rzadko kiedy zastanawiałem się i to prawie pomimowolnie, nad zmianą która zaszła w mojéj boleści. Od dziewięciu już blisko miesięcy straciłem Ojca, a jednakże to wspomnienie, zrazu tak nieustającą zatrute goryczą, słabło zwolna: zacząłem chodzić każdego poranku na smentarz, potém chodziłem daleko rzadziéj; potém zastąpiłem te smutne i pobożne odwiedziny kilku godzinami, przepędzonemi codziennie na rozważaniu przed portretem jego.
Kazałem był umieścić ten portret w ramach zamkniętych podwójnemi drzwiczkami, sądząc iż to było znieważać obraz drogich nam osób, wystawiając go na obojętne spojrzenia, i także, iż podobne rozważanie, w którém przychodzimy czerpać wysokie i poważne myśli, powinno być przedsięwzięte z rozwagą, a nie pochodzące z przypadku, który mógł w tę stronę zwrócić nasze spojrzenia; ramy, mieszczące w sobie ten portret były więc dla mnie pewnym rodzajem przybytku, którego nigdy nieotwierałem bez bolesnego i świętobliwego skupienia ducha.
Ależ, niestety! te rozpamiętywania, z razu codzienne, stały się również mniéj częstemi, i przez to samo że moje oczy nie mogły się przyzwyczaić patrzeć z obojętnością na ten obraz, będący dla mnie prawie świętością, przez to samo daleko rzadziéj mu się przypatrywałem, i niezdołam opisać wrażenia, prawie pełnego bojaźni, którego doświadczałem otwierając te ramy: serce biło mi straszliwie gdym patrzał na surową i bladą twarz mego Ojca, która zdawała się wydobywać z płótna, ze swoją smentną spokojnością, i zimno sprawdzać moję niewdzięczność i zapomnienie, które mi, niestety! przepowiedział.
W tenczas, przerażony, raptem zamykałem ramy, i płakałem, przeklinając moję obojętność; lecz te rozdzierające żale krótko trwały, i czułem niewysłowione udręczenie, mówiąc sobie:
»Doznaję w téj chwili okropnego wzruszenia, a jednak, jutro może, dziś wieczór nawet, zapomnę o niém, i będę uśmiechający i szczęśliwy obok Heleny!...» Nie! nic niezdoła wyrazić boleśnego uczucia jakowe we mnie wzbudzała ta myśl, która, przychodząc urągać się z mojéj boleści, wykrywała mi bliską jéj próżność, nawet wpośród rozpaczy najbardziéj udręczającéj i najprawdziwszéj.
Nakoniec, wyznaję ze wstydem, przez cały miesiąc nieotworzywszy obrazu, ogarnęła mnie niepodobna do uwierzenia podłość żem więcéj nie śmiał na niego rzucić oczu, tak bardzo się lękałem tego groźnego zjawiska... Późniéj to ośmieliłem się stawić mu czoło... i zobaczymy jak ten wypadek, nic nieznaczący sam przez siebie, wywarł wpływ na los mój cały.
Te wrażenia, które mnie daleko mniéj wzruszają gdy je z zimną krwią rozbieram, wzruszały mnie zapewne wówczas z daleko większym nieładem; lecz chociaż pogrążony w upojeniu pierwszéj miłości, czułem jednakże wpływ ich tajemny i okrutny.
Powiedziałem już że kochałem Helenę; postępy téj miłości były bardzo dziwne, i wykryły mi nędzne instynkta samolubstwa, dumy i niedowierzania, dotąd we mnie uśpione.
Nigdy, ach! nigdy nieośmielę się naganiać mojemu Ojcu, że mi udzielił straszliwych nauk, o których wspomniałem, gdyż szczęście moje było najgorętszym jego życzeniem; lecz podobnie jak pewne rośliny, dzikie i silne, przesadzone w grunt mający za mało soków do ich wyżywienia, pochłoną go w prędce i zeschną bez kwiatów i owoców, widocznie moralna moja natura nie była dość silną aby skorzystać z tak straszliwych nauk; u mego ojca, te opryskliwe i posępne przekonania, zakwitały przynajmniéj uprzejmością i przebaczeniem dla wszystkich: u mnie, kiedy zbywało na tym dzielnym i potężnym soku, łodyga musiała pozostać w całéj smutnéj nagości swéj zczerniałéj kory, i nigdy niezakwitnąć.
Powróćmy do Heleny, chociaż niektóre z tych wspomnień jeszcze zapłonieniem wstydu twarz moję powlekają.
Była to moja pierwsza serdeczna miłość, i jak każda pierwsza miłość, była z razu prostoduszna, nieprzewidująca, płocha, dająca się na ślepo unosić uśmiechającym i czystym falom namiętności, ukołysana pierwszemi harmoniami przebudzającego się serca, i to wedle starego mitologicznego godła, z oczyma zamkniętymi aby niewidziéć widnokręgu.
Te trzy miesiące zupełnego niedbania o przyszłość były jednakże rozkoszne, i zawsze z przyjemnością przypominam sobie najmniejsze szczegóły tych chwil szczęśliwych.
Niezadługo po przybyciu Pani de Verteuil i córki jéj de Serval, prosiłem pewnego dnia Heleny, aby wsiadła na konia jak jéj przyjaciółka, która dla zdrowia bawiła się tém ćwiczeniem. Sprowadziłem z Anglii dwóch ogierków bardzo łagodnych, gdyż Helena niezmiernie była lękliwa. Aby ją ośmielić do zrobienia zemną i Panną de Verteuil kilku wycieczek po za obręb zwierzyńca, byłem zmuszony, aby przyzwyczaić Helenę do przezwyciężenia pierwszéj lękliwości, oprowadzać ją na koniu długo i zwolna po zwierzyńcu, idąc sam przy niéj pieszo.
Nic rozkoszniejszego jak te małe przestrachy następujące co chwila, które zarumieniały łagodną bladość jéj pięknéj twarzy, któréj część górna, zasłoniona od słońca szerokim słomianym kapeluszem, pozostawała w pół-świetle najprzezroczystszém i jak tylko można najmiléj uzłoconém, gdy tymczasem purpurowe jéj usteczka i piękny podbródek jaśniały żywo oświecone. Zawsze była ubrana biało, z szerokim pasem z popielatéj mory, który odznaczał jéj kibić, tak giętką i szczupłą, iż gięła się schylona jak trzcina pod zawiewem wietrzyku, za każdém stąpieniem jéj Szkockiego konia, całkiem czarnego, którego długa grzywa i długi ogon z wiatrem się unosiły.
Trzymałem cugle, a Helena, na najmniejsze poruszenie małego Blaka, pośpiesznie opierała z bojaźnią swą rączkę na mojém ramieniu: ta, obawa wzbudzająca naiwne żarty Panny de Verteuil, która daleko śmielsza od swéj przyjaciółki, często nas pozostawiała samych puszczając się szybko dla ośmielenia Heleny.
Przejażdżki te odbywały się zwykle w obszernéj alei, wysadzonéj dębami gęstemi, i wszędzie najpiękniejszą trawą zarosłéj. Dopóki Panna de Verteuil była przy nas, byłem wesoły, rozmowny, a Helena zawsze zamyślona, zdawała się jednakże nieco ożywiać; lecz, skoro tylko Zofia nas opuszczała, wpadaliśmy w milczenie bez końca, którego wielce się wstydziłem, a które jednak wydawało mi się być rozkoszném.
Od niejakiego czasu, napisałem do Londynu, do jednego z moich przyjaciół, aby mi przysłał wyborowych koni, kilku ludzi powodnych i kilka powozów, gdyż żałoba moja niezadługo miała się już skończyć.
Przybycie tych powozów było pewnym rodzajem uroczystości w Serval: trzymałem to w sekrecie, i pamiętam dziecinną i naiwną radość Heleny, gdy w piękny wieczór Sierpniowy, pragnąc przejechać się po lesie, zamiast widzieć zajeżdżający przed skrzydło-schody jeden ze zwyczajnych naszych powozów, ujrzała prześliczny koczyk, zaprzężony cztérema czarnemi końmi, któremi powodowało dwóch małych angielskich pocztylionków, ubranych w kurteczki z popielato perłowego atłasu.
Wsiadła do kocza ze swą matkę i przyjaciółkę. Towarzyszyłem im konno do tego wspaniałego lasu, i powróciliśmy zwolna do zamku, przy najpiękniejszém świetle księżyca, który promieniał jak tylko można najbardziéj malowniczym sposobem w ciemnych i obszernych alejach naszych wielkich borów.
Z powodu téj przejażdżki, muszę wyznać żem nigdy niewidział kobiéty, któréj zbytek lepiéj by przypadał jak Helenie, lub któraby lepszy ton nadawała zbytkowi; znajdowała się w niéj wielkość i wdzięk, tak mimowolne i tak czarodziejskie, iż niepodobna było wyobrazić ją sobie inaczéj, jak tylko okolona cudami gustu, najczystszego i najdoskonalszego. Niebędęc też uderzająco piękna, Helena należałaby zapewne do téj małéj liczby kobiét, których nikt niepomyśli chwalić ubioru, powozu lub pałacu, chociażby to wszystko najwytworniejszéj było elegancyi: sama już ich obecność harmoniuje i przyswaja sobie niejako wszystkie te cuda. Tyle osób jest szyldami, przydatkami, lub sprzecznością swego zbytku! a tak mało umie im dać ten rzadki i zachwycający odblask, mogący się porównać do promieni słońca, które samo tylko może jeszcze przyozdobić najwyższy przepych!
Pewnego dnia, za powrotem z przejażdżki i czekając na herbatę, Helena zażądała pozostać w salonie bez światła i kazać pootwierać okna, aby go księżyc oświecił swoim łagodnym blaskiem; matka na to zezwoliła.
Nic tęskniejszego, jak ów ogromny pokój, w ten sposób oświecony; rozmowa też, zrazu ożywiona, zaczęła zwolna ustawać.
Ciotka mówiła o moim Ojcu; wspomnienie to zasmuciło każdego z nas w inny sposób: jéj przypomniało brata ukochanego; Pani de Verteuil, los smutny, który może zagrażał jéj córce; a mnie znowu, moje występne zapomnienie.
Niezadługo umilkliśmy wszyscy; siedziałem obok Heleny, z głową ukrytą w rękach. Sam nie wiem dla czego wyrzucałem już sobie ten zbytek, który zacząłem rozjawiać; doznawałem płonnéj zgryzoty, pomyślawszy, że zamiast odbywać naszą codzienną przejażdżkę, w posępnym i staroświeckim powozie który należał do mego Ojca, i który powozili ludzie, będący niegdyś u niego w służbie, użyłem powozu lekkiego, eleganckiego, i sług zupełnie obcych. Raz jeszcze powtarzam, nic bardziéj nieznaczącego w istocie; niepojmuję też dla czego to tak przykre zrobiło na mnie wrażenie.
Po niejakiém zastanowieniu, opuściłem rękę na poręcz krzesła: natrafiłem na rękę Heleny, zapłoniłem się mocno, i serce moje dziwnie się ścisnęło; skoro Helena rękę moję poczuła, ręka jéj prawie nagle stała się zimną, jak gdyby wszystka jéj krew napłynęła do serca; nie śmiałem ani usunąć méj ręki, ani ręki jéj ścisnąć: uczułem też jak zwolna się rozgrzewała, i niezadługo stała się pałającą... Po nerwowych zadrżeniach prześlicznego jéj ramienia, mógłbym był policzyć pośpieszne bicie jéj serca... Czułem się słaby, i doznawałem wzruszenia zarazem niewysłowienie przyjemnego i smutnego...
O skromna pogodo pierwszych wzruszeń, cóż cię kiedykolwiek zastąpi! O źródło tak czyste w swym zarodzie! jakże świeżość jego jest rozkoszną, gdy szemrze spokojne, lękliwe i nieznane, pod kępami zieloności; lecz, niestety! ileż z wdzięku swojego utrącą, z wdzięku najmroczniejszego, gdy oblewa i odbija bez różnicy wszystkie brzegi, których szczątki skalają na zawsze bieg wód jego zamąconych....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kochałem Helenę namiętnie, z uwielbieniem, a jednakże nie śmiałem jeszcze wyznać jéj mego przywiązania.
Pewnego dnia przechadzaliśmy się wraz z Panną Verteuil, która była wychowana w klasztorze z Heleną. Niewiem z jakiego powodu zaczęto mówić o imieninach i rocznicach; nagle panna Zofia de Vevteuil odezwała się z roztrzepaniem do swéj przyjaciółki, spoglądając na mnie: — »Czy przypominasz sobie, Heleno, jakeśmy to drżały, biédne dziewczęta, kiedyś jego imieniny obchodziła
Helena mocno się zapłoniła, uczyniła poruszenie gniewu, i odpowiedziała opryskliwie przyjaciółce: »Nierozumiem cię.« Umilkła biedaczka, i powróciliśmy wszyscy bardzo smutni.
Nazajutrz, napotkawszy pannę de Verteuil w bibliotece, chciałem się dowiedzieć od niéj o znaczeniu słów, które wczoraj zdawały się tak wielkie wrażenie czynić na Helenie. Po długiém wahaniu się, wyznała mi wreście, że w klasztorze, każdego roku, Helena obchodziła moje imieniny z dziecinną uroczystością: przygotowania ograniczały się na kupieniu ogromnego bukietu, który przewiązywała piękną wstążką, na któréj potajemnie wyszyła mą cytrę; potém składała ten bukiet na wazonie marmurowym, który leżał uszkodzony w samotnymi zakątku ogrodu klasztornego, i przepędzała godziny rekreacyi modląc się przed tym bukietem, i błagając Boga o szczęśliwą podróż dla mnie.
Panna de Verteuil niemogła się dość naopowiadać obawy Heleny, wówczas gdy się lękała aby ją kto nienadybał gdy wyszywała wstążkę, i tysiączne sposoby, nieraz daremne, jakich zażywała aby się wystarać o bukiet.
Wszystkie te dzieciństwa opowiadane mi były tak naiwnie przez pannę Verteuil, iż wzruszony zostałem z podziwienia i rozczulony aż do łez; gdyż, nim wyjechałem w podróż, podczas kilko-tygodniowéj bytności Heleny w Serval, zawsze tylko uważałem ją jako dziecię.
Od tego wieczora, którego przypadkiem napotkałem jéj rękę pod moją ręką, Helena zdawała się mnie unikać; zwyczajna jéj posępność zwiększała się jeszcze bardziéj; charakter jéj, dotąd łagodny i jednostajny, stawał się opryskliwym; nieraz, po całych godzinach, zostawała w swym pokoju zamknięta, z pozamykanemi okiennicami, w najzupełniejszéj ciemności.
Ja sam także bardzo wiele cierpiałem: byłem niespokojny, roztargniony, zdawało mi się iż wyznanie moje powinnoby powrócić Helenie spokojność i szczęście; lecz nieprzezwyciężona nieśmiałość zatrzymywała to wyznanie na moich ustach.
Pewnego wieczora, jednakże, gdy Helena mniéj była zniechęconą i mniéj smutną jak zwykle, towarzyszyłem jéj konnéj przejażdżce; przyobiecałem sobie mieć odwagę wyznać jéj moję miłość, lecz wówczas dopiero, gdy będziemy w ogromnéj dębowéj alei, o któréj wspomniałem... Przybyliśmy do niéj... Serce moje biło straszliwie... lecz nieśmiałem...
Zawstydzony i rozgniewany, nowe uczyniłem postanowienie, i wskazałem sam sobie marmurową świątynię, która na dwoje dzieliła aleję, jako punkt, w którym miałem odważyć się na nowe wysilenie. Gdyśmy tam przybyli, wzrok mój się zaćmił, serce ścisnęło, zdołałem tylko tłumionym wyrzec głosem: Heleno!... potém zamilkłem.
Obróciła ku mnie swe wielkie oczy wilgotne i jaśniejące zarazem; była bledszą niżeli zwykle; pierś jej wznosiła się niespokojnie; zdawała się badać mnie swém przenikającym spojrzeniem, i chcieć wyczytać aż w głębi mojego serca...
— Ach! Heleno! — odezwałem się znowu, i sam nie wiem jaka głupowata i nieśmiała lękliwość niedozwoliła mi słowa więcéj dołożyć...
Wówczas ona z wyrazem boleści i prawie rozpaczy, którego nigdy wżyciu nizapomnę, zawołała; »Ach! ty nigdy nic w życiu kochać niebędziesz... Zawsze będziesz nieszczęśliwy!...«
Potém, jak gdyby przestraszona temi wyrazy, zaciąwszy konia szpicrózgą, puściła się galopem. Nieruchomy, patrzałem jak się oddalała, gdy postrzegłem że w całym pędzie nadjeżdżała na szlaban, zamykający wejście do alei; zadrżałem, leczo ona, tak lękliwa zwykle, dozwoliła swemu koniowi przeskoczyć tę zaporę, i niezadługo straciłem ją z oczu w głębokościach lasu.
Skorom sam pozostał, te słowa Heleny, wyrzeczone z taką goryczą: — Ah! ty nigdy nic kochać niebędziesz. Będziesz zawsze nieszczęśliwy! dziwne we mnie obudziły uczucie; zrozumiałem że to prawie wyznanie, które głupowate moje milczenie jéj wydzierało, i uczułem jak bardzo musiałem jéj się wydać śmiesznym.
Potém znowu, pomnąc na jéj pomieszanie, na jéj nieśmiałe cofanie wyrzeczonego wyrazu, ani już wątpiłem że mnie kocha; i ten rodzaj wyznania z jéj strony tak mnie niewysłowienie zachwycił, iż przez długi czas, upojony radością, przechadzałem się jak szaleniec, bez stałéj myśli, bez zamiaru, lecz szczęśliwy... o! głęboko szczęśliwy!... szczęśliwy szczęściem prawdziwém, połączoném z promieniejącą pychą.
Nakoniec, za nadejściem nocy, powróciłem do zamku. Wchodząc do salonu, postrzegłem w nim Helenę: twarz jéj była ożywiona, oczy szczególniejszym jaśniały blaskiem; siedząc przy fortepianie grała zwolna i z największym wyrazom ostatnią myśl Webera, tę frazę muzykalną któréj melodya tak jest czystą i melancholiczną.
Skoro Helena mnie postrzegła, rzekła do mnie:
— Przyznaj, żem cię bardzo przestraszyła, nieprawdaż. — I nie czekając mojéj odpowiedzi, porzucając sztukę, którą grała, jak gdyby miała zdradzić smutek jéj serca, zaczęła wykonywać niezmiernie szybkiego i wesołego walca, któremu tu i owdzie towarzyszyła swym głosem, w którym zdawało mi się słyszéć dźwięk niezwykły...
Matka jéj i panna de Verteuil spojrzały na siebie i zdawały się równie jak ja osłupiałe tym nagłym napadem wesołości, tak przeciwnym zwyczajnemu charakterowi Heleny, która nieprzestawała grać walca po walcu, z hałaśną radością dziecięcia.
Sam nie wiem dla czego, ta radość tak nienaturalna boleśne na mnie sprawiła wrażenie, tak bardzo zdawała się nerwową i prawie szaloną. Nakoniec, po półgodzinnym tym niejako spazmie, Helena zbladła nagle i zemdlała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W ośm dni po téj scenie, Helena wiedziała że ją kocham, i wyznała mi miłość swoję.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.