Artur (Sue)/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ARTUR
DZIEŁO
EUGENIUSZA SUE.
Z FRANCUZKIEGO.
TOM I.
WARSZAWA.
Nakładem B. Lessmana Księgarza.
PRZY ULICY NOWINIARSKIÉJ.

1845.

Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
w Warszawie, d. 2/14 Września 1844 r.

Cenzor Starszy i Naczelnik K. C.
NIEZABITOWSKI.


>






SĄD LITERACKI
O ARTURZE.
PRZEZ
PANA SAINTE — BEUVE



Pokolenie dowcipne, dumne, niedowierzające i wszystkiém przesycone, które tak rozszerzyło się w świecie modnym od lat dziesięciu, maluje się doskonale, to jest: aż do przerażenia, w ogóle romansów Fana Eugeniusza Sue. Lord Byron był ideałem: przetłumaczono go prozą; upowszechniono; zażywano go codziennie w małéj dozie. Wiele osób w pismach Eugeniusza Sue nie są inne. Odłudzenie systematyczne, niedowierzanie najzupełniejsze, gadaninę zarozumialców salonowych, o towarzyskości i religijności, pretensye arystokratyczne wrodzone młodym demokratom i tym, co się nagle dochrapali majątków, ta mania rozrządzania wszystkiém i hulania z zimną krwią; nieokrzesane grubiaństwo, tuż przy najwytworniejszém ułożeniu, wyraził to wszystko mocno, a nieraz z poetyckiém uniesieniem w swych osobach. Rodzaj ten najdokładniejszy, i ze swojemi odmianami, jeśli by zaginął kiedyś, znalazł by się znowu w jego pismach; i takim to sposobem, jak powiedziałem, przedstawia środkującą cześć romansu we Francyi.
Nie czyniąc się odblaskiem ani echem nikogo w szczególności, dozwolił sobie pożyczać natchnień z rozmaitych próbek będących teraz w modzie, i odmalował z nich cóś w swoim guście. Słowem, gamma tegoczesnego romansu jest u niego najkompletniejszą, a nade wszystko żaden ton zanadto górę biorący innych tonów nieprzygłusza.
Czy naturę prawdziwą, prawną towarzystwo zdrowe, skreślił pan Eugeniusz Sue? Nie koniecznie, i sam dobrze wié o tém. Lecz śmiem zapewnić, że to jest towarzystwo rzeczywiście istniejące. Ludzie zacni, żyjący tylko w obrębie swéj rodziny, ludzie myślący, mający swoje regularne zatrudnienia, osoby światowe bardzo przyjemne, a które nie chcą aby je cokolwiek raziło, mogą powiedzieć: »Gdzież można znaleść podobne osoby? Istnieją, tylko w tegoczesnych dramatach i romansach.» Niezaprzeczam, że niekiedy wyrażenia są za nadto przesadzone i zagmatwane; lecz biorąc najlepszy podług mnie, najbieglejszy i najbardziej wyrafinowany z pomiędzy romansów obyczajowych Eugeniusza Sue, ARTURA naprzykład, powiadam że główna osoba jest prawdziwą, i że nie jednego mamy Artura za dni naszych.
Przede wszystkiém, niechaj mi wolno będzie uczynić uwagę, którą miałem sposobność nieraz czynić w tych czasach, w których literatura i towarzystwo w takiém są zamięszaniu, w którém życie artysty i życie człowieka światowego zdają się bezustannie jedne na drugie zamieniać. Jeśli jest rzeczą oklepaną powtarzać, że literatura jest piętnem towarzystwa, nie mniéj dodać należy że towarzystwo staje się także dobrowolnie obrazem i tłumaczeniem literatury. Każdy autor, mniéj lub więcéj wpływ wywierający i będący w modzie, tworzy świat autorów który go kopiuje, przedłuża, a nieraz jeszcze przewyższa w przesadzie. Dotknął się, zwracając na niego swe postrzeżenia, punktu dotkliwego, a wszyscy inni biorą sobie za punkt honoru, rozwijać go jeszcze bardziéj i czynić jeszcze podobniejszym. Lord Byron odgrywał od dawna tę rolę wpływania na innych, ileż to szlachetnych wyobraźni, rażonych jednym z jego pocisków, wykształciło się na wzór jego! Potém nastąpiła koléj na kobiéty; napadła je na prawdę mania ubiegania się z pierwowzorami, zaledwie dostrzeżonemi Indyany i Lelii. Przypominam sobie żem był świadkiem, pewnego wieczora, w domu, do którego zgromadzało się najlepsze towarzystwo, dramatu domowego, wielce nieprzewidzianego, a który usprawiedliwiał wszystkie dramaty Dumasa. Pewien urzędnik opowiadał mi, że, zmuszony kazać pochwycić kobiétę zamężną uciekającą z kochankiem, nic niemógł z niéj wymódz, podczas badania, jak tylko całe karty Balzaka, które mu dosłownie powtarzała. Za czasów d’Urfego pewne towarzystwo niemieckie zaczęło żyć na wzór pasterzy Ligniońskich. Jest tu zawsze sposobność powiedziéć, chociaż tak mało nawet są Meandrami: O życie! a ty Meandrze, który z was dwóch naśladował drugiego?
Wiele z pomiędzy osób pana Eugeniusza Sue jest więc prawdziwych w tym sensie iż, przynajmniéj chwilowo, mają wzory lub kopie w otaczającém nas towarzystwie. Lecz aby śmieléj wystąpić z moją krytyką, skoncentruję ją całą na ARTURA, który jest romansem najzupełniéj dystyngowanym i w którym wiele można pochwalić, tak co do znajomości moralnéj jak i kształtu. Artur, obdarzony wszelkiemi przymiotami urodzenia, majątku, dowcipu i młodości, Artur, obdarzony rzadką potęgą przyciągającą i nieocenionym darem jednania sobie miłości, odziedziczył wcześnie, po ojcu odludku, toczącego i dokuczającego potajemnie robaka, niedowierzanie; niedowierzanie sobie i innym. Zabójcze nauki tego ojca zbyt oświeconego i posiadającego nieubłagane doświadczenie, są, wedle mego zdania, aż nazbyt prawdziwemi (mówię w ogólności) jest to La Rochetuacauld rozwiniony i uczuty, jestto Machiawel domowy; wiele stronnic rozdziału pod tytułem: Pojedynek tchną nawet odludkowatą wymową. Lecz ta nauka gorzka, ten wycisk, niejako popiół życia, które ten ojciec nierozsądny umierającą ręką zasiewa w sercu swego syna, zwolna, potrochu, zaprawi je jadem.
Ten sceptycyzm gryżąco-niszczący, dystylowany kropla po kropli w świeże naczynie, znajdzie się na dnie wszystkiego. Nim opuścił zamek ojcowski, Artur kochał swoję kuzynkę Helenę, ubogą lecz piękną, tchnącą godnością i czystością obyczajów, a która go także nawzajem kochała.
Coraz to bardziéj nią się zachwyca, oboje pojmują się wzajemnie, niepowiedziawszy sobie tego; potém następuje wyznanie: mają się połączyć ślubnym związkiem. W téj chwili okropna myśl przeszywa duszę Artura; przypominają mu się posępne przestrogi ojca; zaród niedowierzania zaczyna w nim nabierać życia: nie jest że igrzyskiem udania pochodzącego z interessowności? Jegoż to istotnie, lub jego majątek, kocha Helena? I Artur nagle rani to czułe serce młodéj dziewicy, bez litości, z najohydniejszą krwią zimną. Ale to dopiéro pierwszy akt, Artur przybywa do Paryża; znał już wyższe towarzystwo Londyńskie, i od pierwszego dnia niema już dla niego nic nowego w naszym eleganckim świecie. Ileż to zajmujących i powabnych portretów mężczyzn i kobiet: pan de Cernay, pani de Pënâfiel! Ta, zachwycająca postać, kobiéta będąca w modzie, którą zarówno oczerniają jak jéj nadskakują, zniewala niezadługo Artura. Od pierwszéj sceny wyznania, które sama mu czyni, (podobnie jak niegdyś uczyniła Helena), niedowierzanie jego, dotąd tak grzeczne, wybucha prawie po brutalsku; to się jednak daje wynagrodzić; jest kochany, wierzy temu, jest szczęśliwy: dni słoneczne następują po sobie. Wtém, nagle, wśród największego szczęścia. to niedowierzanie nieuleczone, ta obawa stania się dudkiem, powraca jeszcze zajadliwszą, i jak gdyby kopnięciem nogi, obala bożyszcze. Ten gatunek zbrodni ponawia się jeszcze dwa razy; a raz, już nie z powodu miłości kobiéty, lecz przyjaźni dla mężczyzny. Rozbiory które poprzedzają i tłumaczą te szalone przebudzenia samolubstwa są doskonale wywiedzione i psychologia ich bardzo jest delikatną szczególniéj w pierwszym przypadku. »Było to nakoniec wiekuiste pasowanie się pomiędzy mojem sercem, które mi mówiło: Wierz, — kochaj, miéj nadzieję..., i moim rozumem, który mi mówił: Wątp, — pogardzaj, — i lękaj się» Niemogę wskazać w przelocie wszystkiego co jest doskonale oddaném i dobrze uczułem w postrzeżeniach i zdaniach świata, tu i owdzie rozrzuconych[1]. Sam Artur, wyjąwszy okrutne jego chwile, posiada najdoskonalsze ułożenie i najpowabniejsze serce; a jednakże, jak Vaudrey w la Vigie, jak najmniéj dobry z pomiędzy bohaterów autora, ma w sobie cóś ohydnego; niepodobna postępować za nim aż do końca bez doznania gromiącego wrażenia; po recytywie i gdy go widzimy niepoprawionego, staje się trudnym do zniesienia[2]. Bo niedosyt: jest aby osoba i charakter były prawdziwe, aby miały prawo być odmalowanemi. Pan Eugeniusz Sue wybaczy mi, że mu całą moję myśl wykryję. Nie, nigdy nie jest dozwolono sztuce ludzkiéj być w ten sposób prawdziwą; gdyby nawet obiekt był żyjący, rodzaj towarzyski uosobistniony przed oczyma, będzie to, i wtedy nawet, jeśli tak wyrazić się podobna, sztuka wbrew naturze. Wielcy i wiekuiści malarze, którzy, nie trzeba o tém wątpić, aby także złego nieznali, Shakspeare, Moliere, czyż je kiedykolwiek malowali w tych wyrafinowaniach wyjątku, w tak wyrachowaném zepsuciu? Złe zajmujsz to miejsce, zarazem pierwsze i szczególniejsze, w ich obszernych obrazach? Zdrowa natura nie jestże tuż obok, czyż nie krzepi i niepociesza? Artur nieurodził się złym. lecz stał się złym. Otóż to, co Bossuet mówi o bohatérach historycznych, powiem to z większą słusznością o bohatérach poematowych lub romansowych: »Zdala od nas bohatérowie nieludzcy! Zdołają może wymusić uszanowanie i przywłaszczyć sobie podziwienie, jak zwykle wszystkie przedmioty nadzwyczajne, lecz niepozyskają serc dla siebie. Gdy Bóg utworzył serce i wnętrzności ludzkie, wlał w nie najpierwéj dobroć, jako właściwy charakter natury boskiéj, lub aby była niejako cechą téj dobroczynnéj ręki z któréj pochodzimy. Dobroć miała niejako stanowić grunt naszego serca, i miała być zarazem pierwszym powabem, któryby w nas istniał, do zniewalania dla siebie innych ludzi... Serca pozyskują się tym kosztem.» Co tutaj przetłumaczę w ten sposób: prawdziwa chwała sztuki ludzkiéj prawnéj, nabywa się tym kosztem.
Nie jestto może powiedziéć że dobre bardziéj niżeli złe stanowi grunt ludzkiego życia; wszystko jest tylko zamięszaniem i mięszaniną. Nie tylko złe znajduje się obok dobrego, lecz nieraz jedno z drugiego wypływa. Sztuka była nadaną i wynalezioną właśnie dla tego, aby dopomódz na wstępie temu co jest zamięszaném, aby naprawić i zrobić perspektywę, aby przyozdobić i zakryć, mniéj lub więcéj bawiącemi malowidłami, ściany więzienia. Można miéć przed sobą do czynienia wiele postrzeżeń głębokich, które są niejako trucizną: rozmięszaj je nieco wodą a zrobisz z nich kolory; i te to kolory należy przedstawić innym, a truciznę zachować dla siebie. Filozofia może być oschłą i wycieńczoną, sztuka nie powinna nią być nigdy. Nawet pozostając wierną, przyodziewa i ożywia wszystko; na tém jéj urok zależy; trzeba aby powiedziano o niéj; To jest prawdziwe, a jednak aby to niebyło prawdziwe.
Najprzód za młodu, pisząc, jeśli już wysadzamy się na gorzką ironię, chcielibyśmy przygasić wszelką prawdę, powiedzieć wszelkie złe, które odgadujemy, ogłosić je wobec nieba i towarzystwa, z pogardą i gniéwem. Późniéj, postępując daléj w życiu, widzimy że niemożemy dosyć jeszcze powiedziéć, że sam grunt rzeczy zawsze się z rąk naszych wyślizga, że to niepotrzebnie nazbyt naciskać. Wolniejemy wówczas; zezwalamy, wiele powiedziawszy, owinąć się jeśli możemy, w łaskę i miłosierdzie, w pewien gatunek jeszcze idealnego złudzenia. Zobaczcie Colombę Merimego; cała ironia w niéj się przysłoniła, i stała się znowu niejako dziewiczą.
Pan Eugeniusz Sue wié o tém równie tak dobrze, a może jeszcze i lepiéj jak my, on, co w samymże nawet Arturze, w dwóch miejscach wykazał nam powody pierwszeństwa, które nadaje Walter Skotowi nad Byronem; on, co nam powiada jeszcze przez usta swego bohatera, że: »jeśli świat przenika prawie zawsze uczucia fałszywe i występne, nigdy ani na chwilę niewątpi o uczuciach naturalnych, prawdziwych i wspaniałomyślnych.» Pan Eugeniusz Sue niezaprzecza że istnieją uczucia dobre, zaprzecza raczéj ich powodzenie na tym świecie. Dozwolił nam zresztą ścigać wszelkie przeistoczenia myśli w tym przedmiocie; w Brularcie Atar-Gulla, wyraził gwałtowne zawiedzenie się, posunione aż do wściekłości przeciwko ludzkości całéj; w Zsaffi Salamandry odmalował wyrachowaną ironię, która pragnie wszystko zwiędlić. Byłoż istotnie jego celem, jak oświadcza w przedmowie de la Vigie, wyprowadzić, wywieść z samychże krytyk, które by przeciwko niemu napisano, i zmusić partyę liberalną i filozoficzną do uznania, że niemasz szczęścia dla człowieka na téj ziemi, skoro mu wydrą jego złudzenia? Każdy przyzna, że było to puszczać się drogą bardzo manowcową, aby odbudować na nowo swe złudzenia; jestto uderzać zbyt mocno, aby mu powiedziano: Nieposuwaj się tak daleko. Niebezpieczna metoda, kazać chodzić ilotowi pijanemu niezachwianym krokiem w przytomności Spartanina, aby w tymże sprawić odrazę do pijaństwa!
Trzeba przede wszystkimi być dobrym Spartańczykiem, aby być niezawodnie uleczonym. Bądź jednak co bądź, w przedmowie ARTURA,... a pierwéj jeszcze w przedmowie Latreaumonta, autor gotów jest prawie żałować, i uczynić odwołanie; nie wierzy już w zupełne złe, ani w jego nieuchronny tryumf nad dobrem; z wznioślejszego punktu, z którego teraz rzeczy sądzi, »złudzenia występku wydają mu się, jak mówi, zarównie teraz wymagające, jak niegdyś wydawały mu się wymagającemi złudzenia cnoty.« Autor zbliża się niezawodnie do swéj dojrzałości elektycznéj i sceptytycznéj. Te postępy, to sprostowanie, które ukazują się już z taką szczerością w Arturze, powinny być korzystnemi dla Pana Eugeniusza Sue, w przyszłych romansach obyczajowych, które wyjdą z pod jego pióra. Nieprzestając malować smutnych rzeczywistości, o których jest przekonany, będzie przynajmniéj w nich unikał zbytecznéj przesady; jego sposób pisania, w samych nawet szczegółach, zyska większą ścisłość i jedność stylu.

Saint-Beuwe.

PRZEDMOWA



Około środka roku 1537, gazeta jednego z departamentów południowéj Francyi opisała tragiczną śmierć kobiéty, mężczyzny i dziecięcia.
Niedokładnie objaśniona, gazeta umieściła kilka odmiennych opisów tego nieszczęsnego wypadku, kolejno przypisywanego nierozwadze, samobójstwu i zemście; lecz za wmięszaniem się potężnéj rodziny, któréj mocno szło o przytłumienie rozgłosu o tym opłakanym wypadku, dziennik wspomniony odwołał przytoczone wydarzenia, mieniąc je być bajką, o któréj nie zadługo zapomniano.
Autor, winien był jednakże pewnym wypadkom, iż uwiadomiony zostało prawdziwych szczegółach owéj tragedyi, która służy zarazem za wstęp i rozwiązanie téj oto książki.
Osoba Artura nie jest więc urojeniem jego charakter wynalazkiem pisarza, główne wypadki jego życia są opowiedziane prostodusznie, wszystkie prawie ich szczegóły są prawdziwe.
Pociągniony ku niemu ponętą, równie niewytłómaczalną jak oprzeć się jéj było niepodobna, lecz często zmuszony porzucać go, to raz z pewnym rodzajem zgrozy, to znowu z uczuciem bolesnéj litości, długo znałem, pocieszałem niekiedy, lecz zawsze głęboko żałowałem tego szczególniejszego i nieszczęśliwego człowieka.
Jeśli dla zgromadzenia tych świeżych wspomnień, wyrytych w mojéj pamięci, obrałem ten rodzaj pisania: — Dziennik nieznajomego, — to dlatego jedynie, iżem sądził że sposób potwierdzenia, że tak powiem osobistego, nada więcéj prawdy i indywidualności nowemu i dziwacznemu charakterowi Artura, którego te stronnice są dusznym, najwierniejszym odblaskiem.
W istocie, rzadka potęga: przynęta, skłonność nie zbyt pospolita, niedowierzanie sobie, — służą za podwójną sprężynę owéj wyłącznéj naturze, która przybiera całą swą oryginalność z połączenia ścisłego, a jednak niezwykłego tych dwóch sprzeczności.
W inszych wyrazach: — że człowiek obdarzony bardzo wielkiemi powaby jest, jeśli niezarozumiały, to przynajmniéj ufny w sobie, nic prostszego; — że człowiek bez pojęcia i powierzchowności niedowierza sam sobie, nic naturalniejszego.
Przeciwnie, ażeby człowiek, połączając przypadkiem dary rozumu, natury i fortuny, — podobał się, znęcał, lecz nie wierzył w urok jaki wznieca; gdyż znając swą nieudolność i swe samolubstwo, i sądząc o innych wedle siebie, niedowierza niczemu gdyż wątpi o własném sercu; obdarzony jednakże skłonnościami szlachetnemi i wzniosłemi, którym dozwala unosić się niekiedy, nie zadługo przytłumia je nielitościwie sam w sobie, z obawy aby nie stać się ich igraszką, gdyż według jego wyobrażenia o święcie, jeśli je nie sądzi śmiesznemi, to przynajmniéj niebezpiecznemi dlatego, kto im się oddaje; — owa sprzeczność niezdajeż się być ciekawym przedmiotem do zgłębiania?
Połączmy nakoniec z temi dwoma pierwotnemi podstawami charakteru — zachwycające instynkta czułości, zaufania, miłości i poświęcenia, którym bezustannie sprzeciwia się niedowierzanie nieuleczone, lub które więdli w ich zarodzie nieszczęsna i przedwczesna znajomość ran moralnych rodzaju ludzkiego; — umysł często znękany, niespokojny, skłopotany, wszystko rozbierający, lecz znowu niekiedy żywy, ironiczny i świetny; — dumę, lub raczéj podejrzliwość tak drażliwą i delikatną, iż się posuwa aż do zimnéj i nieubłaganéj złośliwości, jeśli się sądzi obrażoną, lub rozpływa się w żalach tkliwych i rozpacznych, skoro poznała niesprawiedliwość swych podejrzeń; — a będziemy mieli główne rysy owego charakteru.
Co do przydatków w około głównéj osoby téj powieści, co do scen życia światowego, pośród których widzimy ją działającą, autor téj książki uznaje zawczasu ich niepłodne ubóstwo; lecz sądzi iż obyczaje i towarzystwo teraźniejsze nie przedstawiają innych, lub przynajmniéj wyznaje że odkryć ich nie umiał.
To powiedziawszy z powodu tego dzieła, lub raczéj tego długiego, zbyt długiego może opisu biograficznego, — pójdźmy daléj.
Ponieważ pisarz nie ma innego sposobu odpowiedzenia na krytykę jednego dzieła, jak tylko w przedmowie do innego, powiem więc kilka słów względem zarzutu, do którego dało powód ostatnie moje dzieło[3] uczynionego z przychylną uprzejmością przez jednych, z wielką i poważną surowością przez innych, tu z goryczą, tam z ironią, owdzie znowu z pogardą.
Pytanie to zależy na tém, aby wiedzieć: czy wyrzekam się przekonania, nazwanego wedle każdego z osobna, — paradoksem, — obmową towarzyską, — smutną prawdą, — nędzném szyderstwem, — lub, twierdzeniem niepłodném, — to jest aby się dowiedziéc, mówię, czy się wyrzekam tego przekonania: — Że tu, na téj ziemi, cnota jest nieszczęśliwa, a występek szczęśliwym.
A naprzód, chociaż nic nie jest dla niego tak przykrego jak mówić o sobie samym, autor téj książki niezdoła dosyć powtarzać, że niema najmniejszéj z tych pretensyj filozoficznych któremu przyznają, przypisują lub wyrzucają. — Ze w swych dziełach poważnych lub lekkich, bądź w historyi, komedyi lub romansie, nie chciał nigdy tworzyć systematu. — Że zawsze pisał, nakoniec, wedle tego co czuł, — co widział, — co czytał, nie chcąc nikomu narzucać swéj wiary.
Tylko, to co niegdyś było dla niego raczéj przewidywaniem instynktu niżeli przekonaniem pochodzącém z doświadczenia, przybrało w jego oczach nakazującą powagę prawdziwego wypadku.
Że jeśli, nakoniec, zdaje się wyrzekać nie swego smutnego przekonania, lecz wytykania, nawet we własnych swych dziełach, postrzeżeń lub niezaprzeczalnych dowodów które mógłby przytoczyć na poparcie swego przekonania, to dlatego że teraz, postąpiwszy bardziéj w życiu, wie iż pojęcie pospolite dostateczne jest na dokazanie aby błąd tryumfował... lecz że święty przywiléj uświęcania, rozszerzania prawd wiekuistych, jest zupełnie przeznaczony jeniuszowi lub Bóstwu...
Słowem, nie chcąc się ośmielić uczynić tutaj porównanie łatwe i bezbożne pomiędzy szczytném życiem i śmiercią haniebną boskiego Zbawiciela (prawdziwym symbolem jego myśli), uznaje w pokorze że tylko jeden Galileusz mógł powiedzieć zgłębi swego więzienia: E pur si muovę!

Eugeniusz Sue.
Chatenay, dnia 15 Października 1838 roku.

ARTUR
DZIENNIK NIEZNAJOMEGO.

WSTĘP.
Rozdział 1.
— DROGA POCZTĄ. —

Dziwny przypadek uczynił mnie posiadaczem tego dziennika. Osiadły przez kilka miesięcy w środkowém mieście jednego z naszych departamentów południowych, który oblewa morze Śródziemne, starałem się nabyć posiadłość w tym kraju, cudownie malowniczym i urozmaiconym; jużem się rozpatrzył w kilku wioskach, gdy pewnego dnia, notaryusz który mi udzielał objaśnień potrzebnych do takowego poszukiwania, rzekł mi: — Doniesiono mi, że o ośm mil ztąd w najpiękniejszym świecie położeniu, ani zbyt blisko ani zbyt daleko od morza, jest posiadłość wiejska do sprzedania. Nie wiem co to takiego, lecz jeśli pan życzysz sobie ją obejrzeć, oto dokładne względem tego objaśnienia: z proboszczem do wioski *** wejdziesz pan w układy.
— Jakto! — rzekłem mu, — z proboszczem? — Ależ spodziewam się że to przecie nie probostwo jest do sprzedania?
— Nic o tém nie wiem, — rzekł prawnik, — lecz po dość wysokiéj cenie, jakiéj żądają, nie sądzę aby to było probostwo... zresztą, dodał z miną przebiegłą i zarozumiałą, — zdaje się że będzie tysiąc sposobów ułożenia się polubownie i korzystnie, gdyż jest to sprzedaż w skutek pośpiesznego odjazdu lub nagłéj śmierci, nie wiem z pewnością... tém bardziéj iż rozgłaszano rzeczy tak niedorzeczne i tak głupie o tém, iż lękałbym się wpaść w opowiadanie śmiesznego romansu prawiąc panu takie banialuki; lecz to pewna, Mości panie, że podobne zdarzenia zawsze są najlepszemi, tém bardziéj iż porobiono mówi mi mój korrespondent szaleństwa... prawdziwe szaleństwa... w téj posiadłości.
— Spieszny wyjazd! śmierć nagła!... I któż to taki mieszkał w tém miejscu? — spytałem.
— Nic o tém nie wiem, najzupełniej nic... Mój korrespondent nie uwiadomił mię obszerniéj, i najdziwniejszym to przypadkiem w święcie dowiedział się o tym dobrym interessie, gdyż na stu osobach zamieszkałych w tym departamencie, nie znajdzie się nawet dziesięć, które by znały wioskę ***.
Nie wiem dla czego te objaśnienia, chociaż tak nie wyraźne, podnieciły moję ciekawość, namyśliłem się pojechać natychmiast, i posłałem zamówić konie.
— O! — rzekł mi notaryusz, — nie życzę panu zapuszczać się powozem w podobne drogi... poczta dobrze wiezie, lecz stacya najbliższa od *** jest jeszcze odległa o pięć mil; ażeby się do niéj dostać, trzeba przebywać prawdziwe piaszczyste stepy, z których wybrnąć będziesz pan miał tysiąc trudności, jeśli mi pan chcesz wierzyć, udasz się tam konno.
Uwierzyłem notaryuszowi, kazałem przywiązać tlómoczek do kuryerskiego siodła, i poprzedzony przez pocztyliona, pojechałem do wioski *** odległej o ośm mil od miasta w którém się znajdowałem.
Pierwsze trzy mile przejechałem za godzinę, odmieniłem konie na stacyi, i zapuściłem się w przeprawę.
Było to około środka Maja, w najroskoszniejszy poranek, ochłodzony słabym północnym wietrzykiem; te ruchome drogi, pełne piasku żółtego jak ugier, chociaż nieznośne dla powozów, które zagrążały się w nich aż po same osie, dość były dobre dla koni. Im bardziéj posuwałem się w głąb tego kraju nieuprawnego i dzikiego, tém bardziéj natura rozwijała się szeroka i majestatyczna, chociaż nieco jednostajna, przedemną; nie zmierzone płaszczyzny różowych wrzosów; na wido-kręgu wysokie błękitnawe góry; na lewo, liczne wzgórza okryte lasami; a na prawo, nieprzerwana firanka zieloności, utworzona z wierzb i topol, grodzących rzeczkę niezmiernie płytką i przezroczystą, którą wszędzie można było w bród przebyć, lecz bardzo bystrą, a przez którą trzeba się było kilkakrotnie przeprawiać, gdyż tu i owdzie przerzynała drogę, i zagłębiała się pomiędzy wysokiemi spadzistościami o krytemi głogiem, morwami i dziką różą; to znowu przeciwnie, wydobywała się z tych zaklęsłości, aby się wznieść na płaszczyznę, prostą i równą jak kręgielnia.
— Czy już byłeś kiedy w***? — spytałem mego przewodnika, którego twarz mezka, ubiór porządny i czysty, chód śmiały, tchnęły kawalerzystą, uwolnionym ze służby wojskowéj; słyszałem prócz tego, jak pocztowi towarzysze nazywali go huzarem, i wszystko w tym człowieku stawiało sprzeczność z miną zaniedbaną, i hałaśną poufałością innych mieszkańców południa.
— Czy już jeździłeś do***? — spytałem więc mego przewodnika.
— Tak jest panie, dwa razy w życiu, — odpowiedział mi zatrzymując swojego konia i stawając nie co za mną w tyle; — raz, temu dwa lata, a drugi raz, będzie trzy miesiące; ależ oba te razy bynajmniéj nie były do siebie podobne!!!
— Co chcesz przez to mówić?
— O! pierwszą razą, — dodał, jeszcze podniecony zapewne wspomnieniem podziwienia i wdzięczności, — było to dzielnie! dwieście groszy za powózkę! kuryer! sześć koni i kareta!
I jako naśladowczy dodatek, przewodnik mój tak mocno trzasnął z bicza, że aż mnie zagłuszył.
Nie poprzestając na tym sposobie oceniania i wskazywania godności podróżnych, spytałem go:
— Lecz któż siedział w tym powozie? do kogo należał ów kuryer?
— Nie wiem tego, łaskawy mój panie; story u karety były zapuszczone; w tyle siedział mężczyzna i kobiéta, oboje już starzy, który mieli minę powiernych służących...
— A kuryer, nic że ci nie powiedział? — Kuryer? ba! i zaraz! prawdziwy niemowa, a mina jak u dzikusa! Wszystko com słyszał to tylko kiedy przyszedł zamówić konie, a to długo nie trwało, — oho! łaskawy panie. Zsiadł z konia, wsunął dwa luidory w rękę pocztmistrzowi, mówiąc: „Sześć koni do karety i osiołka? powózka po dwieście groszy, ośmdziesiąt groszy zapłaty.” I zaraz ruszył galopem.
— I nie powiedział jak się pan jego nazywa?
— Nie panie.
— A jakąż barwę nosił ów kuryer?
— Poczekaj no pan, niech sobie przypomnę... tak... kurtkę zieloną, ze srebrnemi galonami na wszystkich szwach, takąż czapeczkę, pas czerwony jedwabny, blachę herbową, nóż myśliwski... wąsy... słowem wszystko... wszystko jak się należy!... lecz mina za nadto dzika, słowo honoru!
— A potém niedowiedzałeś się kogoś zawiózł do ***?
— Nie panie.
— A ten sam powóz kiedyż znowu przejeżdżał?
— Ależ on napowrót nie przejeżdżał, panie.
— Jak to! — rzekłem niezmiernie zadziwiony, — jest więc kilka wiejskich domów w ***?
— Nie panie, powiadają że tylko jest jeden: reszta to tylko same wieśniacze chałupy.
— Jest więc inna droga do powracania z *** niżeli ta którą jedziemy?
— O! nie, panie; trzeba koniecznie powracać tędy.
— A nikt tędy nie powrócił?
— Nie, panie.
— To rzecz nadzwyczajna! A dawnoż ta kareta tędy przejeżdżała?
— Nie długo, już będzie dwa lata.
— A twoja druga podróż do ***? — rzekłem do mego przewodnika mając nadzieję znaleść wytłumaczenie téj tajemnicy.
— O! co tę przejażdżkę, to będę długo pamiętał, panie! Ach! stary niegodziwiec! stary łotr! stary oszukaniec!
— Daléj, kochany chłopcze, opowiedz mi to wszystko, masz jakąś urazę, jak mi się zdaje?
— Urazę!... zdaje mi się że mam urazę... bo też jest za co. Nie za samę rzecz, lecz za to ochydne szalbierstwo... a najbardziéj za to, że mnie nazwał swym przyjacielem, ten stary potwór, ja jego przyjacielem!!! Zresztą, sam pan zobaczysz. Ową więc podróż, odbyliśmy będzie temu trzy miesiące: na mnie wypadła kolej; rozgrzewałem się w stajni, pomiędzy końmi, bo zimno dobrze jeszcze przejmowało; około jedenastéj zrana, słyszę że trzaskają z bicza, ale to tak trzaskają, jak kiedy się płaci podwieście groszy za przewózkę, a potém zadyszany głos Jana, który krzyczy: — Dwa konie do kocza! Oto właśnie, rzekłem sobie, to gratka dla mnie. Wychodzę aby zobaczyć podróżnego: było to niegodziwe koczysko, ze skórzanemi firankami, a co koloru, to nawet nie było widać, tak było błotem okryte. Rzekłem sam do siebie: No! to zapewne doktór, co spieszy do chorego, który już umiera. Aż tu do licha! słyszę głos, który się zdawał samego umierającego przyozdabiać, a który krzyczał z głębi powozu, jak tylko mógł krzyczeć najgłośniéj, na w pół kaszląc, na w pół dychając: — Ach! niegodziwcze pocztylionie! ach! nędzniku! chcesz mnie więc dobić, wioząc w taki sposób! — Bo też Jan-Piotr tak wiózł tego jegomości, że się aż z piastów dymiło. — Dosyć macie zapewne za wasze pieniądze, mój panie, — rzekł rozżarty Jan-Piotr, zaglądając do powozu.
— To najmniéj za cztery franki powózki, nie prawdaż? — odezwałem się do Jana-Piotra, który wyprzęgał, klnąc jak poganin.
— Za cztery franki? — odburknął, — o tak... nie źle, a toć ten potwór płaci tylko piędziesiąt groszy.
— Piędziesiąt groszy? wedle taryffy? a ty go tak powozisz jak księcia?
— Tak jest, i tego tylko żałuję, żem go jeszcze prędzéj wieść nie mógł.
— Jaki też z ciebie osieł, — rzekłem Piotrowi.
— Zobaczysz, że tako samo jak ja zrobisz.
— Da się to widzieć, — powiadam Piotrowi.
Wreście przyprowadzają, mi niego konia, którego nazwałem Zawadjaką, bo ciągle dokazywał: już to on tak sobie uroił, ów głupiec... czy to zwierz, czy człowiek, wszystko mu było jedno, byle tylko mógł kąsać lub bić, czy z przodu, czy z tyłu, gdzie się zdarzy.
— Biedny Zawadjaka, — dodał mój przewodnik z boleśném westchnieniem. Potem mówił daléj: — Przyprowadzają mi więc mojego Zawadjakę, i nim wsiadłem na konia, postrzegłem wielką rękę, suchą, kościstą, wyżółkłą, która wysunęła się z po za skórzanéj firanki i zapłaciła Piotrowi piędziesiąt groszy. Widząc że Piotr dostał tylko piędziesiąt groszy... zadrżałem... i rzekłem sam do siebie: — No, poczekaj, stary dychawico, pysznie się przewieziesz za twoje piędziesiąt groszy. — Gdzie jedziemy, proszę pana? — spytałem karety, bom nie widział nikogo, i wielka sucha ręka już się wsunęła.
— Jedzicmy do *** — rzekł mi głos, ale to tak slaby, tak zagasły, że zdawał się być konaniem; a potém tenże sam głos dodał, na w pół kaszląc, na w pół sapiąc: — Ale cię uprzedzam w jednéj rzeczy, najdroższy przyjacielu... — Najdroższy jego przyjaciel! — powtórzył mój przewodnik z wściekłością... — Uprzedzam cię, że najmniejszy podskok, najmniejsze stuknięcie, okropną mi boleść sprawia; już na wpół jestem umarły od straszliwych podrzuceń, które mi zadawał twój kolega. — Chcę jechać bardzo powolnie, bardzo powolnie, jak najpowolniejszym kłusem, czy słyszysz?... bo... — i zakaślał jak gdyby już dusza z niego wychodziła, — bo najmniejsze podrzucenie by mnie dobiło... a ja tylko płacę wedle taryffy... piędziesiąt groszy, mój kochany przyjacielu.. — I tu znowu zakasłał, jak gdyby już konał, stary dychawica.
— Ach! płacisz tylko piędziesiąt groszy! i nazywasz mnie swoim przyjacielem! ach! to ci szkodzi kiedy cię prędko wiozą! Poczekaj, poczekaj, stary niedołęgo, — rzekłem wskakując na Zawadjakę, — o! już ja z tobą wolniutko pojadę! — I jak się puszczę galopem! jak zacznę trząść karetą; ale to tak dzielnie, ale to tak dzielnie! że chociażby mój niegodziwiec płacił mi tysiąc franków za przewózkę, jak powiadają że płacił wielki Napoleon, nie jechałby jednak prędzéj; nic licząc, że dla lepszego przyozdobienia mego biegu, nieominąłem ani strumyka, ani rzeczki... Wpadałem na nie galopem.... paf! Trzeba było widziéć jakie kareta czyniła podskoki: tylko należy każdemu oddać sprawiedliwość, musiało być strasznie mocne to karecisko! kiedy się tysiąc razy na drobne nieroztrzaskało kawałki!
— Ależ, nieszczęśliwy, — rzekłem do przewodnika, — mógłbyś był zabić tego chorego.
— Zabić go! o tak, i zaraz... żabić go! starego niegodziwca! nie byłem tyle szczęśliwy, i takeśmy pędzili, że pomimo piasków, śród których się znajdujemy, z jednym tylko doprzężonym koniem, zawiozłem go do ***, a jest dwie poczty, i dobrze trzy czwarte części, prędzéj jak za półtory godziny!
— Daj go katu! — rzekłem, — a to w istocie nie zła przejażdżka.
— Ale poczekaj no pan do końca. Głos z karety powiedział mi aby nie wjeżdżać do wioski; przybywamy na wzgórek, będący o dwieście kroków od ***. Wyprzęgam... ostatni raz Zawadjakę, bo się podbił i zdechł z tego pośpiesznego biegu, ale to tak zdechł, że pan kazał mi przez piętnaście dni odbywać wszystkie drogi piechotą, mnie biedakowi! Lecz sam pan przyznasz, że kiedy płacą po piędziesiąt groszy, i jeszcze nazywają najdroższym przyjacielem, to już człowiek prawie od zmysłów odchodzi.
— I cóż daléj, — rzekłem mu.
— No, i cóż daléj, łaskawy panie, wyprzęgam i otwieram portierę, sądząc że znajdę mego pasażera zemdlałego lub na wpół umarłego bo od godziny nie pisnął już ani słówka; ależ do stu tysięcy piorunów! cóż widzę, chwata, który klaska językiem o podniebienie, jak gdyby trzaskał z bicza, zakorkowywając butelkę araku, a który rzekł do mnie, grubym piersiowym głosem, ale to tak donośnym, żeby zazdrość wzbudził w kantorze katedralnym:
— Mój chłopcze, oto sposób pośpieszać książęcym biegiem, i to jeszcze tanio! Począwszy od Paryża ubiegałem zawsze pół czwartéj mili na godzinę, bez kuryera, i zawsze tylko płaciłem po 50 groszy. „I wyskoczył z kocza, lekki i zwinny jak jeleń, przebrzydły potwór.
Nie mogłem się wstrzymać, aby się nierozśmiać z tak osobliwszego sposobu pośpieszania tanim kosztem, a przewodnik mój do ostateczności przywiedziony mówił daléj:
— Wszak Pan rozumiesz, nieprawdaż? Jak to człowiek musiał wściekać się ze złości, że mu płacono tylko 50 groszy, i jeszcze nazywano swym najdroższym przyjacielem; im bardziéj téż stary niedołęga zalecał aby powozić zwolna, ja, aby się zemścić i dokuczyć mu pędziłem jak szatan... a on przeciwnie, im bardziéj leciałem, tém bardziéj się cieszył, stary nędznik! Ach! łaskawy Panie! toć to był prawdziwy rozbójnik? Ach! możnaż miéć serce tak udawać chorego, kiedy kto jest silny, suchy i mocny jak stara szkapa pocztowa? Ale to jeszcze nie wszystko; pytam gdzie jedzie, a on mi odpowiada:
— Poczekaj tu na mnie; jeśli nieprzyjdę za godzinkę, to pojedź daléj. — A karéta? spytałem. Jeśli niepowrócę, odwieziesz ją na pocztę, ja tam po nię przyślę. — A pański pakunek? — Mam go z sobą.
I pokazał pudełko, długie, płaskie, czworograniaste i dość ciężkie, które trzymał pod pachą, a potém zniknął w lesie, który wtém miejscu dość był gesty.
W téj przeklętéj wiosce niema karczmy. Daję koniom obrok i czekam; lecz biédny Zawadjaka tak już opadł na siłach, iż niemógł nawet jeść; co ja to przeciwnie, przegryzam kęsek; aż tu po godzinie, oglądam się, lecz niema starego łotra; za dwie godziny jeszcze ani widu... Wówczas udaję się do wioski, która leży w głębi sądząc iż niemoże się znajdować chyba w wiejskim domu owych osób, co tu jechały sześcio-konną karétą i z kuryerem. Dzwonię do małych drzwiczek, potém do dużych drzwi, bo ze dworu nie widać było domu, nikt się nie odzywa... stukam tak mocno, że ledwie drzwi nie wyłamię; nikogo nie widać. Zmordowałem się nakoniec i powracam na pocztę. Pakuję karetę do wozowni, a do téj chwili nikt jeszcze po jéj odbiór się nie stawił. Musi staremu łotrowi być dobrze tam gdzie się znajduje, a gdzie pan także się udajesz. Ale to jednak śmieszna ta wioska ***, kto tylko do niéj jedzie, już więcéj nie powraca.
Podobnie jak i mój przewodnik, uderzony zostałem tą dziwacznością i coraz bardziéj zwiększała się moja ciekawość.
— Lecz ów człowiek, — rzekłem mu, — ostatni któregoś zawiózł, byłże bardzo stary?
— Tak!.. — miał blisko lat piędziesiąt, suchy był jak drewno, włosy miał całkiem białe, lecz oczy i brwi czarne jak węgiel. A potém przypominam sobie, że kiedym go spytał o tłomoczek, wskazał mi duże pudełko, zaczął się śmiać, ale to dziwnym śmiechem, bo prawie miał pianę na ustach: a potém postrzegłem że miał zęby nadzwyczaj spiczaste, bardzo odległe jedne od drugich, a powiadają że to znak złośliwości... co by mnie bynajmniéj nie zadziwiało, kiedy był pan bezczelny że mi płacił po piędziesiąt groszy, i jeszcze nazywał swym najdroższym przyjacielem.
— A jakże był ubrany? — spytałem, pomimowolnie coraz bardziéj zajmując się tém opowiadaniem.
— O! bardzo dobrze ubrany: miał długi ciemny surdut, czarną chustkę na szyi i krzyż legii honorowéj; przytém twarz miedzianego koloru, i niezmiernie był kościsty, zupełnie jak nieboszczyk nasz kommendant Kalchas, mój dawny szef szwadronu, w dziesiątym pułku huzarów... wysoki drągal cały złożony z nerwów i kości.
— A potém nic więcéj już o nim nie słyszałeś?
— Nie, łaskawy panie.... Ach! zapomniałem panu powiedzieć, że, podczas gdym na niego czekał, usłyszałem cóś na kszałt dwóch lub trzech wystrzałów z fuzyi. I to już wszystko; zapewne ktoś bawił się strzelaniem na kwiczoły po winnicach...
Owe pudełko, ciężkie i czworograniaste, przyszło mi na myśl; zadrżałem, pomyślawszy że może pojedynek zażarty i bez świadków, zakrwawił owę samotnię; ten rodzaj śmiesznego podstępu, zażyty przez owę osobę, aby pośpieszać prędko i tanio, zdawał się zbijać myśl o spotkaniu się: podobna kombinacya nie zdawała mi się wcale naturalną w tak stanowczéj chwili. To mnie jednak najmocniéj uderzało, że nikt nie powrócił z téj szczególniejszéj wioski, gdzie się udawano, — jak mówił prostodusznie mój przewodnik, — a z któréj nikt nie powracał. — Jednakże notaryusz upewnił mnie, że jedyne zamieszkanie przyzwoite, które się w tém miejscu znajdowało, było do sprzedania... Cóż się więc stało z podróżnemi co się znajdowali w pierwszym powozie? I z tym co jechał w drugim? Gubiłem się w tych domysłach, i pałałem chęcią przybycia do *** dla wyjaśnienia téj dziwnéj tajemnicy.
Gdy przewodnik mój mówił mi o tym powozie ze spuszczonemi storami, przyszło mi na myśl że to może było wykradzenie; lecz ten kuryer, ten cały przybór, nie bardzo się zgadzały z tajemnicą, zachowywaną w podobnych przedsięwzięciach. Jednakże, ten blady starzec, przybywający we dwa lata po pojeździe pierwszych podróżnych, jego mina dziwaczna, te wystrzały z pistoletu, a potém te nagłe wszystkich zniknięcie... słowem, wszystkie te nadzwyczajne okoliczności, aż do najwyższego stopnia doprowadziły moję ciekawość, Otóż stanęliśmy w ***, łaskawy panie, rzekł mi przewodnik. — Spodziewam się ze to nie lada widok? Ale patrz no pan, tutaj to, przy tym uschłym jaworze, wysadziłem starego gdyracza z powozu.
W istocie, przybyliśmy na pogórze, wznoszące się po nad wioską***.




Rozdział 2.
— DOM WIEJSKI. —

Widziana z téj wysokości, wioseczka *** przedstawiała rozkoszny obraz; mała liczba domków co ją składała, a wszystkie prawie wznosiły się na pochyłości, zbudowana była z kamieni żółtawych, po których pięły się winne latorośle; niektóre z tych mieszkań pokryte były jasno-czerwoną dachówką; inne miały tylko proste słomiane dachy na których, jak gdyby dla wynagrodzenia, rozwijało się mnóstwo mchów zielonych i aksamitnawych, pomiędzy któremi wyrastały kępy czerwono kwitnących goździków polnych; potém, cała ta malownicza wieśniaczość ginęła śród gęstych zacieni jaworów, dębów i topol włoskich, z pośrodka których wybiegała skromna, spiczasta dzwonnica, z szarego łupku zbudowana.
Zeszedłem krętą, i dość pochyłą drożyną, i niezadługo przybyłem na mały plac wioski: na lewo zobaczyłem bramę smentarza; na prawo portyk kościółka, a widząc tuż, domeczek nieco większy od innych, i odznaczający się wyszukaną czystością, sądziłem że to probostwo; zsiadłem z konia i zastukałem.... Nieomyliłem się.
Kobiéta, młoda jeszcze, ubrana czarno, niezmiernie pokrzywiona i nadzwyczaj brzydka, lecz któréj twarz zdawała się być nacechowana wyrazem nadzwyczajnéj dobroci, przyszła mi otworzyć, i spytała z akcentem południowym, bardzo dobitnym, czego żądam.
— Mościa Pani, — odpowiedziałem, — przychodzę obejrzéć posiadłość, która jest do sprzedania w téj wiosce. Pan V***, Notaryusz, zalecił mi widziéć się z Księdzem Proboszczem, który, jak mi powiadał, zajmuje się tą sprzedażą.
— Brat mój za chwilkę powróci, — odpowiedziała mi ta kobiéta z westchnieniem; — a jeśli Pan życzy sobie spocząć nim on przyjdzie, niech będzie łaskaw pójść ze mną do probostwa.
Przyjąłem jéj zaproszenie, i zostawiając na dworzu przewodnika i konie, wszedłem do domu.
Nic prostszego, bardziéj schludnego, a jednak uboższego, jak wnętrze tego skromnego mieszkania; lecz wszędzie widać było ślady przewidywania najpełniejszego uszanowania, we wszystkiém co się dotyczyło jego głównego mieszkańca. Towarzyszyłem siostrze Proboszcza do dolnéj sali, któréj dwa okna, upięte bieluteńkiemi firankami, wychodziły na zieleniejący ogródeczek; skromne sprzęty tego pokoiku błyszczały czystością; jedyne krzesło z poręczami, pokryte starym haftowanym pokrowcem, i stojące przed małym stoliczkiem, po nad którym zawieszone były czarne pułeczki z książkami i krzyżyk z kości słoniowéj, zdawało się być miejscem, na którém zwyczajnie siadał Kapłan; krzesło siostry i jéj kołowrotek były blisko drugiego okna: kobiéta usiadła na niém i zaczęła prząść niewyrzekłszy więcéj ani słowa.
Lękając się aby niezachowała ciągłego milczenia, bądź przez skromność, bądź przez ostrożność, pragnąc z resztą zaspokoić moją ciekawość, do najwyższego stopnia podnieconą opowiadaniem przewodnika, spytałem téj kobiéty, czy już dawno ta posiadłość jest do sprzedania.
Siostra Proboszcza odpowiedziała mi z nowém westchnieniem: — Jest do sprzedania od trzech miesięcy, łaskawy Panie.
— Lecz proszę Pani, czy właściciele już w niéj niemieszkają?
— Właściciele, — rzekła z wielkim wyrazem smutku; — nie, Panie, już w niéj niemieszkają. I widząc zapewne, że myślę zadać jéj inne zapytanie, dodała ze łzami w oczach: — Wybacz mi Pan; lecz mój brat będzie z Panem mówił w tym przedmiocie.
Coraz to bardziéj zdziwiony, lecz nieśmiejąc nalegać, zacząłem rozmawiać w ogólności, o widokach, o piękności położeń, i t. p.
W pół-godziny zastukano, był to Proboszcz; siostra poszła mu otworzyć, i uwiadomiła go zapewne o mojéj bytności.
Ksiądz tert, mogący mieć lat trzydzieści, nosił surowe ubranie swego stanu; niebył garbaty, lecz nadzwyczajnie podobny do siostry: taż sama szpetność, tenże sam wyraz łagodności i dobroci, połączony z powierzchownością chuderlawą i cierpiącą, gdyż był niski, wątły i niezmiernie blady; miał mowę południowych mieszkańców, lecz nie tak dobitną jak siostra, a obejście się jego było oschłe lecz grzeczne.
Proboszcz przyjął mnie z pewnym rodzajem oziębłości, którą przypisałem obawie znalezienia we mnie tylko natręta, znęconego jedynie niedyskretną ciekawością; gdyż z niewielu słów, wyrzeczonych przez jego siostrę, zrozumiałem iż wydarzył się jakowyś nieszczęsny wypadek w tym domu, a proboszcz mógłby sądzić, że niepewnie objaśniony w tym przedmiocie, przybywałem jedynie szukać dokładniejszych szczegółów.
Pragnąc wzbudzić w nim zaufanie, powiedziałem mu otwarcie, że życzę sobie znaleść posiadłość bardzo odosobnioną, bardzo spokojną, bardzo samotną; iż mi wspomniano o téj, którą chciano sprzedać, jako mieszczącą w sobie prawie wszystkie te warunki, i że przybywam do niego, aby być na prawdę o tém uwiadomiony.
Lodowata obojętność Proboszcza niestopniała bynajmniéj na to oświadczenie, i po kilku wzajemnie wyrzeczonych nic nieznaczących słowach, spytał mnie czy pragnę dom obejrzéć.
Odpowiedziałem mu, że jestem najzupełniéj na jego rozkazy, i wstaliśmy aby wyjść.
W ówczas siostra jego wyjęła pęk kluczy z szafy i jemu podała, mówiąc ze łzami w oczach: — O mój Boże! mój Boże! Józefie.... to ci wielką przykrość sprawi, bo już tam niebyłeś od...
Młody Ksiądz ścisnął ją czule za rękę, i odpowiedział z poddaniem się: — I cóż chcesz, moja Joasiu!... lada dzień musiałoby się to koniecznie przytrafić.....
Wyszliśmy.
Uporne milczenie, które Proboszcz zdawał się zachowywać względem wypadków, które coraz bardziéj drażniły moją ciekawość, bardzo mi było nieprzyjemne; lecz czując że najmniejsze zapytanie, względem przedmiotu, który się zdawał tak mocno obchodzić te dwie biedne istoty, byłoby może okrutne, a najpewniéj bezużyteczne, postanowiłem ograniczyć się w całéj ścisłości méj roli zwiedzacza i kupującego.
Wyszliśmy z Probostwa, i wdzierając się na ulicę dość spadzistą, przybyliśmy przed małe drzwiczki, po obu stronach których wznosił się mur długi i niezmiernie wysoki.
Powierzchowność ta była bardziéj niż skromna: mur ten, z prostych brukowych kamieni, połączonych tylko z sobą bardzo mocném wapnem, zdawał się zrujnowany; drzwi były spróchniałe, lecz skoro je Proboszcz otworzył, i gdy wszedłem do raju ukrytego po tym wysokim murem, wówczas to dopiero zrozumiałem i podziwiałem, bardziéj niż kiedykolwiek gust tak rozsądny, tak samoistny, ludów Wschodnich, które starają się uczynić powierzchowność swoich mieszkań jak najmniéj uderzającą, i nieraz najzupełniéj zrujnowaną, gdy przeciwnie przyozdabiają ich wnętrze z najbardziéj ślepiącym i najwyszukańszym zbytkiem.
Siedlisko to zdawało mi się zawsze być rozkoszném, jako sprzeczność nasamprzód, a potém, żem nigdy dobrze nie mógł zrozumieć celu podobnego rozpościerania zewnętrznego malowideł i rzeźby, tak wspaniale wystawianych dla przechodzących, którzy zwykle odpłacają tę delikatną uprzejmość, okrywając błotem te architektoniczne i pomnikowe piękności. Jestto kontrast jeśli się komu podoba; lecz co do mnie, to on się niepodoba bynajmniéj. Słowem, nie jestże to w lepszym daleko guście, ukrywać przeciwnie zachwycające schronienie, i kosztować tym sposobem szczęścia nieznanego nikomu, niż pawie się z niém dumnie przed oczyma wszystkich, aby w nich wzbudzać zazdrość lub nienawiść.
Lecz, wracając do raju o którym mówiłem, skoro raz otworzyły się małe drzwiczki, wszedłem wraz z Proboszczem; zamknął je starannie, i rzekł:
— Oto, proszę Pana, jest dom.
Potém, zapewne, pogrążony w swych wspomnieniach, i chcąc mi dać czas do przypatrzenia się wszystkiemu, założył ręce na piersiach i stał milczący. Jużem powiedział, zostałem uderzony podziwieniem, a widok, który miałem przed oczyma, tak był zachwycający, iż o wszystkiém zapomniałem.
Niewidać już było ani jednego kamienia z grodzącego muru, o którym wspomniałem; wewnątrz kryły go najzupełniéj szpalery grabowe niezmiernie gęste i wyniosłe dęby..
Potém, wyobrazić sobie, leżący w pośrodku obszernego trawnika, drobniutkiego, krótkiego, gęstego i błyszczącego jak kobierzec z zielonego aksamitu, dom miernéj wielkości i najnieregularniejszéj budowy: w środku, korpus składający się tylko z samego dołu; na prawo galerya, z białéj nieociosanéj brzozy, tworząca oranżeryą, i przytykająca do budynku, do którego światło wpadało tylko z wierzchu; na lewo głównego gmachu, i wyższa daleko od niego, galerya o czterech gotyckich oknach, zróżno-farbnemi szyby, przytykająca do wieżyczki bardzo wysokiéj, która znacznie wznosiła się po nad resztą zabudowań.
Nic prostszego w istocie, jak rozporządzenie tego wiejskiego mieszkania; lecz te budynki były niejako tylko jego wiązaniem, jego ciałem; gdyż cały jego zbytek, cała jego niewysłowiona elegancya, cała jego okazałość, zależały na nieprzeliczoném mnóstwie pnących się roślin, które, prócz otworu okien, które przywłaszczały sobie tu i owdzie, nagłym napadem jaśminów i powoi, okrywały płaszczem zieloności i kwiatów w tysiącznych odcieniach, wszystkie, obite drewniannemi kratkami, mury tego rozkosznego mieszkania, od dolnego piętra aż do szczytu wieżyczki, która wydawała się ogromnym pniem drzewa, obleczonym lianami.
Potém gęsty i szeroki koszyk geranium czerwonego, heliotropów blado lila, i różo-laurów, ciągnął się wzdłuż podstawy murów, i ukrywał pod swojemi szerokiemi kępami zieloności, upstrzonéj najżywszemi kolorami, łodygi zawsze wątłe wijących się roślin, które powyżéj rozwijały swe różno-barwne skarby.
Bluszcz Szkocki, róże, dzikie wino, gobea o błękitnych dzwoneczkach, klematysty z białemi gwiazdami, otaczały swemi gęstemi siatkami słupy z wieśniaczego drzewa, służące oranżeryi za podpory i kolumny na których się wspierał daszek skrzydło-schodów, wyrobionych także z drzewa, o dziesięcin stopniach, okrytych cienką matą z Limy; na każdym schodzie stał ogromny wazon z porcelany japońskiéj, biały, purpurowy i złoty, mieszczący w sobie ogromny kaktus, z purpurową koroną i lazurowym kielichem; daléj, ponieważ dolna łodyga tych roślin jest naga i chropawa, zachwycające drobne Smyrneńskie powoje, z pomarańczowemi dzwonkami, osłaniały ją swym haftem zielonym i złotym: te skrzydło-schody prowadziły do drzwi dębowych bardzo prostych, po bokach których były dwie szerokie i głębokie chińskie sofy, uplecione z trzciny i bambusu.
Taki był od téj strony prawdziwie czarodziejski widok tego mieszkania wiejskiego, téj oazy świeżéj i uwonionéj, rozwijającéj się jak kwiat wspaniały i nieznany, w głębi samotni owéj prowincji! Niepodobna wyrazić słowami całego przepychu tego obrazu, pożyczającego od saméj natury swéj niewypowiedzianéj wspaniałości! Któż odmaluje tysiące dziwactw pałającego światła południowego, igrającego po jasnéj emalii tylu kolorów? Któż wyda harmonijny szmer wietrzyka, który zdawał się pochylać pod swemi pieszczotliwemi pocałunkami, wszystkie te rozwinięte kwiatowe kielichy? a tę woń bez nazwy, świeżą i balsamiczną mięszaninę wszystkich tych zapachów, a ten miły wyziew mchów i zieloności, połączony z przenikliwą i aromatyczną wonią lauru, tymianu i drzew zielonych, któż zdoła go określić? Lecz może jeszcze daleko trudniéj skreślić tysiące rozmaitych i udręczających myśli, które mnie ogarnęły, gdym się przypatrywał najroskoszniejszemu schronieniu, o jakiém człowiek, przesycony roskoszami świata, mógł kiedy zamarzyć; gdyż pomyślałem, że pomimo tyle słońca, zieloności i kwiatów, roskoszne to siedlisko było w téj chwili smutne, puste, opuszczone; że okropne nieszczęście zapewne podeszło i zgniotło tych, co tak mile polegali na przyszłości. Sam nawet wybór miejsca tak odosobnionego, tak odległego od jakiego bądź wielkiego miasta, ten zbytek, ta wytworność w tak dobrym guście, świadczyły aż nadto że mieszkaniec tego siedliska miał nadzieję przepędzać w niém może długie i spokojne lata, w rozmyślającéj pogodzie samotności, drogiéj tylko osobom nieszczęśliwym, odłudzonym lub zamyślonym.
Te myśli zasmuciły mnie, i przez długi czas pozostałem w nich pogrążony; wyszedłszy z tego zadumania, spojrzałem na Proboszcza; był jeszcze bledszy jak zwykle, i zdawał się głęboko rozmyślać.
— Nic roskoszniejszego nad ten dom, łaskawy panie! — rzekłem mu.
Zadrżał nagle, i odpowiedział mi grzecznie, lecz zawsze zimno: — Jestto bardzo roskoszne, prawda, łaskawy Panie. — I wydając ciężkie westchnienie: — Czy nie zechcesz Pan teraz zwiedzić wnętrze tego domostwa? — dodał.
— Czy dom jest umeblowany, proszę Pana?
— Tak jest, łaskawy Panie, jest do sprzedania w takim stanie jak go zobaczysz, prócz kilku portretów które zostaną zabrane. — I znowu westchnął.
Weszliśmy przez skrzydło-schody okryte zielonością, o których wyżéj wspomniałem.
Ten pierwszy pokój był salą oczekiwalną, do któréj światło padało z góry, i napełniony był obrazami, które zdawały się wybornemi kopiami najlepszych Mistrzów włoskich; kilka płasko-rzeźb i posągów marmurowych, w guście czystym i starożytnym, zdobiło kąty tego salonu, a cztery cudne wazony greckie, pełne kwiatów, niestety! zeschłych... gdyż kwiaty znajdowały się wszędzie, a tam musiały się cudownie połączać z temi skarbami sztuki.
— To jest przedpokój, — rzekł Proboszcz.
Ztamtąd, weszliśmy do pokoju, w którym meble były z drzewa orzechowego, cudowną wyrobione rzeźbą, w guście odrodzenia się sztuk pięknych; cztery wielkie obrazy szkoły hiszpańskiéj zakrywały obicie, a kwiaty musiały niegdyś zapełniać obszerne kosze, poumieszczane przed oknami.
Wszystkie te pokoiki były maleńkie, lecz ozdobione w jak najwytworniejszym guście. — To jest sala jadalna, — rzekł do mnie Proboszcz, ciągnąc daléj swe zimne wymienianie? potém przybyliśmy przez drzwi otwarte, i tylko zapłonione portierami, do salonu, którego trzy okna wychodziły na część zwierzyńca jeszcze przezemnie niewidzianą. Salon, ze złoconemi gzymsami, obity był ponsowym adamaszkiem; meble, zdające się pochodzić z pięknéj epoki wieku Ludwika XIV, także były złocone, i kilka serwantek, wykładanych najkosztowniejszém drzewem, napełnionych przepysznemi porcelanami rozmaitego gatunku, uzupełniały ozdoby tego pokoju. Lecz najbardziéj mi się podobało, że przepych tego zbytku, pospolitego w mieście, stawiał tam najroskoszniejszą sprzeczność z dziką prawie samotnością mieszkania, a szczególniéj z uśmiechającą i wzniosłą naturą, która widzieć się dawała przez okna salonu.
Była to niezmierna łąka z tego trawnika tak świeżego i tak zielonego, który przed chwilą podziwiałem; przez tę darninę wiła się zapewne rzeczka przezroczysta i bieżąca, którą kilkakrotnie przebywałem jadąc do ***; po każdéj stronie téj płaszczyzny zieloności rozciągała się wielka firanka dębów i lip, gałęzistych aż po same korzenie, i dwa lub trzy bukiety brzóz śrebrno-korych, rozrzucone były tu i owdzie po téj ogromnéj łące, gdzie się pasło kilka jak najpiękniejszych krów szwajcarskich; nakoniec, w dali widnokręgu, wznosząc się po nad kilku napiętrzonemi wzgórzami, odbijały, w śmiałym zarysie mgliste i błękitnawe szczyty ostatnich gór kończących łańcuch wschodnich Pirenejów.
Widok ten tchnął najwyższą wspaniałością, i powtarzam, ta natura tak wielka, oprawiona niejako w złoto i jedwab tego ładnego salonu, szczególniejszy przybiérała charakter.
— To jest salon, — rzekł do mnie Proboszcz: i weszliśmy wówczas do oranżeryi zbudowanéj po wiejsku z drzewa. Można tam było widziéć wielkie mnóstwo roślin zamorskich, głęboko zasadzonych tak, iż w zimie, oranżerya ta musiała mieć pozór rozkosznéj alei ogrodowéj. Przede drzwiami, które ją kończyły, zatrzymał się Proboszcz; i zamiast otworzyć je, powrócił....
Lecz pokazując mu te drzwi drewniane, ślicznéj gotyckiéj roboty, wypracowane zapewne przez Flamandczyka, i lekkie jak koronka, rzekłem do Proboszcza: — Gdzie prowadzę te drzwi, łaskawy Panie? czy nie można widziéć tego pokoju?
— Można go widziéć, jeśli... Pan koniecznie sobie tego życzysz, — rzekł mi Proboszcz z pewnym rodzajem bolesnéj niecierpliwości.
— Bez wątpienia, Mości Panie, — odpowiedziałem: gdyż im bardziéj rozpatrywałem się w tém domostwie, tém bardziéj zwiększało się moje zajęcie. Wszystko, aż dotąd wykrywając mi nietylko najwytworniejszą elegancyę, lecz szlachetne nawyknienia do sztuk pięknych i poezyi, pomyślałem, że nigdy umysł pospolity nie byłby obrał ani upięknił w ten sposób swojego siedliska.
— Chciéj więc Pan wejść tam bezemnie, — rzekł Proboszcz dając mi klucz... — Był to jéj... Potém rzekł: — Był to salon przeznaczony do pracy.
Wszedłem.
Pokój ten, widocznie zajmowany zwykle przez kobiétę, pozostał zupełnie w tym stanie, w którym go opuściła ta, co w nim mieszkała: w krosienkach widać było haft zaczęty; daléj harfa przed muzycznym pulpitem, na którym jeszcze leżały nóty; na stoliczku flaszeczka i rozrzucona chustka: książka otwarła leżała przy koszyczku od roboty; zobaczyłem tytuł, był to drugi tom Obermana.
Głęboko wzruszony pomyślawszy że okropne i nagłe nieszczęście przecięło zapewne życie, które się zdawało tak poetycznie i tak szczęśliwie zaczęte, nieprzestawałem przyglądać się z pożerającą uwagą wszystkiemu co mnie otaczało... Postrzegłem jeszcze dość dużą bibliotekę napełnioną najlepszemi poetami francuzkiemi, niemieckiemi i włoskiemi; obok... staluga malarska, na któréj był najroskoszniejszy szkic portretu dziecinnego, jaki tylko widziéć kiedy podobna, zachwycająca twarzyczka aniołka trzy lub cztero letniego, z błękitnemi oczkami i długiemi ciemnemi włoskami.... Nie wiém dla czego uroiłem sobie szalenie że tylko matka mogła tak malować... i że niemogła tak malować tylko swe dziecię; Wszystkie te odkrycia, zasmucając mnie, drażniły tém bardziéj moje zajęcie i moję ciekawość; postanowiłem też wszystkiego zażyć, aby przeniknąć tajemnicę, tak uporczywie dochowywaną przez proboszcza.
Ten portret dziecięcia o którym wspomniałem, umieszczony był przy jedném z okien, oświecających ten pokój; machinalnie odsłoniłem firankę. Cóż ujrzałem? Najdaléj o milę,... morze!... Morze Śródziemne!... błyszczące jak niezmierne zwierciadło lazurowe w którém słońce żar swych płomieni odbijało... morze, widziane z po środka pochyłości dwóch wzgórzy, zniżających się zwolna....
Widok ten był wspaniały, i pomyślałem że musiał wykrywać się nadewszystko we wszystkich swych okazałościach poetycznéj duszy, która pozostawiła w tém pomieszkaniu tyle rozczulających śladów, swéj szlachetnéj i wyniosłéj natury!
Odwróciłem oczy od tego majestatycznego widoku, aby im dać chwilowy odpoczynek, i znowu je nań zwrócić; postrzegłem wtenczas przedmiot, który dotąd niezwrócił na siebie mojéj uwagi: był to portret mężczyzny, umieszczony na malarskiéj staludze i zakryty błękitnym aksamitem. W podługowatém przestworzu, który tworzyły u szczytu oba ramiona stalugi, postrzegłem cyfrę, złożoną z A i R po nad któremi wznosiła się hrabiowska korona. Portret ten zrobiony był pastelami... Znając się cokolwiek na malarstwie, łatwo poznałem tę samę rękę, co zrobiła szkic dziecięcéj główki.
Głowa, wznosząca się od szyi wysmukłéj i zgrabnéj, odbijała, blada i świetna od tła bardzo ciemno-brunatnego, i ubioru zupełnie czarnego, przez dziwactwo, zapewne, skrojonego na wzór portretów Vandyka.
Ta twarz, młoda i śmiała, miała uderzający wyraz wysokiego pojęcia, niezachwianego postanowienia, i wdzięku, o którym nigdy w życiu niezapomnę. Owal jéj był podłużny, czoło wysokie, wystające, mocno odkryte, jak najgładsze, prócz zmarszczki, nadzwyczaj wydatnéj, która brwi rozdzielała, a których łuk, podobnie jak łuk oprawy, zdawał się prawie nieruchomy, tak był prosty; włosy ciemno-blond, rzadkie, cienkie i jedwabiste, w tył zarzucone, unosiły się w lekkie pierścienie po nad skroniami; oczy bardzo wielkie, bardzo piękne, których źrenica, jakby z czarnego aksamitu, błyszczała na pomarańczowym irysie, zdawały się może nieco zaokrąglę: lecz ich spojrzenie dumne, głębokie, myślące, obciążone niejako rozważaniem, zdawało się wykrywać dowcip pierwszego rzędu; nakoniec nos orli, i podbródek z wdziękowym dołeczkiem, wystający i szeroko zakreślony, nadawały by téj twarzy wyraz dumny i prawie nieużyty, gdyby, zaokrąglając usta wązkie i purpurowe, przebiegający i niedojrzany prawie uśmiech, pełen niewysłowionego wdzięku, niełagodził, nierozjaśniał niejako, to, co niektóre części twarzy miały w sobie zbyt mocnego i wydatnego.
Od kilku minut przyglądałem się téj głowie, tak pięknéj i tak pełnéj wyrazu, pytając sam siebie, czy ten człowiek był bohaterem tajemniczéj przygody, którą starałem się przeniknąć... Potém postrzegłem, z jedną różnicą oczu, które u dziecięcia były podłużne i błękitne, wielkie podobieństwo z portretem tego nieznajomego, a roskosznym szkicem anielskiéj twarzyczki, tuż obok umieszczonéj.
Lecz niezadługo usłyszałem wzruszony głos Proboszcza, który, niewszedłszy, pytał czy wszystko widziałem i dość widziałem...
Poszedłem z nim się połączyć, zamknął drzwi, i znowu przebyliśmy galeryę. Postrzegłem w niéj rzecz, bardzo drobnostkową może, lecz która srodze mi serce ścisnęła: słowem, tuż przy salonie, była ptaszarnia, za złoconą kratką, w któréj postrzegłem nieżywych... kilku biednych maleńkich bengalisów i gilij.
Boleśnie przejęty, i coraz to większe czujący zajęcie, chciałem przywieść kapłana do zwierzenia mi się, wyrażając mu, jak mocno mię wzrusza wszystko co widzę, mnie, który nawet nieznałem tych, co tutaj mieszkali; lecz bądź że nie mógł przezwyciężyć swego wzruszenia, bądź że lękał się ubliżyć swemu zmartwieniu, powierzając jego przyczynę płochości nieznajomego, nie chciał znowu wynurzać się w tym przedmiocie, i rzekł do mnie z wysileniem:
— Łaskawy Panie, pozostaje nam teraz do widzenia tylko galerya i wieża, tworząca drugi naukowy gabinet.
Przeszliśmy do wchodowéj sali, przebyliśmy bibliotekę, długą galeryę z różnofarbnemi szyby, napełnioną obrazami, rzeźbą, osobliwościami wszelkiego rodzaju, i przybyliśmy do wieży, do któréj z téj galeryi kilka schodów tylko prowadziło.
Wszedłem; tą razą Opat śmiało mi towarzyszył, chociaż postrzegałem że chwilami obcierał swe oczy łzami zwilżone.
W téj sali, obszernéj i okrągłéj, wszystko wykrywało gust naukowy i pełen zastanowienia: było to surowe umeblowanie, mnóstwo kosztownéj i rzadkiéj broni, cztery wielkie portrety familijne, które zdawały się zajmować przestwór pięciu wieków, chociaż rozdzielone przerwą blisko stu-piędziesiąt-letnią; gdyż najdawniejszy z portretów przypominał wojenny ubiór z końca czternastego wieku, gdy témczasem, ubiory innych należały zaledwie do siedemnastego, ośmnastego i dziewiętnastego wieku; najświeższy portret wyobrażał mężczyznę noszącego jeneralski ubiór z czasów Cesarstwa i czerwoną orderową wstęgę.
Postrzegłem jeszcze wiele kart i planów topograficznych, pełnych skróconych, i niejako hiroglificznych notatek; lecz najbardziéj uderzył mnie portret kobiéty, umieszczony na malarskiéj staludze, zupełnie podobny do téj, którą już pierwéj postrzegłem; tylko nie miał u wierzchu korony, i widać było jedynie cyfrę, którą tworzyły połączone M i V.
Przez uczone wyrachowanie malarza, portret ten, odmalowany na tle złotém przypominał, swoim wyrazem cudownie prosto dusznym, niektóre z zachwycających twarzy Najświętszéj Panny szkoły Włoskiéj, z końca szesnastego wieku; dodaj do tego, że wszystko, cokolwiek tylko Rafaelowi przyszło na myśl najczystszego, najskromniejszego, najmroczniejszego, gdy przelewał na płótno swoje Madony, błyszczało łagodnie na téj niebiańskiéj twarzy; włosy jéj ciemne, gładkie i świetne, przyklejały się niejako do zachwycającego czoła, otoczonego wązką złotą opaską... potém, zesuwając się wzdłuż skroni, tak rażącéj białości, iż najwyraźniéj można było postrzegać błękitną siatkę żyłek, schodzącą aż do dołu policzków, lekkim rumieńcem okrytych; wielkie jéj błękitne oczy, tchnące pogodą zamyśloną i prawie melancholiczną, zdawały się ścigać mnie swém długiém spojrzeniem, zarazem spokojném, szlachetném i dobrém; usta jéj, ubarwione bladym szkarłatem, nie uśmiechały się, lecz miały wyraz wdzięku poważnego, zastanawiającego się, niepodobny do oddania, a zarys ich, podobnie jak i nosa, prosty i szczupły, był najwyższéj piękności, i tchnął czystością prawdziwie starożytną; nakoniec, tiunika, bladziuchno-błękitna, która dozwalając zaledwie dostrzedz śnieżnych ramion, obciśnięta była w około najzgrabniejszéj kibici, opaską z brunatnego złota, uzupełniała ten portret, jakeśmy powiedzieli, pełen wzniosłéj prostoty, wdzięku i poezji.
Wpatrując się jak najciekawiéj w te rysy, tak pomysłowéj piękności, spostrzegłem w spojrzeniu wyraz, który mi przypomniał twarzyczkę dziecięcia; gdyż przyszło mi na myśl, że oczy tego aniołka były także bardzo wielkie, i błękitne, przenikające, lecz że spód jego twarzy i szerokie czoło przypominały bardziéj portret mężczyzny, który tak wielkie zrobił na mnie wrażenie.
Niewiem dla czego wyobraziłem sobie, że to dziecię należało do tych dwóch osób; lecz gdzież się znajdowało? gdzież się znajdowali w téj chwili jego ojciec i matka? jego ojciec, tchnący pięknością tak dumną i tak śmiałą! jego matka, któréj piękność tak była łagodną i czystą!
Czyż to jego, czyż to ją, czyż to oboje, ugodziło straszliwe nieszczęście?
Ach! mówiłem sam do siebie, jeśli powierzchowne rysy niezawodzą, w jakimże upajającym Edenie roskoszy musiały żyć te dwie szlachetne istoty! Módz tak żyć z uwielbioném dziecięciem, wśród téj rozkosznéj i głębokiéj samotni, upięknionéj skarbami natury i sztuki! O tyle czuć co jest szczęściem i pięknością, aby się odosobniać śród świata rozlicznych jeniuszy! Módz, gdy głos serca umilknie, poić się w milczeniu tém dumającém zachwyceniem, i zapominać o jednych rozkoszach, przez zbytek innych roskoszy; mówić do siebie jeszcze o miłości szczytnym głosem boskich poetów, wszystkich upłynionych wieków, lub niebiańską harmonią wielkich mistrzów, zachwycającą melodyą, którą ulubiona ręka rozjawia dla twego ucha; porównywać nakoniec doskonałą piękność, którą się uwielbia, niewysłowiony wyraz jéj rysów ze wszystkiemi cudami sztuki, i módz z dumą sobie powiedzieć: Daleko jest piękniejsza!! słowem, módz czerpać bezustannie w tém potrójném źródle poezyi, i widzieć swą miłość, upłodnioną tą niebiańską rosą, rozkwitającą codzień z większym przepychem! Wielbić nakoniec Stwórcę wszech-rzeczy, w szczęśliwości któréj doznajemy, w kobiécie którą kochamy, we wspaniałościach ślepiących nasze oczy i duszę, ach! to zapewne, mówiłem sam do siebie, to zapewne zachwycająco — czarodziejskie życie, które wiodły te dwie istoty!
Lecz zwięzła i smutna mowa proboszcza wyprowadziła mnie z tych urojeń.
Zadrżałem, i poszedłem za nim, w najmocniejszym postanowieniu przeniknienia téj tajemnicy.
Niezadługo słońce się zaćmiło; poranek, który zrazu bardzo był piękny, zachmurzył się; niebo okryło się chmurami, kilka kropel deszczu upadło.
— Nie ma tutaj oberży — rzekł do mnie Proboszcz; Pan jedziesz konno, czas grozi burzą, jaka się zwykle w górach przydarza, a jeśli orkan będzie zbyt mocny, mała rzeczka, którą Pan mogłeś w bród przebyć, stanie się, w kilku godzinach, bystrym potokiem; racz więc przyjąć ubogą gościnność w probostwie, dopóki się burza nieuspokoi: Pański przewodnik i konie będą się mogli pomieścić w stodole.
Przyjąłem, zachwycony tą grzecznością, która mogła posłużyć méj ciekawości: powróciliśmy do domu.
— I cóż, Józefie?: — rzekła Joanna do Proboszcza z wyrazem najgłębszego wzruszenia.
— Ach! Joanno, niechaj wola Wszechmocnego spełnioną zostanie! lecz wiele ucierpiałem, i nie miałem odwagi wejść do niéj....
Joanna łzę obtarła, i poszła zająć się jakim sposobem zdoła mnie jak najlepiéj przyjąć w swém skromném domostwie.
Niezadługo burza zaryczała z taką wściekłością, iż postanowiłem przepędzić noc w probostwie. ***




Rozdział 3.
— OPOWIADANIE. —

Po trzech dniach przebytych w Probostwie *** już tyle Proboszcz miał we mnie zaufania, iż mi całkiem powierzył to, co wiedziało osobach, które mnie tak szczególnie zajmowały; staram się naśladować tutaj jego poważną i prostą mowę.
— Już od lat czterech byłem Proboszczem w téj małéj parafii, gdy posiadłość, którąśmy zwiedzili, zakupiona została dla Hrabiego Artura***, którego Pan widziałeś portret; co do jego familijnego nazwiska, o tém nie wiem najzupełniéj: mogę się tylko domyślać, że Hrabia pochodził ze szlachetnego i dawnego domu, sądząc, przynajmniéj, po tytule, i religijnéj prawie czci, którą oddawał, jak nieraz widziałem, starożytnym portretom, zdobiącym jego gabinet.
Nim Hrabia Artur (bo nigdy niesłyszałem aby go inaczéj nazywano) przybył do téj wioski, poprzedził go jego powiernik, w towarzystwie architekta i kilku Paryzkich rzemieślników, którzy przeistoczyli, pospolite i proste pomieszkanie, znajdujące się tutaj, w roskoszne siedlisko które pan podziwiałeś; skoro ukończono roboty, odjechali robotnicy i powiernik został sam ze swoim panem. Chociaż ani moje położenie, ani mój charakter nie zgadzały się z wypytywaniem o osoby przybywające zamieszkać w téj małéj wioseczce, niemogłem jednak zapobiedz aby pewne poszepty, rozgłoszone zapewne przez najętych robotników, niedoszły aż do mnie; wedle tych poszeptów, Hrabia, który był bardzo bogaty, przybywał zamieszkać pomiędzy nami z kobiétą, która niebyła jego żoną... Zresztą, powiadano iż życie tego szlachcica, tak było niemoralne, gorszące i rozwiązłe, iż, chociaż niezupełnie zmuszony usunąć się całkiem od świata, takowy jednak ku sobie wzbudzał odstręt, z powodu pewnych awantur, iż widział się zmuszony żyć odtąd samotnie.
Łatwo pan zapewne pojmujesz, że pierwsze moje wrażenie musiało być; jeśli niezupełnie nieprzyjazne, to przynajmniéj niebardzo przychylne dla tego cudzoziemca, którego nie znam wprawdzie, lecz który, jeśli te domysły lub pogłoski były na czém ugruntowane, który dawać tu będzie zły przykład, gdyż, w oczach naszych biednych górali, stopień i majątek nowo przybyłych, będzie się niejako zdawał upoważniać ich występne postępowanie.
Myśli te uczyniły mnie więc nadzwyczaj niedowierzającym względem Hrabiego, i przyrzekłem sobie jak najmocniéj, gdyby czasem przypadkiem, którego nawet przypuszczać niemożna było, zaczął względem mnie czynić jakowe osobiste kroki uprzedzającéj grzeczności, okazać przynajmniéj moją surową i nieubłaganą obojętnością, iż powstaję przeciwko niemoralności życia tak nagannego.
Będzie więc temu przeszło dwa lata, jak Hrabia tutaj osiadł, z młodą kobiétą i dziecięciem, których widziałeś portrety. W kilka dni potém, odebrałem od niego bilet, w którym mnie prosił, jak o największą łaskę, o chwilę rozmowy. Niemogłem odmówić, i Hrabia stawił się przedemną. Chociaż postanowienie moje, przywyknienia, charakter, zasady, i pewien sposób widzenia niektórych rzeczy i niektórych ludzi, musiały mnie nadzwyczaj źle względem niego uprzedzić, pomimowolnie uderzony jednak zostałem jego znakomitą powierzchownością, gdyż jego to portret pan przed chwilą widziałeś; potém jego obejściem się poważném, grzeczném i cechującém jak najlepsze wychowanie, a nadewszystko jego rozumem wzniosłymi wszystko ogarniającym, który mi wykrył w długiéj rozmowie którą mieliśmy ze sobą, zaraz dnia pierwszego.
Zaczął od powiedzenia mi, że przybywszy zamieszkać w wiosce***, uważał jako powinność i przyjemność dla siebie odwiedzić mnie, i że byłby mi jak najwdzięczniejszy, gdybym rozporządził summą piędziesięciu dukatów, które mi dawać będzie miesięcznie, bądź na zaspokojenie potrzeb ubogich z méj parafii, bądź na ulepszenia, które osądzę potrzebnemi, prosząc mnie także abym się porozumiał z doktorem wiejskim, który częściéj daleko, dodał, wie o nędzach i cierpieniach, o których my, kapłani, nie mamy nawet wyobrażenia; zaklinał mnie wreście, abym raczył wierzyć, że, każde żądanie, mające na celu ulżenie jakiego cierpienia lub uprzedzenie nieszczęścia, będzie przez niego przyjęte i spełnione z najżywszym pośpiechem.
I cóż więcéj panu powiem! Hrabia okazał filantropię tak rozsądną, tak wzniosłą, tak głęboko oświeconą, iż mimo uprzedzenia jakie miałem przeciwko niemu, przyjęty jednak zostałem podziwieniem i uwielbieniem prawie, widząc iż człowiek, tak młody jeszcze, i który, jak mówiono, tak wielce nadużył wszelkich rozkoszy bogaczów i szczęśliwych tego świata, posiadał znajomość tak smutną i tak prawdziwą boleści i nędzy gminu, i tego co potrzeba było czynić lub przedsięwziąść, aby im przynieść ulgę lub niezawodną pociechę.
Ależ, niestety! przy końcu téj rozmowy, która mnie tak niewysłowionym owładnęła urokiem, a któremu, wyznać muszę, długo się opierałem, uprzedzenia moje powróciły silniéjsze niż kiedykolwiek; i nie wiem teraz czy mam się z tego chlubić, czy za to płonić, gdyż Hrabia wyznał mi, równie bez wstydu jak i bezbożnéj zarozumiałości, że nienależał do Wiar naszych, lecz że czuł jednak dla nich zbyt wielkie poszanowanie aby sobie miał z nich czynić igraszkę, i że téj jedynie przyczynie powinienem przypisywać powód, który go wstrzymywał od chodzenia do kościoła.
Co chciał Hrabia rozumieć przez te słowa: ŻE NIENAŁEŻAł, DO NASZYCH? Dotąd nie wiem tego. Czy chciał mówić o religiach Europejskich? Czy przez to chciał dać poznać że niebył ani Katolikiem, ani protestantem, ani z żadnéj sekty dyssydenckiéj, które różniąc się od Katolicyzmu, trzymają się go zawsze jednakże jakimś korzeniem Chrześciańskim? W téj chwili nawet jeszcze niewiem tego, chociaż niestety! widziałem Hrabiego wystawionego na najokropniejsze doświadczenie!...
Lecz, jakiem panu powiedział! to postanowienie nieuczęszczania do kościoła i nieprzystępowania do naszych świętych tajemnic, oburzyło mnie; widziałem w niem zrazu pogardny tylko pozór, przeznaczony na pokrycie występnéj obojętności; również jak widziałem tylko politowanie bez żadnéj zasługi prawie, w wystawnéj jałmużnie, którą ogromny jego majątek dozwalał mu czynić, bez najmniejszéj ujmy dla siebie.
Błądziłem w tém, bo nie poprzestał tylko na oschłém daniu mi samego złota: długo ze mną rozmawiał o nędzach biednego, i szukał wraz ze inną najlepszego sposobu stania mu się użytecznym; lecz powtarzam panu, jego zupełne niewierzenie w naszę religię uczyniło mnie niesprawiedliwym... o! bardzo niesprawiedliwym, jak pan sam zobaczysz, gdyż wymierzyłem cios mego świętego oburzenia przeciwka osobie najzupełniéj niewinnéj.
W niedzielę, która nastąpiła po mojéj rozmowie z Hrabią, postrzegłem klęczącą w kościele młodą kobiétę która wraz z nim mieszkała, a która, jak mówiono, nienosiła jego nazwiska. To była prawda; zresztą dowiedziałem się późniéj o tém. Związek ten był występny w oczach Boga i ludzi, lecz niestety! jeśli zbrodnia tych nieszczęśliwych była wielką., kara ich była straszliwą!... Wybacz mi pan, jeśli się rozczulam na to wspomnienie. Powiadałem więc panu, — mówił daléj proboszcz obcierając łzy, — iż ujrzałem, pewnéj niedzieli damę tę klęczącą w kościele; wstąpiłem na kazalnicę, i posunąłem się aż do czynienia wprost zastosowań, okrutnych nawet, w kazaniu które mówiłem, do obmierzłéj niemoralności wielkich bogaczów téj ziemi, którzy sądzą, dodawałem, iż zmniejszają swe błędy, rzucając ubogim pogardną jałmużnę; wywyższałem nieszczęśliwego który się modli, wierzy i podziela chléb którego sam łaknie, z nędzniejszym jeszcze od siebie; i zdołałem zaledwie w najzimniejszych wyrazach pochwalić bogacza, dla którego dobroczynność jest tylko łatwym zbytkiem. Posunąłem się nawet jeszcze daléj; wychwalałem znowu spokojne i cnotliwe życie ubogiego, który szuka zapomnienia swych cierpień w słodyczy związku pobłogosławionego przez Boga, i powstawałem gwałtownie przeciwko bogaczom, zdającym się deptać nogami każdą przyjętą moralność i znajdującym niejako złośliwą roskosz powstawania tym sposobem przeciwko powinnościom, które uważają, w swéj bezbożnéj dumie, jako niegodne siebie, i przydatne tylko, jak mówią dla nędzników.
Ach! panie, nie mogę sobie wyrzucać goryczy tych wyrazów, gdyż wyrażały jak wielce brzydzę się postępowaniem, które i w téj chwili uważam za równie występne jak wówczas, a jednakże od owego czasu, miałem słabość żałować tego.... Otóż dnia tego, słysząc te słowa, którym oburzenie moje wielką moc nadawało, oczy wszystkich naszych górali zwróciły się natychmiast ku téj nieszczęśliwéj kobiécie, pokornie klęczącéj w pośrodku nich: głowa jéj hardziéj się pochyliła; nasunęła na twarz fałdy swéj zasłony, i zdało mi się po przerywanych poruszeniach ramionami, że bardzo płakała... Tryumfowałem, gdyż sądziłem żem obudził zgryzotę, dotąd może uśpioną, w duszy występnéj. Po skończoném nabożeństwie, powróciłem do probostwa.
Nie lękając się bynajmniéj gniewu Hrabiego? który mógł się sądzić obrażony temi zastosowaniami, zajęty jednak byłem mimowolnie przypuszczaniem co może o tém pomyśleć; nazajutrz odwiedził mnie. Gdy siostra uwiadomiła mnie o jego przybyciu, niemogłem się uchronić od pewnego wzruszenia; lecz znalazłem jego obejście równie uprzejme jak zwykle: niewspomniał ani słówka o wczorajszém kazaniu, rozmawiał długo ze mną o potrzebach naszych ubogich, i mówił mi o zamiarze założenia szkółki pod moim dozorem; udzielił mi swych myśli względem tego przedmiotu, ustanowił rozsądny i odznaczającą się różnicę, pomiędzy wychowaniem które należy dawać ludziom przeznaczonym do prac fizycznych, i tém, które odebrać powinni ci, których powołaniem są sztuki wyzwolone, i rozwijając w téj rozmowie, która znowu podciągnęła mnie pod swój urok, widoki najszczytniejsze i najbardziéj rozprzestrzenione, okazał rozum najdojrzalszy i najobszerniejszy; potém odszedł.
Niestety! Panie, nędze i słabości naszéj natury są tak niewytłómaczalne, iż mnie uraziła prawie pozorna obojętność Hrabiego dla mego kazania; zamiast cobym powinien widzieć w jego umiarkowaném postępowaniu pełną uszanowania uległość, jaką mi nakazywały moje przekonania i charakter.
Niedługo potém zbliżyła się jedna z wielkich kościelnych uroczystości; udawałem się na nią pewnego dnia dla słuchania spowiedzi naszych górali, gdy, zbliżając się do mego konfesyonału, postrzegłem pomiędzy wieśniakami tę samę kobietę, pokornie klęczącą, podobnie jak oni na twardych i wilgotnych kamieniach: długo czekała; przystąpiła nakoniec do trybunału pokuty. Bynajmniéj nie byłem pobłażającym dla naszych wieśniaków; lecz sam niewiem dla czego czułem się usposobiony do większéj jeszcze surowości względem osoby, którą stopień przez nią zajmowany, zdawał się daleko wyżéj od nich umieszczać. Głos téj damy był drżący, wzruszony; jéj wyrazy nieśmiałe i łagodne; i niezdradzając tutaj jednéj z naszych największych, najświętszych tajemnic, ponieważ, niestety! uwiadamiam pana o wypadkach teraz publicznych i wykrytych przez okropne nieszczęście, poznałem od tego dnia, a późniéj jeszcze lepiéj, duszę najszlachetniejszą i najbardziéj żałującą, lecz także najsłabszą i najwystępniejszą, pod względem swego winowajczego przywiązania do Hrabi ***: przywiązania, które mi się zdało posunięte aż do zapału, który bym ośmielił się nazwać świętym i religijnym, gdybym się nielękał znieważyć słów podobnych.
I cóż panu więcéj mam powiedzieć! Po sześciu-miesięcznym pobycie w naszych stronach, Hrabia i owa dama, którą górale nasi nazwali niezadługo, w prostocie swojéj wdzięczności, Aniołem Maryą (gdyż nikt nie słyszał aby ją inaczéj nazywano jak Maryą) Hrabia i owa dama byli tak miłosierni, iż nieliczyliśmy już ani jednego nieszczęśliwego w téj parafii; co bardziéj, tak dziwna była ufność, którą niewyczerpana i światła dobroczynność téj duszy tak pięknéj wzbudziła w naszych góralach, że jeśli niekiedy wystawiałem im hazardowną śmiałość ich niebezpiecznych łowów, przypominając im, jak smutną byłaby przyszłość ich rodzin, gdyby przypadkiem zginęli, odpowiadali mi: Mój Ojcze, Anioł Marya temu zapobieży! Słowem, ta dama stała się Opatrznością téj wioski, i równie polegano na jéj opatrzności, jak na Opatrzności Boga Najwyższego. Po upływie roku, osoba ta, tak kochana, tak błogosławiona, mocno zachorowała; na tę wiadomość, nie będę panu powiadał, obawy, rozpaczy naszych wieśniaków, modłów, ofiarek, które za nią składali, zatrwożenia które całą ogarnęło wioskę.
Lękając się narazić ścisłéj surowości mego charakteru, chociaż Hrabia prawie codziennie mnie odwiedzał, nigdy dotąd nie byłem u niego, lecz gdy ta dama bardzo zachorowała, zażądała abym do niéj przyszedł: niemogłem się od tego wymówić. Znalazłem ją prawie umierającą...
Była to straszliwa chwila, nigdy jéj pobożność nie wykryła się tak żarliwa i tak głęboka, mojéj duszy rozczulonéj. Pocieszałem ją, napominałem; przez ośm dni, byliśmy w jak największéj o nię obawie; wreszcie, młodość ją zbawiła.
Nie będę także Panu mówił o okropnéj niespokojności hrabiego, przez ciąg téj choroby. Pewnéj nocy nadewszystko gdy powątpiewano o życiu téj damy, przeraził mnie... gdyż, z kilku słów, które mu się wymknęły... zrozumiałem że ta śmierć, któréj się lękał, mogłaby go znowu strącić ze sfery najszlachetniejszych uczuć... w przepaść największego zepsucia, i w téj chwili uwierzyłem w rzeczywistość pogłosek, które rozsiewano o Hrabi...
Nakoniec, Anioł Marya powróciła do zdrowia; zwolna piękność zaczęła na nowo zakwitać na téj szlachetnéj i powabnéj twarzy, na któréj walczyła bezprzestannie zgryzota, pochodząca z popełnienia wielkiego błędu, i przekonanie o szczęściu dość wielkiém, aby mogło bezprzestannie passować się z tą zgryzotą... Niestety! łaskawy panie, postanowiłem niepowracać więcéj do tego domu, lękając się, jakem panu powiedział, zkompromitować powagę mego charakteru, a jednakże powróciłem doń... Byłem występnym, bez wątpienia, lecz może zdołam być wymówionym w oczach Boga! gdyż ta niewiasta i Hrabia tak byli litościwemi dla nieszczęśliwych! dzięki jemu, dzięki jéj, mogłem nieść ulgę tylu nieszczęściom, iż mam nadzieję, że Bóg raczy mi wybaczyć, iż nieodepchnąłem ręki, rozsiéwającéj dobrodziejstwa z takiém rozpoznaniem i dobrocią!.. A prócz tego, ja, biedny kapłan, lubiłem nauki, sztuki piękne, a nikogo nie było w całéj wiosce z kim bym mógł o nich mówić, gdy tymczasem znajdowałem w Hrabi jedno z najwyższych pojęć które nietylko znałem, ale nawet napotkałem w książkach. Wiadomości jego były obszerne, głębokie, prawie powszechne; zdawało się iż wiele widział i podróżował, że nie był obcy w interesach publicznych, gdyż rozstrzygał rzadkie zagadnienia polityczne, które przypadek nasuwał w naszych rozmowach, z potężny i energiczną zwięzłością; sąd jego był jasny, przenikliwy, zgłębiający do gruntu rzeczy, lecz wtém osobliwy i dziwny, iż zdawał się wolny, bądź przez rozwagę, bądź przez obojętność, bądź przez pogardę, od wszelkiego zabobonu, od wszelkiéj współ-czułości przyczyny lub stronnictwa: zdania jego nieraz okropnie przerażały nieparcyalnością, upewniam pana.... Lecz to najbardziéj przerażało mnie w Hrabi, że nigdy niesłyszałem aby wymówił choć słowo, wykrywające najmniejszą wiarę religijną. Chociaż prawie stanęła pomiędzy nami milcząca umowa, że nigdy niedotkniemy tych groźnych zapytań, jeśli wciągu rozmowy wysunęło mu się jakie słówko w tym przedmiocie, zdawało się być tak zimno bezinteresowne, iż może wolałbym, dla jego zbawienia, gdyby powstawał przeciwko tym wiekuistym prawdom lub je zaprzeczał; gdyż zdawałoby mi się podobieństwem, iż może kiedyś nawrócić się do zasad religijnych, gdy przeciwnie owa lodowata obojętność zdawała się niepozostawiać najmniejszéj nadziei.
A jednakże praktyczne jego postępowanie było najobszerniejszém i najwspanialszém zastosowaniem zasad chrystyanizmu! był to jego duch bez pisma. Nigdy prócz tego niesłyszałem pomiędzy nim a Maryą żadnéj religijnéj rozmowy, chociaż dziecię ich było pobożnie wychowane przez swą matkę w naszéj wierze. Często jednakże widziałem, jak oczy Hrabiego rosiły się łzami gdy ta, którą kochał, składając rączki tego małego aniołka, kazała mu się modlić do Boga; lecz zdaje mi się, że Hrabia bardziéj był rozczulony zachwycającą twarzyczką tego aniołka i naiwnym wdziękiem jego głosu, niżeli religijnemi myślami które wyrażał.
Dama ta posiadała także gruntowną i urozmaiconą naukę, dowcip znakomity, a nade wszystko pewien rodzaj niewysłowionego pobłażania, który rozciągał się do wszystkiego! Jeśli Hrabia, swemi gorzkiemi i uszczypliwemi wyrazy, powstawał przeciwko jakiemu charakterowi lub faktowi historycznemu lub tegoczesnemu,.... ona starała się zawsze znaleść, w chatakterze najczarniejszym, w najsmutniejszym wypadku, dobry jakowy instykt lub uczucie wspaniałe, które je nieco usprawiedliwiały... Wówczas łzy cisnęły mi się do oczu, pomnąc że to był zapewne srogi zwrot na siebie sumę, nieustająca zgryzota, które czyniły tę biedną niewiastę tak uprzejmą na wszystko, jak gdyby czuła niestety! że będąc sama występną, nie miała prawa oskarżać nikogo...
A Hrabia, łaskawy panie, gdybyś wiedział z jak głęboką i prawie pełną poszanowania czułością do niéj przemawiał! jak jéj słuchał! z jak delikatną dumą umiał oceniać i na jaw wykrywać wszystko, co tylko było szlachetnego i wzniosłego w umyśle i sercu téj, którą tak bardzo kochał! jak twarz jego promieniała gdy się jéj przypatrywał! Ileż to razy widziałem jak na nię patrzał długo i w milczeniu, a potém nagle, jak gdyby mu słów zabrakło do wyrażenia tego co czuł, wznosił oczy do nieba, składając ręce z wyrazem szczęścia i podziwienia nie wysłowionego.
Ach! Panie, ileż to długich i miłych wieczorów przepędziłem poufale z temi dwoma osobami tak występnemi i tak cnotliwemi zarazem!... Ileż to razy ta dziwaczna i nieszczęsna sprzeczność w nieład wprawiła cały mój rozum! Ileż to razy, w lecie wieczorem, rozstawszy się z niemi, zamiast powrócić do probostwa szedłem przechadzać się po naszych górach, aby zastanawiać się śród większéj cichości, bardziéj pod okiem Boga, jeśli tak rzec można! O Panie!... wołałem, widoki Twoje są nieprzeniknione!... Ta kobiéta jest cudzołożnica i występna; czuje własną swą winę, kiedy ją bezustannie opłakuje, bardzo jest występną zapewne w Twoich oczach i w oczach ludzi! a jednakże, czyjeż życie bardziéj przykładniejsze bardziéj dobroczynne! bardziéj praktycznie rozczulające i cnotliwe jak jéj życie! Ileż to razy słyszałem jak śpiewała hymny na cześć Twego imienia! głos jéj obwieszczał wiarę tak głęboką i tak religijną, iż wiara ta żadnym sposobem niemogła być udaną!.. O mój Boże! i cóż to więc jest występek i zbrodnia, kiedy przyodziewają te niebezpieczne pozory? Trzebaż je bardziéj nienawidzieć? trzebaż ich żałować? Trzebaż im raczéj przebaczyć? A on, ten człowiek dziwaczny, który, jak powiada, nie należy do żadnéj z nuszych religij! jakąż on więc wiarę wyznaje? jakaż to ta nieznana religia nakazuje mu życie tak wspaniałomyślne i dobroczynne, czyni go tak dobrym, kochanym i błogosławionym od wszystkich? W jakiémże nieznaném źródle wyczerpał te zasady ludzkości, tak rozsądnéj i tak wzniosłéj? A jednakże powiadają, że nic nie szanował z tego co było świętem i poważania godném w oczach ludzi, że tém pogardzał i zdeptał to nogami. I to być musi... gdyż teraźniejsza jego miłość jest występną... a niegdyś jeszcze daleko straszniéj był występnym... tak przynajmniéj sądzę; bo podobnie jak za błysk piorunu dozwala niekiedy dojrzeć cały ogrom przepaści, podobnież, w téj straszliwéj chwili, w któréj drżał iż utraci tę kobiétę... mogłem przeniknąć w głębinę jego duszy, i zadrżałem ze zgrozy... A jednakże szlachetność jego uczuć niezmieniła się ani na chwilę, O mój Boże! jakże widoki twoje są nieprzeniknione! powtarzałem bardziéj niepewny niż kiedykolwiek, korząc się zawsze przed tajemniczemi zamiarami Bóstwa, gdyż niezadługo miałem ujrzeć straszliwy dowód, że groźna jego sprawiedliwość umie dosięgnąć nieubłaganie występnego.
Niestety! łaskawy panie, opowiadanie moje zbliża się do końca, a koniec ten jest przerażający... Było to, trzy miesiące temu, wieczorem; rozmawiałem z moją siostrą o rzeczy, która mnie wielce niepokoiła: dwóch wieśniaków upewniało, iż widzieli starca z siwemi włosami, brwiami czarnemi, brunatną cerą, lecz siły rzadkiéj na wiek jego, wdzierającego się przez mur domu Hrabiego; potém, że niezadługo usłyszeli dwa wystrzały. Już gotowałem się sam pójść dowiedzieć coby to było takiego, skoro służący przybiegł spieszno prosząc abym się natychmiast udał do Hrabiego. Ach! Panie, sądź o mojém przerażeniu znalazłem ją i jego, każde z nich kulą przeszyte.... jeden z tych dwóch wystrzałów dosięgnął także małą dziecinę, i leżała nieżywa, jak gdyby uśpiona, w swéj kolebce.
Hrabia miał jeszcze zaledwie dwie minuty do życia; to były ostatnie słowa które wyrzekł: — Marya ci wszystko powie... Miéj o niéj staranie... Potém obrócił się ku niéj i rzekł: — Bywaj zdrowa... Maryo!.. niestety!... na zawsze!... Ach! to moja wina! Gdybym ci był wierzył... jednakże! — I umarł.
Przeżyła go zaledwie kwadrans; i nim skonała, powierzyła mi tajemnicę téj straszliwéj przygody, abym oświecił sprawiedliwość i niedozwolił oskarżać i dręczyć niewinnych.
Słowem, jakieś już pan może tego doszedł, starzec był mężem téj nieszczęśliwéj: zażywając straszliwéj władzy, którą mu nadawało prawo, znalazłszy swą żonę i Hrabiego, siedzących przy kolebce swego syna, wystrzelił do obojgu; taż sama kula zabiła matkę i nieszczęśliwe dziecię...
— Lecz starzec cóż się z nim stało? — spytałem Proboszcza, którego opowiadanie tak bolesne uczyniło na mnie wrażenie.
— Nic o nim niewiem, dowiedziałem się tylko że mały statek genueński, stojący od tygodnia w przystani, o milę ztąd, wypłynął pod żagle tegoż samego wieczora, gdy popełnioném zostało to potrójne zabójstwo.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Łatwo pojąć jak mocno mię zajęło to opowiadanie, i każdy także zrozumie, iż uwiadomiony o tym straszliwym wypadku, niemogłem się namyślić aby nabyć tę posiadłość, w któréj miały się zachować na zawsze tak smutne wspomnienia, a która wówczas zdała mi się być przeklętą.
Pozostałem w probostwie dopóki przewłoka dobrowolnéj sprzedaży nieupłynęła; nieszczęsna ta posiadłość przysądzona została kupcowi który się od handlu usunął, a który znalazłszy umeblowanie gotyckie, sprzedał je przez licytacyę.
Na pamiątkę tego smutnego wypadku, kupiłem na téj licytacyi arfę Maryi, jeden z mebli wysadzanych zagraniczném drzewem, i kilka przedmiotów niewielkiéj wartości, które prosiłem Proboszcza aby przyjąć raczył; gdyż, wedle woli Hrabiego, którą znaleziono wyrażoną w jego testamencie, prócz portretów które zostały spalone, cena domu i wszystkiego co się w nim znajdowało, miała należeć do gminy*** i być użytą na dopomaganie biednym.
Opuściłem tę wioskę, mocno zajęty tém opowiadaniem, posłałem do domu mebel zakupiony.
Pewnego dnia, gdym mu się przyglądał ze smutną ciekawością, znalazłem w nim podwójne dno; w owéj kryjówce był dość gruby rękopism: był to dziennik hrabiego...
Ustępy te zdały mi się bardzo odznaczające swym duchem rozbiorowym i ciągiem przygód bardzo prostych, bardzo naturalnych, i godnych może zajęcia i rozważania, gdyż skreślają przypadki pospolite wżyciu prawie wszystkich ludzi.
Te to ustępy nastąpią teraz, i podaję je w całéj prostocie dziwnego sceptycyzmu który wykrywają.
Ten rodzaj pamiętnika obejmuje peryod blisko dwunasto letni.
Chociaż opowiada życie tego nieznajomego od dwudziestego roku jego wieku, i zdaje się, sądząc wedle daty, ciągnąć aż do dnia który zgon jego poprzedził, widać z przypisku, że opowiadanie tych siedmiu pierwszych lat napisane było przez Hrabię, zaledwie na pięć lat przed jego śmiercią, gdy tymczasem, pięć lat ostatnich pisane są jako dziennik, prawie dzień po dniu, i wedle wypadków.
Dziennik ten pisany był charakterem cienkim, poprawnym, często płynnym i pośpiesznym, jak gdyby ręka i myśl nieraz uniesione były popędem wspomnień. Niekiedy znowu pismo było spokojne i dobitne, jak gdyby je żelazna skreśliła prawica. Na marginesie tego rękopismu widać było mnóstwo portretów, sylwetek, skreślonych piórem, a które musiały być uderzające podobieństwem; nakoniec, wmieszczona w opowiadanie, znajdowała się tu i owdzie znaczna liczba listów, pisanych rozmaitym charakterem, które były niejako usprawiedliwiającemi dowodami tego szczególniejszego rękopismu.




Rozdział 4.
DZIENNIK NIEZNAJOMEGO
HELENA

ŻAŁOBA. —

Miałem lat dwadzieścia; powracałem z długiéj podróży, odbytéj do Hiszpanii i Anglii, przedsięwziętéj pod dozorem mego nauczyciela, człowieka rozsądnego, skromnego, światłego i mającego ustalone zdanie. Za powrotem do Serval, posiadłości, w któréj mój Ojciec od dawnych już lat osiadł, zastałem go niebezpiecznie chorym; nigdy w życiu niezapomnę widoku, jaki mnie za przybyciem uderzał.
Zamek ten, niezmiernie samotny i wznoszący się po nad nędzną wioską, stał odosobniony na skraju wielkiego lasu; była to obszerna i gotycka budowa z cegieł poczernionych wiekiem; wnętrze jéj składało się z wielkich pokoi rozgłośnych i słabo oświeconych długiemi oknami o małych szybkach; nasi ludzie nosili żałobę po mojéj matce, którą straciłem podczas mojéj podróży; prawie wszyscy byli to starzy domownicy, i nic posępniejszego jak widzieć ich przyodzianych czarno, postępujących w milczeniu przez te gmachy posępne i ogromne, i odbijających się zaledwie od ich tła czerwonego lub ciemno-zielonego, gdyż tego koloru były wszystkie obicia w tém starożytném mieszkaniu.
Wysiadłszy z powozu przyjęty zostałem przez kamerdynera mojego Ojca: niewyrzekł do mnie ani słowa, lecz oczy jego łzami były zroszone.
Poszedłem za nim; przebyłem długą galeryę, postrach moich nocy dziecinnych, jak w dzień była moją radością. Zastałem Ojca w jego gabinecie; chciał wstać aby mnie uściskać; lecz sił mu zabrakło, zdołał tylko do mnie ręce wyciągnąć.
Zdał mi się być nadzwyczaj zmieniony: — opuściłem go jeszcze silnego i rzeźnego, znalazłem słabego i znękanego: wysoka jego kibić pochyliła się, zniknęła otyłość; był blady, mizerny, a konwulsyjny i nerwowy uśmiech, wyciśnięty ciągłą boleścią, nadawał jego twarzy dumnéj i surowéj niewysłowiony wyraz zwykłego cierpienia.
Zawsze bardzo obawiałem się mojego Ojca. Rozum jego był obszerny, poważny, zastanawiający się, a chwilami zimno ironiczny; nauka jego zadziwiająca i niezmiernie urozmaicona, charakter jego dumny i rozkazujący, przywyknienia jego poważne, myślące i milczące, obejście się jak najzimniejsze, zasady rzadkiéj gruntowności, dobroć jego dla mnie nadzwyczajna w istocie, lecz bynajmniéj niewynurzająca się; wzbudzał też we mnie raczéj poszanowanie głębokie i lękliwe, pokorną wdzięczność, niżeli przywiązanie pełne zaufania i wynurzające się, jakowe czułem ku matce.
Porzuciwszy wcześnie służbę, pomimo nalegań Napoleona, który lubił jego żelazną wolę i niezmordowaną czynność, ojciec mój żył prawie ciągle w swych dobrach, lecz, rzecz dziwna i nieprzyjmując nigdy nikogo. Nasza rodzina tak się zmniejszyła przez rozmaite wojenne wypadki, że prócz siostry mojego Ojca, niemieliśmy więcéj krewnych, tylko powinowatych bardzo dalekich, których niewidywaliśmy nigdy.
Teraz, kiedy wiek i doświadczenie dozwalają mi ocenić i porównać moje wspomnienia, ojciec mój pozostaje w mych oczach jedynym prawdziwym odludkiem, jakiego kiedykolwiek napotkałem; gdyż nienależał do liczby owych odludków którzy szukają ludzi, aby im powtarzać codziennie że ich nienawidzą i chcą od nich uciekać, lecz był odludkiem, który najzupełniéj zerwał z niemi wszelkie stosunki. Nadaremnie też badam mych wspomnień dzieciństwa i młodości, nieprzypominam sobie abym widział że Ojciec mój miał przyjaciela, lub jak to nazywają prostą tylko znajomość. Moja matka, ciotka, i kuzynka Helena, młodsza odemnie o trzy lata, były jedynemi osobami, które kiedy niekiedy przybywały nas odwiedzać: nieprzesadzam bynajmniéj, matka mi to powiedziała, przez lat blisko trzydzieści, które Ojciec mój przepędził w Serval... ani jedna obca osoba tam się nieukazała.
Ojciec mój dużo polował, lecz sam; lubił namiętnie konie i rolnictwo na wielką skalę. Takowe zatrudnienia, oraz te, które łożył około mego wychowania którym sam się zajmował, dopóki mnie nieoddał w ręce nauczyciela, abym wraz z nim podróżował zajmowały prawie wszystkie jego chwile; dobra jego były także znaczne, a niechcąc nigdy trzymać zarządcy, wspierany jedynie przez mą matkę, która bardzo była rządna, sam się zajmował rozrządzaniem swojego majątku; nakoniec czytanie, doświadczenia naukowe, a nadewszystko długie przechadzki samotne, uzupełniały dni jego.
Skoro wyjechałem w tę nieszczęsną podróż podczas któréj miałem ją utracić. matka moja mając we śnie niejako przeczucie tego nieszczęścia, powiedziała mi to; aleśmy to ukryli przed Ojcem, nie dla tego aby się go lękała, lecz że zawsze czynił na niéj wrażenie surowością swego umysłu, a lękała się nadewszystko jego srogiéj ironii, nieoszczędzającéj nigdy uczuć poetycznych, egzaltowanych i romansowych.
Niemogłem więc uściskać matki po raz ostatni; nie mówię o moim żalu; była to jedyna osoba w święcie, któréj śmiałem wszystko powiedzieć i powierzyć. Moja ciotka i córka jéj Helena przybyły zamieszkać w Serval od czasu śmierci méj matki, a to prawie pomimo woli mego ojca; bo chociaż jego zdrowie zdawało się coraz pogorszać, zwykła jego potrzeba żyć samotnie i w cichości jeszcze się bardziéj zwiększyła.
Prowadziłem wówczas życie bardzo smutne i bardzo rozdzierające dla mojego serca: z rana ojciec przywoływał mnie do swego łóżka: kamerdyner przynosił mu duży kufer, w którym zamknięte były rejestra, dotyczące się zarządu naszych dóbr; i codziennie uwiadamiał mnie o postępie naszych interessów, z zimną dokładnością, która mnie dreszczem przeszywała; późniéj, dał mi do przeczytania swój testament, z równymże pozorem nieczułości; łkania mnie zaduszały, niezdawał się tego postrzegać; kończył zwykle ten rodzaj przypuszczania mnie do przyszłego zarządu, majątku który mi pozostawiał, kilku objaśnieniami, uczynionemi pokrótce, i przerywanemi długiém milczeniem.
Objaśnienia te wykrywały sąd o rzeczach najpewniejszy, oraz najprawdziwszą i najbardziéj zgłębioną znajomość nędz, lub raczéj tego, co nazywał koniecznością moralną położenia ludzkiego; gdyż uderzającą cechą charakteru mego ojca był sposób widzenia dziwnie spokojny i bez interesowany, słabości nieoddzielnych od naszego rodzaju; gdyż wedle niego byliśmy zmuszeni przypuścić, jako wypływające z naszéj moralnéj organizacyi, pewne fakta, pewne instynkta podłe i samoistne, których najszlachetniejsze charaktery uniknąć niemogły; uważał równie niepotrzebnie ukrywać lub zaprzeczać tę ranę, jak ganić ludzi że byli nią dotknięci.
I tak, jeśli kto żądał od niego jakiéj łaski przytaczał sobie, lub temu którego zobowiązał, powody, które w ogólności sprowadzają niewdzięczność, potém jednakże wyświadczał usługę z uprzejmością najdoskonalszą.
Słowem, sens moralny rozmów które z nim miewałem, a które z jego strony składały się z fraz krótkich, zwięzłych i nerwowych, potwierdzał: — »że, ponieważ sprężyną wszystkiego było złoto, kiedy najpiękniejsze charaktery, raz wystawione na passowanie się z potrzebą, poniżały się niekiedy aż do podłości, trzeba więc było pozostać bogatym, aby pozostać uczciwym człowiekiem; — że każde poświęcenie miało swą myśl poprzednią; — że każdy człowiek był przekupnym, lecz że wartość, chwila i moneta każdego zmieniały się, względnie do charakterów indywidualnych; — że każda przyjaźń musząc mieć koniecznie swoje zaprzeczającą godzinę, próżną było rzeczą rachować na uczucie, które kiedyś nas zawiedzie; — nakoniec, wedle tych straszliwych maksym, powinienem był sądzić się szczęśliwym, że niemam ani brata, ani siostry, i że tym sposobem mogę być czystym od wszelkiego bratobójstwa pieniężnego: człowiek tak będąc utworzony, iż w braterstwie widzi prawie tylko zawsze umniejszenie dziedzictwa, — gdyż, dodawał mój Ojciec, — bardzo się mało znajdzie takich, pomiędzy najczystszemi, którzy mogliby zaprzeczyć, iż choć raz w życiu niepomyśleli, licząc majątek którym się dzielili: — Gdybym byt sam
Niezdołam wyrazić jak bardzo te zdania, może w istocie najściśléj prawdziwe, lecz których potwierdzenie tak było rozpaczne i tak przesadzone, z tak zimną krwią przytaczane przez mego Ojca umiérającego, przerażały mnie!
Nauczyciel mój, człowiek dokładnie rzeczy widzący, lecz miernym rozumem uposażony, nigdy przedemną niewspomniał o żadném zagadnieniu filozoficzném. Rozum mój, w tym przedmiocie, pozostał niejako martwy i uśpiony; lecz dowcip mój, na szczęście przysposobiony przez korzystne wychowanie i wczesne nawyknięcie do czynienia uwag, co pochodziło z mego życia samotnego i doświadczeń nabytych w podróży, gotów był przyjąć zaród wszystkich myśli, dobrych lub niebezpiecznych, które żywość méj wyobraźni miała szybko rozwinąć.
To też, smutne i gorzkie te nauki pozostały jedynym i głębokim korzeniem wszystkich mych myśli! Późniéj mogłem je zmienić, zaszczepić na nich niejako inne wyobrażenia, lecz zawsze pozostanie w nich ślad goryczy pierwotnego soku.
Po tych smutnych rozmowach z moim ojcem, które trwały zwykle dwie godziny, ubierano go, lub raczéj obwijano w nakrycia ciepłe i lekkie; gdyż dawno jego rany pootwierały się, cierpiał tak okropnie iż nie mógł znieść nic ciężkiego; potém sadzano go w krześle na kółkach, i wożono go po słońcu, w zwierzyńcu.
Przez dziwną sprzeczność, ojciec mój, którego zawsze największym było zbytkiem i największą przyjemnością, jak najwytworniéj ten zwierzyniec utrzymywać, od chwili w któréj się uczuł naprawdę chory, zabronił najzupełniéj najprostszéj i najkonieczniejszéj nawet około niego roboty.
Trudno dać wyobrażenie o smutnym widoku jaki przedstawiały te obszerne aleje, pozostające ciągle okryte trawą i cierniem; te szpalery grabowe, niegdyś tak systematycznie poobcinane, lecz teraz opuszczone, i wypuszczające gałęzie gdzie się zdarzy; te kępy kwiatów, zeschłych w lecie, które zwykle wyrywa się na jesieni (bo właśnie byliśmy przy końcu owéj pory), a które ze wszech stron wznosiły swe łodygi czarne i uwiędłe. Powtarzam, nic bardziéj grobowego, jak ten widok zaniedbania i zniszczenia w domu zamieszkałym; gdyż ojciec mój rozciągnął tenże sam zakaz do najmniejszych codziennych naprawek: oderwana z zawiasy okiennica, komin wichrem obalony, pozostawały w takim stanie, do jakiego wiatr je przywiódł.
Po téj przechadzce, którą ojciec mój odbywał w milczeniu, z głową pochyloną na piersi, mając zwykle obok siebie, mnie, Helenę, lub moję ciotkę, przywożono go znowu do zamku, do jego gabinetu, który widzę jeszcze, oświecony trzema oknami, wychodzącemi na zwierzyniec, zawalony portretami familijnemi, obrazami i kosztownemi osobliwościami. Wielka biblioteka z czarnego drzewa zajmowała całą jednę stronę; u sufitu wisiał wielki żyrandol kryształowy. Lecz toż samo zaniedbanie, które panowało w zwierzyńcu, nadawało temu pokojowi charakter niewysłowionego smutku: gdyż obrazy, meble, wszystko okryte było kurzawą; gdy raz lokaj, pomimo zakazu, odważył się nieco zmieść kurzu, ojciec mój wpadł w gniew tak gwałtowny, że odtąd dozwolono nagromadzać się kurzowi, i pajęczynie wszędzie rozpościerać.
Mój ojciec pragnął tak sam pozostać przez dwie lub trzy godziny, po upływie których przychodzono brać go na powtórną przejażdżkę; która jedynie zdawała się go wyprowadzać z jego ponuréj oziębłości.
Celem jéj było widziéć w obszernéj zagrodzie konie wolno bujające: było ich, jak mi się zdaje, siedm czy ośm; a z tych trzy konie łowcze, na których ojciec mój lubił najlepiéj jeździć, przez czas bardzo długi; inne były to konie zaprzęgowe, także bardzo stare. Skoro mój ojciec ujrzał się w niemożności jeździć konno, lub wyjeżdżać powozem, rozkazał puścić wszystkie swoje konie na wolność w téj zagrodzie; warunek w jego testamencie rozkazywał wyraźnie, aby zwierzęta te tamże pozostały, dopóki niezdechną. Powtarzam, w téj tylko godzinie, ojciec mój wymawiał kilka rzadkich słów, przypominał w krótkich wyrazach polowanie, na którém ten lub ów koń się odznaczył; drogę, którą inny przebył z zadziwiającą szybkością; po téj przejażdce, przywożono go do domu na obiad.
Chociaż od dawna najlżejszemi tylko utrzymywał się pokarmy, pragnął ażeby stół jego, o który zawsze dbał bardzo, zastawiony był z tymże przepychem, jak kiedy mu zdrowie służyło, chociaż nic z tego nie jadł. Ciotka moja i Helena należały do tych milczących biesiad. zastawianych przez starych, biało włosych służących, ubranych czarno. Ojciec mój niemówił ani słowa, a żeśmy uważali, że hałas był dla niego nieznośny, zaledwie dozwalaliśmy sobie przemówić kilka słów jak najcichszym głosem.
Po obiedzie który trwał bardzo krótko, wracaliśmy do salonu; przysuwano szachownicę, i siadałem przy niéj naprzeciwko ojca: ustawiałem szachy, i zaczynaliśmy niby to partyę, gdyż Ojciec mój, zawsze głęboko zamyślony, nie grał wcale; tylko, w długich przerwach posuwał który szach, ja wystawiałem inny, także tylko dla kształtu... i milczenie daléj się ciągnęło; gdyż ojciec mój, w tym pozorze gry szukał tylko nadania sobie jakiegoś machinalnego zajęcia, niżeli znalezienia prawdziwéj rozrywki.
Przez ten czas moja ciotka czytała, a Helena blisko na godzinę siadała do fortepianu.
Muzykalna ta godzina, wraz z przejażdżką po zwierzyńcu, w którym była stadnina koni były dwoma jedynemi wypadkami dnia, które zdawały się czynić jakoweś wrażenie na moim ojcu; gdyż nie przestając poruszać na los szachów, mówił do Heleny, swym głosem poważnym i przenikającym: »Zagraj tę sztukę, proszę cię, Heleno.»
Niekiedy, lecz bardzo rzadko, kazał powtarzać dwa lub trzy razy tę samę sztukę, w tedy wspierał się łokciami na szachownicy, ukrywał głowę w obu ręku, i zdawał się najgłębiéj zbierać wszystkie swe myśli....
Pewnego dnia tylko, gdy powtórnie zażądał téj saméj pieśni, postrzegłem oczy jego łzami zwilgocone, skoro podniósł swą twarz szanowną, tak srodze pooraną cierpieniami.
Sztuki, które kazał Helenie tak często powtarzać były w bardzo małéj liczbie i niezmiernie dawne: pomiędzy innemi był Biedny Jakub, Kawatyna z Don Juana Mozarta, jedna z symfonii Betowna, i dwie lub trzy dumki Paesiello; jedna nadewszystko, pod tytułem Śmierć Elwiry, melodya prosta, łagodna i smutna, zdawała się na nim czynić głębsze jeszcze wrażenie niżeli wszystkie inne; niekiedy też, wydając ciężkie westchnienie, mówił: »Dosyć.... Neleno.... Dziękuję ci moje dziecię... «Natychmiast ustawała muzyka i znowu głęboka następowała cichość. Niezdołam wypowiedziéć jak niewysłowioną tęsknotę obudzała we mnie ta scena, która powtarzała się tak codziennie; z jak duszném uniesieniem słuchałem tych śpiewów starodawnych, tak prostych, śpiewanych, półgłosem przez Helenę, którego dźwięk odznaczał się taką czystością i taką świeżością.
Salon, w którym zgromadzaliśmy się co wieczór, nazywał się salą Krzyżowca, gdyż jeden z naszych przodków, noszący krzyż święty, znajdował się tam wystawiony w płaskorzeźbie po nad ogromnym kominkiem kamiennym; pokój ten był obszerny, cały powleczony ciemno-czerwonym adamaszkiem. Ponieważ wzrok mego ojca bardzo był osłabiony, stawiano na fortepianie dwie lampy, przysłonione daszkami z zielonéj materyi, które tylko uchylone były od strony pulpitu; cały też pokój pogrążony był w ciemności, tylko jedna Helena, siedząca u fortepianu, sama była jasno oświecona.
Widzę jeszcze jéj piękne jasne włosy, tak zgrabnie zaplecione, i jéj białą szyję tak świetnie odbijającą od czarnéj peleryny; potém mego ojca, siedzącego przed naszą szachownicą, z głową pochyloną na piersi, w postawie zadumania, oświeconego tylko, podobnie jak ja, czerwonym i migającym połyskiem ognia.... przemyśliwał o bliskim swoim zgonie, który widział i czuł z wolna się zbliżający. Powiedziałem, że jego nauka była prawie encyklopedyczną; niemając też praktycznych znajomości w nauce lekarskiéj, znał ją tyle, na nieszczęście, aby znać stan swego zdrowia i sądzić o nim z pewnością...
Na ośm dni przed śmiercią, w osłupiałość wprawił swych doktorów, pewnością wspartą na rozumowaniach, z jaką przed niemi rozwinął skutki nieuchronnie śmiertelne swéj choroby, i ile mu jeszcze, podług wszelkiego podobieństwa, pozostaje czasu do życia! A jednakże, z owém straszliwém przekonaniem, że każdy dzień coraz bardziéj zbliża go do grobu, nigdy ani chwili słabości lub widocznego żalu! nigdy najmniejszéj skargi! nigdy ani słowa ściągającego się do tego okropnego losu! Milczenie i zawsze milczenie! A życie jego każdo-dzienne, aż do dnia śmierci, było takiém, jakém je skreślił.
Dniem pierwéj przed tym okropnym wypadkiem, z rzadką jasnością myśli, wybadał mnie głęboko jakowym sposobem zamyślam rządzić moim majątkiem; zdawał się zadowolony, i rzekł mi:
— Podwoiłem majątek jaki mi Ojciec zostawił; te ulepszenia były stałym celem mego życia, gdyż chodziło o twoję przyszłość. Używaj miernie tych bogactw jeśli możesz. Pamiętaj na to, mój synu, że wszystko mieści się w złocie: i honor i dobre mienie. Staraj się nadewszystko abyś mógł żyć sam: Na tém zależy ielka nauka życia... Gdybyś znalazł kobiétę, podobną do twéj matki, ożeń się z nią... Lecz strzeż się uwielbień, które wzbudzi twój majątek; słowem, niewierz żadnemu pozorowi, dopóki go do głębi nieprzenikniesz... — Potém, pokazując mi duże biurko, dodał: — Rozkażesz spalić ten mebel, taki jak jest, ze wszystkiém co w sobie zawiera; wyjąłem z niego nasze familijne papiery: reszta powinna być dla ciebie obojętną. Zegnam cię, synu; zawsze byłem kontent z ciebie.
A że, wśród łez, mówiłem mu o wiekuistości mego żalu, gdybym był tak okropnie nieszczęśliwy iżbym go utracił, słabo się uśmiechnął, i rzekł mi, swoim głosem zawsze spokojnym i poważnym: — Moje dziecię... po co mi prawić podobne próżności?... Niema nic wiekuistego, a nawet trwałego w uczuciach ludzkich;... radość, szczęście, nie są trwałemi.. i boleść i smutek jeszcze daleko krócéj trwają... Pamiętaj dobrze o tém, drogi synu. Jesteś wspaniały i dobry... kochasz mnie tkliwie... okropnie dręczysz się w téj chwili na samę myśl że mnie stracisz... Teraźniejsza twoja boleść jest prawdziwie tak silna iż zdaje się całą twoję przyszłość żałobnym całunem powlekać... a jednakże, ta drażliwość tak przykra; nie może, trwać niepowinna: prędzéj czy późniéj po mojéj śmierci.. Zaczniesz mniéj mnie żałować... potém szukać roztargnień, potém pocieszać się... potém zapominać o mnie.
— Nigdy, — rzekłem rzucając się na kolana przed łóżkiem ojca, i rękę jego łzami skraplając.
Oparł z czułością swą rękę, już zimną na mojém czole, i mówił daléj: — Biedne ukochane dziecię! Dla czegóż zaprzeczać oczywistości... dla czegóż chcieć się usunąć z pod nieubłaganego prawa, któremu rodzaj ludzki ulega?... Niema, widzisz, w owém stopniowém ostyganiu żalów, kończących się na zapomnieniu, nic ohydnego ani złego... Nic naturalniejszego, nic bardziéj ludzkiego... Owszem, kiedyś nawet, używając dóbr które ci pozostawię, niedoznasz najmniejszego smutku; pomyślisz, przypuszczam, kiedy niekiedy o mnie, lecz rzadko... i bez udręczenia... Moje wspomnienie nigdy liczoném nie będzie w twych radościach, w twych uciechach, w twoich codziennych zamiarach; słowem, nieukażę się już więcéj śród twego życia kwitnącego i pełnego siły, chyba tak jak drzewo, które czas swój przeżyło i służy za nawóz dostarczający soku swym odziomkom... Nic prostszego, bardziéj ludzkiego i naturalniejszego, powtarzam ci.
— Ach! Ojcze, nie wierz temu, — zawołałem przerażony... owe bogactwa będą mi nienawistnemi, boleść moja będzie niepocieszoną....
Lecz Ojciec mój dodał:
— Znowu nierozważna obietnica, moje dziecię; ośmdziesiąt tysięcy liwrów dochodu nie są nigdy nienawistnemi, i największa boleść zawsze znajdzie pocieszenie.... Czyż nie wiem, o tém z własnego doświadczenia? czyż niedoświadczałem tego po śmierci mego Ojca; czyż tego niedoświadczysz po mojéj śmierci?... A jeśli będziesz miał syna, czyż równie tego po tobie niedoświadczy? Wierzaj mi moje dziecię; ja sądzę, że prawdziwa mądrość na tém zależy, aby się śmiało wpatrywać w nieubłaganą rzeczywistość, i nieuwodzić płonnemi nadziejami. Gdy raz na tym punkcie staniemy.... skoro raz prawda rozproszy fałszywe widziadła... nienawidzimy dla tego bardziéj ludzi... gdyż czujemy, że równie jak oni ludźmi jesteśmy; lecz żałujemy ich głęboko, litujemy się nad nimi, wspieramy ich, bo nieraz czujemy się sami tak bardzo nieszczęśliwi! jeśli są niewdzięczni... ach! wówczas śledzimy we własnéj duszy, i nieraz znajdujemy, że mamy sobie do wyrzucenia niewdzięczność, która przed nami ich niewdzięczność usprawiedliwia... Bo widzisz, biedne moje dziecię, wszystko przebaczać, jestto wszystko rozumieć. Nakoniec przybywa wiek, chwila, w któréj obraz ich nędz, o których niewiedzą, lub które pokrywają, tak mocno nas wzrusza, lub tak wielką wzbudza w nas odrazę, iż tak każdy musi zrobić jak ja zrobiłem... porzuca ich i żyje samotny... Wówczas, moje dziecię, zamiast mieć ciągle przed oczyma, nieustanny i boleśny widok moralnych nędz ludzkości, patrzemy tylko na własne nasze nędze.. a jeszcze przepyszny widok natury, zastanawianie się umysłu, niewyczerpane i macierzyńskie słodycze nauki, mogę nas nieraz wydrzeć niezupełnéj i biednéj naszéj ludzkiéj naturze, ».......

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz po téj rozmowie, Ojciec mój już nie żył.....




Rozdział 5.
HELENA. ―

Nie mam innego celu, przywodząc sobie te wspomnienia, tylko nieubłaganie rozpatrzyć się sam w sobie, z wierzchu aż wewnątrz, jeżeli tak rzec można; być obecnym jako widz zimny i bezinteressowany, scenom, odbywającym się w najgłębszych tajemnikach mych myśli, równie jak passowaniu się moich instynktów, tak złych jak dobrych, i nieusuwaniu żadnego, jakkolwiek byłby podłym.
Sądzę, iż nie jestem ani gorszym, ani lepszym, od ogółu innych ludzi; a co mi najbardziéj daje ten rodzaj odwagi wyznania przed sobą wszystkiego, to jest przekonanie, w którém pozostaję, że gdyby większa część ludzi zadała sobie te same zapytania które ja sobie zadałem, i szczerze odpowiedziała na nie, rozwiązanie ich byłoby bardzo często takie same jak ja uczyniłem.
Wracam do śmierci mego Ojca; boleść moja była głęboka, lecz nie ona brała nademną górę: był to zrazu osłupiający przestrach, widzieć się w dwudziestym drugim roku najzupełniéj wolnym i panem znacznego majątku. Potém doznałem także uczucia niewysłowionego zakłopotania, pomnąc, że odtąd zastaję bez żadnego naturalnego wsparcia; błędy czy wzorowe postępowanie, sława lub ukrycie, nic w życiu mojém nie miało już wzruszyć nikogo; zresztą, wyłączne życie mego Ojca, przez długi czas usunęło go od wszelkiego towarzystwa, iż przychodziło mi prawie jak cudzoziemcowi wchodzić w świat do którego koniecznie powoływało mnie moje położenie; przyszłość wówczas wydawała mi się jak obszerna pustynia, przerżnięta tysiącem rozmaitych ścieżek; lecz żadne wspomnienie, żaden interes, żadna opieka rodziny lub stronnictwa nie wskazywały mi drogi.
Jak zwykle, dzięki postępowi czasu, wrażenie to miało się zmniejszyć, potém najzupełniéj sprzeciwić samo sobie; lecz przejście to, z jednego uczucia do drugiego, było długie.
Późniéj, ten rodzaj postrachu połączył się z odcieniem dumy; wówczas pomyślałem że wielkie dobra rodziny do mnie należą, a jeśli ciężar rządzenia niemi zdawał mi się trudnym, kłopot ten miał sam w sobie swoje wynagrodzenie.
Bardzo młody, miałem już niejako zwyczaj widzieć się myślącym; skoro też ujrzałem ponurą moję boleść i głębokie zniechęcenie, przybierające ten pierwszy odcień osobistości, zadrżałem, przypomniałem sobie te straszliwe wyrazy umierającego Ojca: Jesteś szlachetnie myślący i dobry; kochasz mnie najczuléj a jednakie, prędzéj czy późniéj po mojéj śmierci, zaczniesz mnie mniéj żałować potém pocieszać się najzupełniéj, a wreście zapomnisz o mnie całkiem.«
Przytaczają wiele przykładów ludzi, którym przepowiedziano zgon tragiczny i przedwczesny, a którzy, popchnięci niewytłomaczalną totalnością, sami na siebie brali urzeczywistnić te złowróżbne przepowiednie. Podobnież dzieje się jak sądzę, z pewnemi wyobrażeniami, które przeczuwamy chociaż są nam nienawistne, którym opieramy się nadaremnie, a którym jednakże w końcu stajemy się posłusznemi: tak się stało Z przepowiednią mego ojca: długo się jéj opierałem, uległem jéj wreście.
Lecz passowanie się to było bez wątpienia najprzykszejszemi chwilami w mém życiu: rozpoznać zwolna przerażającą próżność naszych żalów, srodze przekonać się o téj straszliwéj pospolitości: że uczucia najgłębiéj wkorzenione w serce przez naturę gasną, więdlą się, umierają i nikną pod lodowatym zawiéwem czasu: podobne myśli niepowinnyż rozdzierać duszy? Przeklinałem też, lecz na próżno, moję niewdzięczność......
Było to w Styczniu, gdyż przepędziłem zimę w Serval z ciotką i Heleną. Co rano wsiadałem na konia, i przejeżdżałem się po lesie trzy lub cztery godziny; to niebo szare, ciemne i zamglone, miało dla mnie powab; te obszerne aleje, okryte śniegiem lub zasnute opadłemi liściami, które wiatr w szybkich kłębach unosił, miały pozór smutku, zgadzającego się z niemi myślami. Opuściwszy cugle na szyje konia, postępowałem tak machinalnie, myśląc zaledwie o przeszłości, o drodze, którą się chciałem udać; nie czyniąc żadnego zamiaru, gdyż zbyt byłem jeszcze odurzony położeniem w jakiém się znajdowałem. Tak długo żyłem pod najzupełniejszą władzą mego ojca, nie mając innéj woli prócz woli jego, innych zamiarów prócz zamiarów które układał, — w podróży nawet, wola jego, wyobrażona przez wolę nauczyciela, tak nieustannie mi towarzyszyła, iż zupełna i nieograniczona wolność którą teraz posiadałem, udręczała mnie, powtarzam, i przerażała zarazem.
Gdym powracał z długich przechadzek, znajdowałem Helenę i matkę czekające na mnie; rozmawialiśmy o moim Ojcu, i ciotka nakłaniała mnie do przezwyciężenia wstrętu, jakiego doznawałem zajmować się mojemi interesami; lecz te szczegóły zbyt srodze przypominają mi rozmowy moje z ojcem w tym przedmiocie; niemogłem się jeszcze przekonać i poruczałem mojemu nauczycielowi to staraniu. We trzy miesiące późniéj, udręczenia moje wielce straciły ze swéj goryczy, zaczynałem niejako rozpoznawać się i spoglądać wokoło siebie, wyobrażenia moje stały się daleko czystszemi, bardziéj ustalonemi, względem sposobu jakim miałem użyć mojéj wolności. Wolność ta niepokoiła mnie jeszcze, lecz już więcéj nieprzerażała. Kierunek myśli niemoże się nieraz ustrzedz od wpływu rzeczy zewnętrznych i wprost fizycznych; doświadczyłem tego wówczas. Wiosna zbliżała się, i zdawało się jak gdyby z czarną zimą miała także przeminąć pierwsza gorycz mojéj boleści, i niepewne moje zamiary, lube nadzieje, odrodzić się z uśmiechającém zakwitnieniem maja.
Byliśmy w połowie Kwietnia; od śmierci ojca, niemogłem się przekonać aby pójść na smentarz wiejski, gdzie się wznosił grobowy pomnik naszéj rodziny, tak bardzo obawiałem się srogiego wrażenia jakiegom miał doznać; pewnego dnia przeklinałem właśnie moje słabość, gdy mi Helena rzekła: »Miejże nieco odwagi Arturze, pójdź, będę ci towarzyszyć.«
Matka Heleny, będąc tego dnia cierpiąca, nie mogła pójść z nami, samiśmy więc poszli.
Wzruszenie moje było tak gwałtowne, iż drżałem; zaledwie mogłem się na nogach utrzymać. Helena, również może jak ja głęboko czująca daleko się jednak mniéj wzruszoną wydawała; przybywszy też pod kolumny grobowca, zemdlałem...
Gdym odzyskał zmysły, postrzegłem Helenę klęczącą przy mnie, uczułem jéj łzy roszące moje policzki, gdyż obu swemi rękami utrzymywała mi głowę. Pierwszy raz, nakoniec, rzecz dziwna! pomimo świętości miejsca, pomimo rozdzierających nieśli, które musiały mnie udręczać, pierwszy raz uderzony zostałem pięknością Heleny... Potém wrażenie to przeminęło szybkie jak sen, znowu ogarnęły mnie myśli jak najsmutniejsze, bardzo płakałem, i powróciliśmy do zamku.
Odtąd chodziliśmy z Heleną prawie codziennie na smentarz; zamiast cierpkiéj i dojmującéj boleści, uczuwałem coraz to bardziéj lubą tęsknotę, która nie była bez pewnego uroku... Uczułem najprzód w sobie z radością niewymowną wdzięczność ku pamięci mego ojca, i błogosławiłem go pobożnie i z podziwieniem za to, że mi okazywał przywiązanie tak głębokie, a nadewszystko tak przewidujące, pomimo straszliwego przekonania w którém zostawał o najzupełniejszém zapomnieniu, w jakie wpadają ci, co już zeszli z tego świata.
Wychodząc z méj osłupiałości, zaczynałem wreście oceniać świetne położenie jakie mi przysposobił; dla tego pewnie, aby mu dochować wieczną wdzięczność; lecz nakoniec, pojąwszy to położenie w całym jego przepychu, drżałem niekiedy, aby w głębi tego mocnego uczucia, niebyło straszliwego samolubnego ukontentowania.
Powiedziałem już, że przez długi czas niepostrzegłem piękności Heleny; chociaż to może będzie się zdawało rzeczą dziwną, lecz każdy to pojmie, że aż do téj chwili była dla mnie tylko siostrą; gdym ją opuścił, udając się w podróż, zostawała w klasztorze i była prawie jeszcze dziecięciem: potém, w ostatnich miesiącach życia mego Ojca, tak srodze byłem zajęty jego boleściami, a Helena okazywała dla niego przychylność tak poświęcającą się, jak gdyby własną była jego córką, iż to uczucie, zupełnie braterskie, zmienić się niemogło.
Helena o trzy lata odemnie młodsza: była jasno-włosa i blada; obejście jéj było uprzejme lecz zimne, a jéj wielkie błękitne oczy, nos orli, szerokie i piękne czoło, często pochylone, nadawały jéj postać wrażającą uszanowanie i pełną tęsknoty: jeszcze będąc dziecięciem. zawsze była zamyślona: był to charakter milczący i nielubiący udzielać swych wrażeń: obojętna na radość i przyjemność jéj wieku, zawsze niezmiernie lubiąca siedzieć i nie wiele używać poruszenia; śmiała się bardzo rzadko i często zamyślała; brwi jéj, popielato blond, daleko ciemniejsze niż blond włosy, rzadkiéj gęstości i długości, były zanadto może wydatne; powabna jéj nóżka, i ręka, nieco przydługa, tchnęły starożytną pięknością; kibić jéj wysoka, giętka i szczupła, rzadkiéj była doskonałości; lecz trzymała się bardzo źle, i przez gnuśność, pochylała prawie zawsze swe białe i okrągłe ramiona, pomimo ciągłych napomnień matki. Co do jéj dowcipu, ten mnie nigdy dotąd nieuderzył; była zawsze pełna uprzedzającéj grzeczności i delikatności w przywiązaniu które okazywała memu Ojcu, a jak powiedziałem, ze inną zupełnie jak siostra się obchodziła.
Słowem, była to przywiązana i czuła natura, litościwa i uprzejma dla wszystkich, lecz przybierająca podejrzliwą dumę i niezwykłą drażliwość, skoro mogła mniemać że czyniono najmniejsze zastosowanie do jéj ubóstwa.
Przypominam sobie zawsze, iż przed śmiercią mego Ojca, Helena bardzo długo i prawdziwie na seryo ze mną się kłóciła, gdyż nierozważnie i niedorzecznie wymówiłem się przed nią: że młode panienki, bez majątku, zawsze prawie nieszczęśliwie przeznaczone są od dzieciństwa starym podagrykom, którzy znudzeni światem, szukają młodej dobrze urodzonéj panienki, która odważyłaby się poświęcić i podzielić ich kłótliwą samotność.
Matka Heleny, a siostra mego Ojca, była kobiéta słaba, o nic niedbająca, lecz doskonale dobra, dowcipna i mająca jak najdystyngowańsze ułożenie. — Mąż jéj, długo zajmując wysokie dyplomatyczne urzędy, nadzwyczaj rozrzutny, wielki gracz, lubiący wystawność i zbytek, reprezentując swój dwór jak najszlachetniéj, z jak największą pompą, rozproszył prawie cały swój majątek, równie jak majątek żony; pozostała też, jeśli niezupełnie uboga, to przynajmniéj tylko przy zaszczytnym, lecz bardzo mierném utrzymaniu.
Nigdy w życiu niepomyślałem o nierówności majątku istniejącéj pomiędzy Heleną a mną; gdy piękność jéj uderzyła mnie, również i wtedy niemyślałem o tém, gdyż sądzę, że jednym z głównych rysów młodości, która widzi się bogatą bez pracy, jest, że tak powiem, ubarwiać wszystko odcieniami swego złotego pryzmu.
Od chwili w któréj postrzegłem że Helena była piękną, niezdając sobie sprawy z uczuć, których może bez własnéj doznawałem wiedzy, stałem się zupełnie innym; odtąd konne moje przejażdżki daleko były krótszemi, dbałem bardziéj o moje ubranie, i nieraz wstydziłem się, przypominając sobie mój dawniejszy ubiór, zbyt po bratersku zaniedbany.
Ciotka moja miała przyjaciółkę, wdowę także, i matkę córki, będącéj w wieku Heleny, która wprawiała ją w najokropniejszą niespokojność, gdyż miała piersi nadzwyczajnie nadwerężone. Słyszałem moję ciotkę mówiącą o téj przyjaciółce, i zgadującą na domysł, że łatwiéj było odosobnić się śród świata, niżeli w samotności; namówiłem moją ciotkę aby zaprosiła do siebie tę przyjaciółkę na mieszkanie wraz z córką, do Serval, którego powietrze tak nadzwyczaj było czyste; ciotka moja przychyliła się do tego z radością, i niezadługo pani de Verteuil i jéj córka, biedne ośmnasto-letnie dziewczę, niebardzo ładna, lecz mająca wyraz tak wielkiego poddania się swemu cierpieniu, iż głębokie wzbudzała zajęcie, przybyły do zamku.




Rozdział 6.
― WYZNANIE. ―

We dwa miesiące po przybyciu Pani de Verteuil do Serval, smutny pozór tego starożytnego domostwa zdał się być najzupełniéj zmieniony; wszystko w moich oczach rozkwitało, jaśniało świeżością, promieniało... kochałem Helenę!
Wielu z naszych sąsiadów, których aż dotąd odstręczała posępna odludkowatość mego ojca, usiłowało wejść zemną w stosunki; czułem się tak szczęśliwy, iż z tą uprzejmą łatwością jaką nadaje szczęście, a która jest tylko obojętnością dla wszystkiego co niema związku z naszą miłością, wdałem się w te sąsiedzkie stosunki; i niezadługo Serval, niebędąc zbyt hałaśnym, stał się jednak daleko bardziéj ożywionym, niżeli był od dawna.
Tak dalece byłem wyłącznie zajęty moją miłością, iż rzadko kiedy zastanawiałem się i to prawie pomimowolnie, nad zmianą która zaszła w mojéj boleści. Od dziewięciu już blisko miesięcy straciłem Ojca, a jednakże to wspomnienie, zrazu tak nieustającą zatrute goryczą, słabło zwolna: zacząłem chodzić każdego poranku na smentarz, potém chodziłem daleko rzadziéj; potém zastąpiłem te smutne i pobożne odwiedziny kilku godzinami, przepędzonemi codziennie na rozważaniu przed portretem jego.
Kazałem był umieścić ten portret w ramach zamkniętych podwójnemi drzwiczkami, sądząc iż to było znieważać obraz drogich nam osób, wystawiając go na obojętne spojrzenia, i także, iż podobne rozważanie, w którém przychodzimy czerpać wysokie i poważne myśli, powinno być przedsięwzięte z rozwagą, a nie pochodzące z przypadku, który mógł w tę stronę zwrócić nasze spojrzenia; ramy, mieszczące w sobie ten portret były więc dla mnie pewnym rodzajem przybytku, którego nigdy nieotwierałem bez bolesnego i świętobliwego skupienia ducha.
Ależ, niestety! te rozpamiętywania, z razu codzienne, stały się również mniéj częstemi, i przez to samo że moje oczy nie mogły się przyzwyczaić patrzeć z obojętnością na ten obraz, będący dla mnie prawie świętością, przez to samo daleko rzadziéj mu się przypatrywałem, i niezdołam opisać wrażenia, prawie pełnego bojaźni, którego doświadczałem otwierając te ramy: serce biło mi straszliwie gdym patrzał na surową i bladą twarz mego Ojca, która zdawała się wydobywać z płótna, ze swoją smentną spokojnością, i zimno sprawdzać moję niewdzięczność i zapomnienie, które mi, niestety! przepowiedział.
W tenczas, przerażony, raptem zamykałem ramy, i płakałem, przeklinając moję obojętność; lecz te rozdzierające żale krótko trwały, i czułem niewysłowione udręczenie, mówiąc sobie:
»Doznaję w téj chwili okropnego wzruszenia, a jednak, jutro może, dziś wieczór nawet, zapomnę o niém, i będę uśmiechający i szczęśliwy obok Heleny!...» Nie! nic niezdoła wyrazić boleśnego uczucia jakowe we mnie wzbudzała ta myśl, która, przychodząc urągać się z mojéj boleści, wykrywała mi bliską jéj próżność, nawet wpośród rozpaczy najbardziéj udręczającéj i najprawdziwszéj.
Nakoniec, wyznaję ze wstydem, przez cały miesiąc nieotworzywszy obrazu, ogarnęła mnie niepodobna do uwierzenia podłość żem więcéj nie śmiał na niego rzucić oczu, tak bardzo się lękałem tego groźnego zjawiska... Późniéj to ośmieliłem się stawić mu czoło... i zobaczymy jak ten wypadek, nic nieznaczący sam przez siebie, wywarł wpływ na los mój cały.
Te wrażenia, które mnie daleko mniéj wzruszają gdy je z zimną krwią rozbieram, wzruszały mnie zapewne wówczas z daleko większym nieładem; lecz chociaż pogrążony w upojeniu pierwszéj miłości, czułem jednakże wpływ ich tajemny i okrutny.
Powiedziałem już że kochałem Helenę; postępy téj miłości były bardzo dziwne, i wykryły mi nędzne instynkta samolubstwa, dumy i niedowierzania, dotąd we mnie uśpione.
Nigdy, ach! nigdy nieośmielę się naganiać mojemu Ojcu, że mi udzielił straszliwych nauk, o których wspomniałem, gdyż szczęście moje było najgorętszym jego życzeniem; lecz podobnie jak pewne rośliny, dzikie i silne, przesadzone w grunt mający za mało soków do ich wyżywienia, pochłoną go w prędce i zeschną bez kwiatów i owoców, widocznie moralna moja natura nie była dość silną aby skorzystać z tak straszliwych nauk; u mego ojca, te opryskliwe i posępne przekonania, zakwitały przynajmniéj uprzejmością i przebaczeniem dla wszystkich: u mnie, kiedy zbywało na tym dzielnym i potężnym soku, łodyga musiała pozostać w całéj smutnéj nagości swéj zczerniałéj kory, i nigdy niezakwitnąć.
Powróćmy do Heleny, chociaż niektóre z tych wspomnień jeszcze zapłonieniem wstydu twarz moję powlekają.
Była to moja pierwsza serdeczna miłość, i jak każda pierwsza miłość, była z razu prostoduszna, nieprzewidująca, płocha, dająca się na ślepo unosić uśmiechającym i czystym falom namiętności, ukołysana pierwszemi harmoniami przebudzającego się serca, i to wedle starego mitologicznego godła, z oczyma zamkniętymi aby niewidziéć widnokręgu.
Te trzy miesiące zupełnego niedbania o przyszłość były jednakże rozkoszne, i zawsze z przyjemnością przypominam sobie najmniejsze szczegóły tych chwil szczęśliwych.
Niezadługo po przybyciu Pani de Verteuil i córki jéj de Serval, prosiłem pewnego dnia Heleny, aby wsiadła na konia jak jéj przyjaciółka, która dla zdrowia bawiła się tém ćwiczeniem. Sprowadziłem z Anglii dwóch ogierków bardzo łagodnych, gdyż Helena niezmiernie była lękliwa. Aby ją ośmielić do zrobienia zemną i Panną de Verteuil kilku wycieczek po za obręb zwierzyńca, byłem zmuszony, aby przyzwyczaić Helenę do przezwyciężenia pierwszéj lękliwości, oprowadzać ją na koniu długo i zwolna po zwierzyńcu, idąc sam przy niéj pieszo.
Nic rozkoszniejszego jak te małe przestrachy następujące co chwila, które zarumieniały łagodną bladość jéj pięknéj twarzy, któréj część górna, zasłoniona od słońca szerokim słomianym kapeluszem, pozostawała w pół-świetle najprzezroczystszém i jak tylko można najmiléj uzłoconém, gdy tymczasem purpurowe jéj usteczka i piękny podbródek jaśniały żywo oświecone. Zawsze była ubrana biało, z szerokim pasem z popielatéj mory, który odznaczał jéj kibić, tak giętką i szczupłą, iż gięła się schylona jak trzcina pod zawiewem wietrzyku, za każdém stąpieniem jéj Szkockiego konia, całkiem czarnego, którego długa grzywa i długi ogon z wiatrem się unosiły.
Trzymałem cugle, a Helena, na najmniejsze poruszenie małego Blaka, pośpiesznie opierała z bojaźnią swą rączkę na mojém ramieniu: ta, obawa wzbudzająca naiwne żarty Panny de Verteuil, która daleko śmielsza od swéj przyjaciółki, często nas pozostawiała samych puszczając się szybko dla ośmielenia Heleny.
Przejażdżki te odbywały się zwykle w obszernéj alei, wysadzonéj dębami gęstemi, i wszędzie najpiękniejszą trawą zarosłéj. Dopóki Panna de Verteuil była przy nas, byłem wesoły, rozmowny, a Helena zawsze zamyślona, zdawała się jednakże nieco ożywiać; lecz, skoro tylko Zofia nas opuszczała, wpadaliśmy w milczenie bez końca, którego wielce się wstydziłem, a które jednak wydawało mi się być rozkoszném.
Od niejakiego czasu, napisałem do Londynu, do jednego z moich przyjaciół, aby mi przysłał wyborowych koni, kilku ludzi powodnych i kilka powozów, gdyż żałoba moja niezadługo miała się już skończyć.
Przybycie tych powozów było pewnym rodzajem uroczystości w Serval: trzymałem to w sekrecie, i pamiętam dziecinną i naiwną radość Heleny, gdy w piękny wieczór Sierpniowy, pragnąc przejechać się po lesie, zamiast widzieć zajeżdżający przed skrzydło-schody jeden ze zwyczajnych naszych powozów, ujrzała prześliczny koczyk, zaprzężony cztérema czarnemi końmi, któremi powodowało dwóch małych angielskich pocztylionków, ubranych w kurteczki z popielato perłowego atłasu.
Wsiadła do kocza ze swą matkę i przyjaciółkę. Towarzyszyłem im konno do tego wspaniałego lasu, i powróciliśmy zwolna do zamku, przy najpiękniejszém świetle księżyca, który promieniał jak tylko można najbardziéj malowniczym sposobem w ciemnych i obszernych alejach naszych wielkich borów.
Z powodu téj przejażdżki, muszę wyznać żem nigdy niewidział kobiéty, któréj zbytek lepiéj by przypadał jak Helenie, lub któraby lepszy ton nadawała zbytkowi; znajdowała się w niéj wielkość i wdzięk, tak mimowolne i tak czarodziejskie, iż niepodobna było wyobrazić ją sobie inaczéj, jak tylko okolona cudami gustu, najczystszego i najdoskonalszego. Niebędęc też uderzająco piękna, Helena należałaby zapewne do téj małéj liczby kobiét, których nikt niepomyśli chwalić ubioru, powozu lub pałacu, chociażby to wszystko najwytworniejszéj było elegancyi: sama już ich obecność harmoniuje i przyswaja sobie niejako wszystkie te cuda. Tyle osób jest szyldami, przydatkami, lub sprzecznością swego zbytku! a tak mało umie im dać ten rzadki i zachwycający odblask, mogący się porównać do promieni słońca, które samo tylko może jeszcze przyozdobić najwyższy przepych!
Pewnego dnia, za powrotem z przejażdżki i czekając na herbatę, Helena zażądała pozostać w salonie bez światła i kazać pootwierać okna, aby go księżyc oświecił swoim łagodnym blaskiem; matka na to zezwoliła.
Nic tęskniejszego, jak ów ogromny pokój, w ten sposób oświecony; rozmowa też, zrazu ożywiona, zaczęła zwolna ustawać.
Ciotka mówiła o moim Ojcu; wspomnienie to zasmuciło każdego z nas w inny sposób: jéj przypomniało brata ukochanego; Pani de Verteuil, los smutny, który może zagrażał jéj córce; a mnie znowu, moje występne zapomnienie.
Niezadługo umilkliśmy wszyscy; siedziałem obok Heleny, z głową ukrytą w rękach. Sam nie wiem dla czego wyrzucałem już sobie ten zbytek, który zacząłem rozjawiać; doznawałem płonnéj zgryzoty, pomyślawszy, że zamiast odbywać naszą codzienną przejażdżkę, w posępnym i staroświeckim powozie który należał do mego Ojca, i który powozili ludzie, będący niegdyś u niego w służbie, użyłem powozu lekkiego, eleganckiego, i sług zupełnie obcych. Raz jeszcze powtarzam, nic bardziéj nieznaczącego w istocie; niepojmuję też dla czego to tak przykre zrobiło na mnie wrażenie.
Po niejakiém zastanowieniu, opuściłem rękę na poręcz krzesła: natrafiłem na rękę Heleny, zapłoniłem się mocno, i serce moje dziwnie się ścisnęło; skoro Helena rękę moję poczuła, ręka jéj prawie nagle stała się zimną, jak gdyby wszystka jéj krew napłynęła do serca; nie śmiałem ani usunąć méj ręki, ani ręki jéj ścisnąć: uczułem też jak zwolna się rozgrzewała, i niezadługo stała się pałającą... Po nerwowych zadrżeniach prześlicznego jéj ramienia, mógłbym był policzyć pośpieszne bicie jéj serca... Czułem się słaby, i doznawałem wzruszenia zarazem niewysłowienie przyjemnego i smutnego...
O skromna pogodo pierwszych wzruszeń, cóż cię kiedykolwiek zastąpi! O źródło tak czyste w swym zarodzie! jakże świeżość jego jest rozkoszną, gdy szemrze spokojne, lękliwe i nieznane, pod kępami zieloności; lecz, niestety! ileż z wdzięku swojego utrącą, z wdzięku najmroczniejszego, gdy oblewa i odbija bez różnicy wszystkie brzegi, których szczątki skalają na zawsze bieg wód jego zamąconych....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kochałem Helenę namiętnie, z uwielbieniem, a jednakże nie śmiałem jeszcze wyznać jéj mego przywiązania.
Pewnego dnia przechadzaliśmy się wraz z Panną Verteuil, która była wychowana w klasztorze z Heleną. Niewiem z jakiego powodu zaczęto mówić o imieninach i rocznicach; nagle panna Zofia de Vevteuil odezwała się z roztrzepaniem do swéj przyjaciółki, spoglądając na mnie: — »Czy przypominasz sobie, Heleno, jakeśmy to drżały, biédne dziewczęta, kiedyś jego imieniny obchodziła
Helena mocno się zapłoniła, uczyniła poruszenie gniewu, i odpowiedziała opryskliwie przyjaciółce: »Nierozumiem cię.« Umilkła biedaczka, i powróciliśmy wszyscy bardzo smutni.
Nazajutrz, napotkawszy pannę de Verteuil w bibliotece, chciałem się dowiedzieć od niéj o znaczeniu słów, które wczoraj zdawały się tak wielkie wrażenie czynić na Helenie. Po długiém wahaniu się, wyznała mi wreście, że w klasztorze, każdego roku, Helena obchodziła moje imieniny z dziecinną uroczystością: przygotowania ograniczały się na kupieniu ogromnego bukietu, który przewiązywała piękną wstążką, na któréj potajemnie wyszyła mą cytrę; potém składała ten bukiet na wazonie marmurowym, który leżał uszkodzony w samotnymi zakątku ogrodu klasztornego, i przepędzała godziny rekreacyi modląc się przed tym bukietem, i błagając Boga o szczęśliwą podróż dla mnie.
Panna de Verteuil niemogła się dość naopowiadać obawy Heleny, wówczas gdy się lękała aby ją kto nienadybał gdy wyszywała wstążkę, i tysiączne sposoby, nieraz daremne, jakich zażywała aby się wystarać o bukiet.
Wszystkie te dzieciństwa opowiadane mi były tak naiwnie przez pannę Verteuil, iż wzruszony zostałem z podziwienia i rozczulony aż do łez; gdyż, nim wyjechałem w podróż, podczas kilko-tygodniowéj bytności Heleny w Serval, zawsze tylko uważałem ją jako dziecię.
Od tego wieczora, którego przypadkiem napotkałem jéj rękę pod moją ręką, Helena zdawała się mnie unikać; zwyczajna jéj posępność zwiększała się jeszcze bardziéj; charakter jéj, dotąd łagodny i jednostajny, stawał się opryskliwym; nieraz, po całych godzinach, zostawała w swym pokoju zamknięta, z pozamykanemi okiennicami, w najzupełniejszéj ciemności.
Ja sam także bardzo wiele cierpiałem: byłem niespokojny, roztargniony, zdawało mi się iż wyznanie moje powinnoby powrócić Helenie spokojność i szczęście; lecz nieprzezwyciężona nieśmiałość zatrzymywała to wyznanie na moich ustach.
Pewnego wieczora, jednakże, gdy Helena mniéj była zniechęconą i mniéj smutną jak zwykle, towarzyszyłem jéj konnéj przejażdżce; przyobiecałem sobie mieć odwagę wyznać jéj moję miłość, lecz wówczas dopiero, gdy będziemy w ogromnéj dębowéj alei, o któréj wspomniałem... Przybyliśmy do niéj... Serce moje biło straszliwie... lecz nieśmiałem...
Zawstydzony i rozgniewany, nowe uczyniłem postanowienie, i wskazałem sam sobie marmurową świątynię, która na dwoje dzieliła aleję, jako punkt, w którym miałem odważyć się na nowe wysilenie. Gdyśmy tam przybyli, wzrok mój się zaćmił, serce ścisnęło, zdołałem tylko tłumionym wyrzec głosem: Heleno!... potém zamilkłem.
Obróciła ku mnie swe wielkie oczy wilgotne i jaśniejące zarazem; była bledszą niżeli zwykle; pierś jej wznosiła się niespokojnie; zdawała się badać mnie swém przenikającym spojrzeniem, i chcieć wyczytać aż w głębi mojego serca...
— Ach! Heleno! — odezwałem się znowu, i sam nie wiem jaka głupowata i nieśmiała lękliwość niedozwoliła mi słowa więcéj dołożyć...
Wówczas ona z wyrazem boleści i prawie rozpaczy, którego nigdy wżyciu nizapomnę, zawołała; »Ach! ty nigdy nic w życiu kochać niebędziesz... Zawsze będziesz nieszczęśliwy!...«
Potém, jak gdyby przestraszona temi wyrazy, zaciąwszy konia szpicrózgą, puściła się galopem. Nieruchomy, patrzałem jak się oddalała, gdy postrzegłem że w całym pędzie nadjeżdżała na szlaban, zamykający wejście do alei; zadrżałem, leczo ona, tak lękliwa zwykle, dozwoliła swemu koniowi przeskoczyć tę zaporę, i niezadługo straciłem ją z oczu w głębokościach lasu.
Skorom sam pozostał, te słowa Heleny, wyrzeczone z taką goryczą: — Ah! ty nigdy nic kochać niebędziesz. Będziesz zawsze nieszczęśliwy! dziwne we mnie obudziły uczucie; zrozumiałem że to prawie wyznanie, które głupowate moje milczenie jéj wydzierało, i uczułem jak bardzo musiałem jéj się wydać śmiesznym.
Potém znowu, pomnąc na jéj pomieszanie, na jéj nieśmiałe cofanie wyrzeczonego wyrazu, ani już wątpiłem że mnie kocha; i ten rodzaj wyznania z jéj strony tak mnie niewysłowienie zachwycił, iż przez długi czas, upojony radością, przechadzałem się jak szaleniec, bez stałéj myśli, bez zamiaru, lecz szczęśliwy... o! głęboko szczęśliwy!... szczęśliwy szczęściem prawdziwém, połączoném z promieniejącą pychą.
Nakoniec, za nadejściem nocy, powróciłem do zamku. Wchodząc do salonu, postrzegłem w nim Helenę: twarz jéj była ożywiona, oczy szczególniejszym jaśniały blaskiem; siedząc przy fortepianie grała zwolna i z największym wyrazom ostatnią myśl Webera, tę frazę muzykalną któréj melodya tak jest czystą i melancholiczną.
Skoro Helena mnie postrzegła, rzekła do mnie:
— Przyznaj, żem cię bardzo przestraszyła, nieprawdaż. — I nie czekając mojéj odpowiedzi, porzucając sztukę, którą grała, jak gdyby miała zdradzić smutek jéj serca, zaczęła wykonywać niezmiernie szybkiego i wesołego walca, któremu tu i owdzie towarzyszyła swym głosem, w którym zdawało mi się słyszéć dźwięk niezwykły...
Matka jéj i panna de Verteuil spojrzały na siebie i zdawały się równie jak ja osłupiałe tym nagłym napadem wesołości, tak przeciwnym zwyczajnemu charakterowi Heleny, która nieprzestawała grać walca po walcu, z hałaśną radością dziecięcia.
Sam nie wiem dla czego, ta radość tak nienaturalna boleśne na mnie sprawiła wrażenie, tak bardzo zdawała się nerwową i prawie szaloną. Nakoniec, po półgodzinnym tym niejako spazmie, Helena zbladła nagle i zemdlała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W ośm dni po téj scenie, Helena wiedziała że ją kocham, i wyznała mi miłość swoję.




Rozdział 7.
― LIST. ―

Trzy miesiące, które nastąpiły po naszém wyznaniu, upłynęły jak sen. Chwile te były bez wątpienia najpiękniejszemi i najszczęśliwszemi w mojém życiu; wszystko zdawało się być w harmonijnéj zgodności z tą młodą i niewinną miłością; lato było przepyszne, posiadłość nasza wspaniała i malownicza; wszystko co nas otaczało, było pełne zbytku i elegancyi, rodzaj poezyi podpadającéj pod oczy, zawsze nicoszacowanéj ceny; ramy złote, dodające jeszcze blasku najpiękniejszemu malowidłu!
W pośrodku zwierzyńca był staw ogromny; kazałem zrobić szeroką gondolę, opatrzoną w namioty, firanki, kobierce, miękkie wezgłowia i stolik do herbaty; często też, wieczorem, gdy noc była pogodna, Helena, jéj matka, Zofia i ja, odbywaliśmy długie przejażdżki po tém małém jeziorze. W pośrodku wznosiła się wyspa, gęstém okryta zaroślem, z salą muzykalną, i nieraz sprowadzałem z pobliskiego miasta, w którém stała załoga, trzech wybornych muzykantów niemieckich, którzy, umieszczeni w tym pawilonie, wykonywali do zachwycenia prześliczne trio na skrzypcach, flecie i harfie.
Abyśmy byli sami w gondoli i nie czuli wstrząśnienia, jakie sprawiało poruszanie wioseł, kazałem ją holować na długiéj linie, przez czółno, którém kierowało dwóch moich służących.
Ileż to razy, tak kołysany na falach, pogrążony w łagodném i rozkoszném dumaniu, przy lekkim szmerze kurzącego się samowaru, oddychając miłą wonią herbaty, lub odwilżając usta w śniegu sorbetów, słuchaliśmy z zachwyceniem téj dalekiéj harmonii, dolatującéj do nas chwilami z wysepki... gdy tymczasem księżyc zlewał srebrną swą światłość na obszerne łąki i wysokie drzewa zwierzyńca!
Ileż to długich wieczorów tak przepędziłem obok Heleny! z jakimż to współczuciem poiliśmy się tym zawiéwem melodyi, która raz śpiéwała tak łagodna i dźwięczna, a potém znowu nagle umilkła!... Przypominam sobie, że te raptowne przestanki wprawiały nas nadewszystko w smutek łagodny lecz wielki. Ucho przesyca się nakoniec dźwiękami, jakkolwiek by były harmonijne, lecz śpiéw, tak przerywany tu i owdzie milczeniem, dozwalającém nam podumać o tém, co nas przed chwilą zachwycało; czuć w głębi serca, jak gdyby osłabione echo tych jękliwych i ostatnich zabrzmieli; śpiéw tak przerywany daleko bardziéj znęca, i jeszcze żywiéj bywa upragniony...
Podczas tych chwil rozkosznych, zawsze siedziałem przy Helenie, trzymałem jéj rękę w mym ręku, a miłe ich ściśnięcie było dla nas językiem, dzięki któremu udzielaliśmy sobie wzajemnie naszych wrażeń, tak głębokich i tak urozmaiconych; niekiedy nawet, o upajająca i niewinna pieszczoto! korzystałem z chwili ciemności, aby oprzeć mą głowę na białém ramieniu Heleny, któréj kibić zdawała się wówczas z większém jeszcze omdleniem pochylać.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ależ, niestety! piękne te sny miały miéć niedługo swe przebudzenie... przebudzenie gorzkie i zawodne.
Było to przy końcu dnia Listopadowego; powracałem do zamku, pieszo, wraz z Heleną, Panną de Verteuil i moim nauczycielem, który teraz był zarządcą moich dóbr.
Niebo było pochmurne, słońce chyliło się do zachodu: szliśmy brzegiem lasu, już zaczynającego przybierać jesienną barwę. Srebrno-kore brzozy zdawały się sypać złote liście; ciernie, bluszcze i dzikie morwy, ubarwiały się jaskrawą czerwonością. Na prawo ciągnął się pagórek zaorany, którego ciemny odcień mocno odbijał na pasie pomarańczowego światła, który rzucało zachodzące słońce; powyżéj, wielkie massy chmur, błękitnawo popielate, rozciągały się ciężko, jakgdyby góry powietrzne. Kilka ogni, rozpalonych ze słomy, błyszczało tu i owdzie, porozkładanych na pochyłościach przymroczonych mgłą wieczorną, a lekkie kłęby ich dymów białawych, mięszały się zwolna z temi nagromadzonemi wyziewami. Nakoniec, szczytem tego pagórka, przechodziło zwolna, przy jedno-tonnym dźwięku dzwonków, stado wielkich wołów, które, odbijając się czarno na widnokręgu rozpłomienionym ostatniemi promieniami słońca, wydawały się ogromne przy tym niepewnym zmroku...
Sam nie wiem dla czego widok tego wieczora, tak spokojny i tęskny, bolesne na mnie zrobił wrażenie; Helena, również zamyślona, opierała się na mojém ramieniu.
Po długiém milczeniu, rzekła do mnie: — Nie zdołam wyrazić tego co czuję, lecz zdaje mi się że mi zimno w serce.
Będąc sam pogrążony w niewysłowionych i przykrych roztargnieniach, które ukrywałem przed Heleną, ta wspólność wrażeń mocno mię uderzyła. — Jestto zapewne wzruszenie nerwowe, — rzekłem, — pochodzące z tego posępnego i ponurego powietrza. — Potém znowu wpadliśmy w milczenie.
Doprawdy, wstyd mnie wyznać przyczynę mego smutku; była płonna, dziwaczna, ledwo że niepowiem szalona: był to pierwszy napad téj nieprzezwyciężonéj potrzeby niepodległości i samotności, któréj, późniéj, tak często wpływ uczuwałem, nawet pośród życia najbardziéj zagłuszającego i najbardziéj roztargnionego.
Kochałem Helenę aż do uwielbienia; każda chwila zdala od niéj przepędzona była męczarnią, a jednakże dnia tego, bez żadnego powodu, bez żadnéj urazy, gdyż Helena była dla mnie dobrą i uprzejmą jak zwykle, przez niewytłumaczalną sprzeczność, znajdowałem się nieszczęśliwym, prawdziwie nieszczęśliwym żem musiał pokazać się wieczór w salonie, czynić jego honory i odpowiadał na niemą czułość Heleny.
Po tym dniu, tak tęsknym, miło by mi było powrócić samotnie, módz przepędzić wieczór na dumaniu, rozważaniu, czytaniu, śród najgłębszego milczenia, jednéj z moich książek ulubionych; lecz przedewszystkiém pragnąłbym być sam zupełnie...
Nic bez wątpienia nieprzeszkadzało mi pójść do mego pokoju, lecz wiedziałem że będą goście; byłbym przymuszony dać powód mego oddalenia lub być wystawiony na pytania, uprzejme bez wątpienia, względem mego zdrowia, lecz które byłyby dla mnie nicznośnemi; słowem, powtarzam, w téj chwili, czułem się prawdziwe nieszczęśliwy żem niemógł sam się znajdować.
Dla tego tylko przytaczam ten nic nieznaczący wypadek, że ta kapryśna potrzeba samotności, tak dziwna śród wzruszeń których doznawałem, i tak niezwykła w wieku w jakim wówczas byłem, zdaje mi się być rodzajem szczególności dziedzicznéj.
Z tego powodu, przypominam sobie, że matka mówiła mi zawsze, że, nim osiadł w Serval, i z konieczności swego położenia, ojciec mój był zmuszony widywać wiele osób w Paryżu, jego posępność i zwykła odludkowatość, w owych dniach przyjmowania, dochodziły tło najwyższego stopnia; a jednakże, raz przystąpiwszy do dzieła, jeśli tak się wyrazić można, niepodobna przyjmować z większym wdziękiem, z większą uprzejmością, z doskonalszą i bardziéj wytworną delikatnością taktu: i właśnie to, mówiła mi matka, te przymuszone trzy lub cztero-godzinne kłamstwo, już go naprzód w takowy gniew wprawiało; a jednakże, widząc jego twarz tak przyjemną i szlachetną, jego obejście tchnące powagą tak uprzejmą i powabną, obce osoby ani przypuszczały nawet aby mógł żyć i podobać sobie gdzie indziéj jak w tym świecie, na którym ukazywał się z tylu rzadkiemi i wybornemi korzyściami.
Lecz powracam do tego smutnego dnia listopadowego, w którym pierwszy raz uczułem tak niepodobną do uwierzenia potrzebę osamotnienia się.
Przybyliśmy więc do zamku....
Gdym szedł do mego pokoju aby się ubrać, jedna z kobiét mojéj ciotki, poprosiła mnie w jéj imieniu, abym się raczył udać do niéj natychmiast. Niemiałem żadnego powodu obawiać się tego widzenia się z nią; doznałem jednakże wielkiego ściśnienia serca... Udałem się do méj ciotki; siedziała przy swym stoliczku od roboty, na którym ujrzałem list otwarty postrzegłem że musiała bardzo płakać.
— Mój przyjacielu, — rzekła do mnie, — są ludzie bardzo źli i bardzo niegodziwi... przeczytaj to pismo. Potém podała mi list, i znowu chustką zakryła oczy.
Przeczytałem: było to ostrzeżenie przyjacielskie, którém uprzedzano miłosiernie matkę Heleny, że moje tak poufałe przestawanie z jéj córką zadało nienagrodzony cios jéj sławie; słowem, dawano jéj jasno zrozumieć, przez zagmatwanę frazeologię używaną zwykle w podobnym razie, że Helena uchodziła za moję ulubioną, i że, przez swą słabość niepodobną do darowania i swą o nic niedbającą obojętność, ciotka moja upoważniła te ohydne pogłoski.
To było fałszem, najzupełniejszym fałszem, była to ohydna potwarz; zgromiło mnie to jednakże, gdyż postrzegłem natychmiast że wszystkie pozory miały na nieszczęście nadawać straszliwą wiarę temu oskarżeniu.
Myślałem, że się ze snu przebudzałem, powiedziałem już, dałem się uwieść urokowi téj czystéj i skromnéj miłości, bez wyrachowania, bez rozwagi, z całém upająjącém nieprzewidywaniem szczęścia. Ten list przedstawił mi rzeczywitość przed oczy; zgromił mnie zupełnie.
Moje pierwsze wzruszenie było szlachetne i wspaniałe: podarłem ten list, mówiąc mojéj ciotce: — Wiérzaj mi, ciociu, że sława mojéj kuzynki Heleny będzie pomszczona jak być powinna.
Ciotka moja uśmiechnęła się smutnie i rzekła mi: — Mój przyjaciela, sam dobrze czujesz, iż po podobnym rozgłosie musimy się rozdzielić; bawiąc dłużéj w Serval było by to usprawiedliwiać podobne niegodziwości. Znam moję córkę, znam wzniosłość twoich uczuć, dosyć na tém. Lecz, moje dziecię, pozory są przeciwko nam; ufność moja tak słuszna i tak zaszczytnie w tobie położona, nazwana zostanie słabością i nieprzezornością. Niepomyślałam: niestety! iż życie najczystsze samo w sobie, ma zawsze świadków gotowych je oczernić... Wiesz dobrze, Helena jest uboga, nic nieposiada na świecie prócz swéj sławy.... Dałby Bóg, aby te straszliwe potwarze niemiały już nie wynagrodzonego i nieszczęsnego rozgłosu!
— Czyż Helena jest o tém uwiadomioną? — spytałem ciotki.
— Nie mój przyjacielu; lecz jéj charakter dość jest mocny, abym nic przed nią nieukrywała.
— Kiedy tak, moja ciotko, wyświadcz że mi tę łaskę i przyrzecz mi, że jéj nic niepowiesz aż do jutra.
Ciotka moja przystała na to, i powróciłem do siebie. Łatwo pojąć że błaha i ulotna potrzeba samotności któréj doznawałem, ustąpiła tak rzeczywistemu zajęciu.
Obiad był smutny, potém powróciliśmy do salonu. Helena zbyt kochała matkę, i mnie także za bardzo kochała aby niepostrzedz że mamy jakieś zmartwienie; zresztą, nieumiałem jeszcze wówczas ukrywać méj urazy.
Tysiąc zmięszanych myśli wiodło ze sobą walkę po mojéj głowie: niezatrzymywałem się na żadném postanowieniu, przypominałem sobie długie moje rozmowy z Heleną, nasze przechadzki nieraz samotne, lecz upoważnione poufałością pokrewieństwa, zasięgającą naszego dzieciństwa; przypominałem sobie nasze niewinne radości, pierwszeństwo prawie pomimowolne, które jéj ciągle przyznawałem: na przechadzce zawsze ją prowadziłem pod rękę; konno, zawsze jechałem obok niéj; słowem nieopuszczałem jéj nigdy. Postrzegłem wówczas, że, w oczach najmniéj nawet uprzedzonych, pierwszeństwo tak wytrwałe musiało znacznie nadwerężyć sławę Heleny. Potém przypominałem sobie tysiąc spojrzeń, tysiąc milczących znaków, umówionych i przesyłanych sobie nawzajem, niema i miłosna mowa, która niemusiała unikać zazdrosnego wszystko-widzenia osób, któreśmy przyjmowali; nieszczęsny urok pierwszéj miłości, lecz który tak wyłącznie nas zajmował, ze aniśmy myśleli o tém, co się działo po za jéj obrębem; powietrzo-krąg upajający, śród którego żyliśmy tak szczęśliwi tak o nic niedbający, iż sądziliśmy go niedościgłym dla obojętnych oczu!
W miarę jak zasłona, która dotąd pokrywała przedwmną moje postępowanie, uchylała się, pojmowałem moję niepojętą płochość; i jak każdy młody charakter, jeszcze je bardziéj sądziłem być nierozsądne... Ujrzałem przyszłość Heleny zupełnie straconą; gdyż, nie mając majątku, czystość jéj postępowania, nie mogąca podpaść najmniejszemu zarzutowi, podwójnie stawała się dla niéj szacowną. Potém, z uniesieniem przypominałem sobie jéj miłość, jéj przywiązanie tak czyste i tak poświęcające się, które sięgało aż dzieciństwa; jéj przymioty wzniosłe, jéj rozum, jéj łagodność, jéj piękność, jéj gust wytworny... Słowem, zacząłem myśleć, że Helena, chociaż niewinna, mogła wydawać się występną w oczach świata, i że ponieważ może zadałem niewynagrodzony cios jéj sławie, jedyném wynagrodzeniem imnie godném było ofiarować jéj moję rękę.
Wtenczas widziałem się szczęśliwym i spokojnym w tym zamka, żyjąc w nim przy niéj jak dotąd żyłem: był to widnokrąg cudownie spokojny i promieniejący; w miarę jak tak myślałem, dusza moja radowała się i zdawała się wznosić. Niewiem jaki głos wewnętrzny i uroczysty mówił mi: »Stoisz na wstępie życia; dwie drogi są przed tobą otwarte: jedna tajemnicza, niepewna, nieprzewidziana; druga stała i zapewniona: w téj, przeszłość zaręcza ci prawie za przyszłość; jestto rozpoczęte szczęście, którego używać dłużéj, zupełnie od ciebie zależy; patrz, co za życie łagodne, uśmiechające; spokojność wieśniacza, pamiątki rodzinne, pokój wewnętrzny. Dość jesteś bogaty aby żyć w pośród wszystkich uroków zbytku i błogosławieństw tych, którym dopomożesz, Helena kocha cię od dzieciństwa, ty ją także kochasz...... Szczęście jest przy tobie.... chwytaj go.... Jeśli opuścisz tę jedynę sposobność, życie twoje wystawione będzie na wszystkie burze namiętności.«
Z zachwyceniem słuchałem tego niejako objawienia; w téj chwili szczęście zdawało mi się niezawodném, jeśli się namyślę przepędzić tak całe życie z Heleną.
To przekonanie tak było lubem, iż czoło moje rozjaśniło się, twarz znowu zapromieniała najczystszém szczęściem; tak nakoniec byłem uniesiony radością, iż niemogłem się wstrzymać aby niezawołać głośno, odpowiadając na te wewnętrzne myśli:
— Tak jest, Heleno!:.. tak będzie... to jest przeznaczeniem mego życia!
Łatwo pojąć zadziwienie mojéj ciotki, Pani de Verteuil, Zofii i Heleny, na to wykrzyknięcie tak nagłe, a tak dla nich niezrozumiałe.
— Arturze, tyś zwaryował, — powiedziała ciotka.
— Nie, dobra moja ciotko, nigdy w życiu nie byłem rozsądniejszy... — Potém dodałem: — Pamiętaj na twoję obietnicę. — I całując rękę Heleny, powiedziałem jéj, jak zwykle każdego wieczora: — Dobra noc, Heleno. — Potém, wyszedłszy z salonu, powróciłem do siebie.
Powiadałem że już od dawna nieotwierałem drzwiczek, zasłaniających obraz mego ojca, czułem się wówczas tak silny własném szczęściem, iż znalazłem odwagę wystawić się na wrażenie którego się lękałem.
A potém, zdawało mi się że w chwili tak uroczystéj, powinienem był nie jako zasięgnąć rady od jego wspomnienia; i drżąc, pomimo stałéj woli, roztwożyłem obraz....




Rozdział 8.
PORTRET. ―

Noc była; jasność świec woskowych najzupełniéj oświecała portret. Sam nie wiem dla czego, pomimo radości, jaką postanowienie przedsięwzięte względem Heleny, nieciło we mnie, sam nie wiem dlaczego, przypatrując się surowéj twarzy mego ojca, czułem się nagle zasmucony; nigdy charakter jego smutny i surowy nie zdawał się większego czynić na mnie wrażenia. Czoło szerokie i z włosów obnażone było wystającém; oczy głęboko zapadłe, i przysłonione brwiami gęstemi i siwemi, zdawały się badaćimnie z przerażający nieruchomością; jagody były wystające, policzki wklęsłe, usta surowe i dumne; nakoniec posępna barwa ubioru mięszała się z tłem obrazu; widziałem tylko tę bladą twarz, która jaśniała w ciemności.
Ukląkłem, i długo rozmyślałem.
Skoro podniosłem głowę, rzecz bardzo naturalna sama ze siebie, tak mocno mię przeraziła, iż pomimowolnie zadrżałem: zdało mi się widziéć lub raczéj postrzegłem, coś nakształt łzy świetnéj toczącéj się wzdłuż policzków portretu, potém spadła zimna na moję rękę, którą oparłem na obrazie...
Niezdołam wyrazić pierwszego mojego przerażenia, gdyż przez kilka chwil nie byłem nawet zdolny myśléć.
Potém, przezwyciężając ten płonny postrach, zbliżyłem się, i postrzegłem wówczas, że wilgoć i gorąco, razem połączone, zrządziły jedynie te sączenie się po płótnie, przez tak długi czas zamkniętém. Smutnie uśmiechnąłem się z mojego przestrachu, lecz wrażenie było żywe i mocne, i niemogłem wpływu jego uniknąć. Nieco spokojniejszy, siadłem na przeciwko portretu. Zwolna, długie rozmowy miewane z Ojcem, stanęły mi na myśli, podobnie jak jego udręczające maksymy, oraz jego wątpliwość o prawdzie i trwaniu przywiązań. Jak bardzo czułem moje serce rozpływające się pierwéj tak wówczas ściskało się z przerażeniem: pamięć o mojéj obojętności, uchybienia jego wspomnieniu, oburzały mnie przeciwko sobie samemu, lecz pragnąc wyjść z tego zakresu gorzkich myśli, zacząłem niejako radzić się myślą mojego Ojca, względem mego postanowienia ożenienia się z Heleną.
Myśląc o téj przyszłości, która mi się wydawała tak uśmiechającą i piękną, wlepiałem oczy w tę bladą i milczącą twarz, od któréj żądałem nierozważnie, aby pochwaliła myśli mną miotające; lecz jéj niezachwiany i smutny uśmiech pogardy, krew lodem w żyłach moich ścinał...
Kocham Helenę najgłębszą miłością, mówiłem, wyciągając ręce ku niemu... Wrażenie to niemyli mnie?... To, com szlachetnie i wspaniale postanowił powinnoby zapewnić moje szczęście i szczęście Heleny.... nieprawdaż, mój Ojcze?...
I chciwie badałem nieruchomych jego rysów... gdyż, powtarzam, w téj chwili łudzącego mnie uroku zdawało mi się, iż powinien był uczynić znak przyzwolenia...
Lecz czoło białe i pomarszczone ani się poruszyło; potém zdało mi się słyszeć w głębi najskrytszych tajników mego serca zwięzły głos Ojca, który mi odpowiadał:
»Kochałeś mnie także najgłębszą, miłością; uczyniłem dla ciebie daleko więcéj niżeli Helena, dałem ci życie i majątek... A wśród używania tego majątku zapomniałeś o mnie! Biedne dziecię!«
Przerażony, mówiłem daléj: »Lecz Helena kocha mnie najmocniéj, nieprawdaż, Ojcze?«
I patrząc na twarz ciągle nieruchomą, któréj milczenie mnie przestraszało, znowu odzywałem się z przerażeniem: »Lecz ona więc mnie niekocha, lub może ja się mylę względem uczucia, które sądzę dla niéj doznawać, kiedy tak na mnie spoglądasz, o mój Ojcze!
«Czyż ci niepowiedziałem abyś się strzegł uwielbień, które wzbudzi ku tobie twój majątek, i mocno zgłębiał pozory?
— Ależ, wielki Boże! jakąż myśl tajemną ona mieć może? Ona, młoda panienka tak szlachetna i niewinna, ona, co kochała ciebie jak Ojca a mnie jak brata, nieuwierzyłaż z największém zaufaniem w moję miłość, niedbająca o resztę, i całkiem w niéj zatopiona? Czyż niewydała obojętnie na potwarz świata swéj sławy, jedynego swojego skarbu?«
Niestety! wybacz o mój Ojcze! gdyż to może nędzny i pieniężny instynkt odpowiedział mi za ciebie; bez wątpienia, płonąc się za moję podłość, chciałem przypisać twojemu wpływowi tę myśl piekielną, pierwsze powątpiewanie, które przyszło zakłócić na zawsze, uśmiechający i czysty bieg mojéj wiary; wybacz, mój Ojcze, raz jeszcze wybacz, jeśli w chwili, w któréj niespokojność mnie trawiła, gdy pytałem się ciebie, jaką tajemną myśl mogła mieć w tobie miłość Heleny, moje nieokrzesane samolubstwo odpowiedziało mi: „Twój majątek, gdyż Helena jest uboga!!!«.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od tego dnia nieszczęsnego, ciągle zostając pod wpływem stałéj i pożerczéj myśli, ciągle dręczony Niedowierzaniem! tym mieczom o dwóch ostrzach, który rani zarówno srodze tego co uderza jak tego co jest uderzony, uporczywie szukałem, i na nieszczęście moje, mniemałem nieraz znajdować myśli najniegodziwsze ukryje pod pozorem najprostoduszniejszych natchnień, zamiary najochydniejsze pod najraptowniejszemi i najwspanialszemi poświęceniami się, nieraz, z oschłością w rozpacz wprawiającą, zniweczyłem jedném słowem najczulsze i najczystsze wylania; lecz nigdy, o mój Boże, nigdy niezapomnę, jak boleśnie moje serce zostało rozdarte, gdy sceptycyzm wydarł z niego tę świętą i pierwszą wiarę.
Od téj chwili, zdawało się iż żałobna krepa wszystko przed mojemi oczyma powlokła; twarz Heleny, tak niewinna i czysta, wydawała mi się odtąd fałszywą i pełną chciwości... Najczarniejszy spisek zdawał się przed niemi oczyma wykrywać: niedbałość mojéj ciotki wydawała mi się podle wyrachowaną; ten list nakoniec, ostrzegający ją o rozgłosach rozsianych po świecie, zdawał mi się być udanym. Wówczas ze srogą dumą, przyklaskiwałem sobie żem odgadł i zdołał zniweczyć ten haniebny związek, ja, którego brano za dudka.
Nie wytłumaczonym i nagłym zwrotem, cała moja miłość zmieniła się w nienawiść i pogardę; najtkliwsze wynurzenia zdały mi się niecnie udane. O wstydzie! o nędzna podłości! obrzydłe moje powątpiewanie zwiędliło nawet pamięć tego dziecinnego przywiązania, które Helena powiadała mi iż czuła w klasztorze; śmiałem potajemnie oskarżać panią de Verteuil i jéj córkę iż były współwinowajczyniami Heleny i jéj matki, i że wymyśliły ten ustęp, aby mnie z większą pewnością oślepić.
Bezwątpienia, przypuszczanie tak podłego oszukaństwa było ochydném i głupiém: było także rzeczy okropną i prawie niepodobną do uwierzenia, powątpiewać o wszystkiém, zaledwie w dwudziestym trzecim roku życia... gdy jeszcze żadne gorzkie doświadczenie, żaden zawód nie mógł upoważniać podobnego niedowierzania!.....
Smutna korzyść, niestety! gdyż zaprzeczyć niemożna przynajmniéj, iż będąc uzbrojony powątpiewaniem tak mocno wcieloném, i niedowierzaniem tak przenikliwém, można bezkarnie stawić czoło pozorom i zwodnictwu świata. Lecz zarówno jak stalowy pancerz który cię chroni od miecza nieprzyjacielskiego niedozwala ci także uczuć łagodnego ciepła przyjacielskiéj ręki; zarówno sceptycyzm, ta żelazna zbroja, zimna i błyszcząca, chroni od zdrady oszusta, lecz, niestety! czyni zarazem nieprzystępnym niewysłowionemu urokowi wierzenia w przywiązanie prawdziwe.
Ponieważ teraz rozbieram i przenikam wpływy, instynkta, lub naturalną organizacją, które rzuciły we mnie zaród powątpiewania i rozwinęły go, które odtąd stanie się środkowym punktem, w około którego toczyć się będą wszystkie moje myśli, w jakiémkolwiek położeniu, zapewne niezawodném, znajdować się będę, pamiętam że mój ojciec mawiał mi niekiedy:
»Z ukontentowaniem widzę, że sam sobie niedowierzasz... gdy kto sam sobie niedowierza, niedowierza także i innym, a to wielka jest mądrością
Znowu, przez szczególniejszą i dziwną sprzeczność, matka moja, zaślepiona dumą macierzyńską, pewnym rodzajem szczytnego samolubstwa, które u kobiét jest tém samém co osobistość u mężczyzn; matka moja, często i napróżno usiłowawszy wznieść mnie we własnych oczach, mawiała mi smutnie: »Moje biedne i drogie dziecię, jestem w rozpaczy, widząc że tak bardzo sam sobie niedowierzasz: przez zbytek niedowierzania samemu sobie, nie będziesz nigdy wierzył innym, a to jest straszliwém nieszczęściem.«
Jestem też pewien, że to nieprzezwyciężone niedowierzanie sobie samemu, bardzo wiele wpływało na dręczącą mnie niepewność; nie sądząc iż wzbudzam uczucia, które mówiono iż doznawano dla mnie, wydawały mi się więc fałszywemi i przesadzonemi, a niewierząc w nie, szukałem w nich koniecznie powodu, wypływającego z interessu lub fałszywości.
Tém bardziéj mnie potwierdza w tém zdaniu, to iż nienapotkałem nigdy bardziéj nieprzezwyciężonych, bardziéj nieugięcie wierzących osób, jak pomiędzy głupcami i zarozumiałemi.... gdyż brak pojęcia w głupcach przeszkadzał im módz czynić postrzeżenia, zastanawiać się i porównywać; zbyt wielka znowu miłość własna zarozumiałych, niedozwalała im przypuścić najmniejszéj wątpliwości względem ich zasługi, i pewnego, cudownego prawie wrażenia jakie mają sprawić....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wracając do mego zamiaru połączenia się z Heleną, ten, od tego dnia i téj wątpliwości, na zawsze został zniweczony.
Przepędziłem noc długą i bolesną.
Nazajutrz miałem tę słabość, iż unikałem mojéj Ciotki i Heleny; wsiadłem na konia jak najraniéj, i pojechałem przepędzić dzień w jednym z moich folwarków.
Wieczór, powróciłem bardzo późno i dając za powód niezmierne utrudzenie, niepokazałem się w salonie.
Wszedłszy do siebie, postrzegłem na stoliku, który był w moim gabinecie, te słowa skreślone ołówkiem ręką Heleny, w książce, którą mi odesłała w papier owiniętą: »Matka moja wszystko mi powiedziała... Będę jutro, o dziewiątej zrana, w pawilonie piramidy......
Przyjdziesz tam... Ach! ileż musiałeś wycierpieć!«
Chociaż to widzenie się było dla mnie przykrém i nieznośném, w usposobieniu w jakiém się znajdowałem, niemogąc go uniknąć, postanowiłem więc pójść na naznaczone miejsce.




Rozdział 9.
PAWILON. ―

Pawilon w którym miałem zastać Helenę wznosił się w głębi zwierzyńca; aby przybyć do niego, trzeba było przejść długie i smutne aleje, usłane martwemi liściami. Mgła poranna opadała tak ciężka i tak gęsta, iż zaledwie można było widziéć o dziesięć kroków przed sobą, chociaż dopiéro była dziewiąta. Myśli, które mi się snuły przez noc, jeszcze bardziéj utwierdziły mnie w mojéj wątpliwości i postanowieniu; skoro raz przypuściłem myśl, że Helena powodowana była chciwością, stawało mi się na nieszczęście aż nazbyt łatwo nędznie tłómaczyć sobie każdy jéj postępek; i tak, to niejako wyznanie, prawie pomimowolne, które mi uczyniła, ten wstydliwy krzyk miłości, który wydarł się z serca, od dawna już może zniewolonego, był tylko w moich oczach zaczepką haniebnie wyrachowaną.
Cóż powiem! udając się do tego pawilonu, myśli moje były okropną mięszaniną samolubstwa, obrażonéj miłości własnéj, postanowień najokrutniejszych, i zarazem rozdzierających żalów, żem tak prędko utracił to złudzenie tak lube, że mi nawet ani jeden dzień niepozostaje na pocieszenie się lub rozjaśnienie mych myśli... pamięć pierwszéj miłości, czystéj i bezinteressowanéj....
Zarazem rzeczą okropną i śmieszną jest wyznać, że mi nawet ani na chwilę nie przyszła myśl iż mogę się po grubijańsku mylić; że przypuszczając nawet możność pozorów złego, trzeba także było przypuścić możność i dobrego; że wreście, bez względu na charakter i szlachetność uczuć, jakie poznałem w Helenie, tysiąc okoliczności, tysiąc drobnych szczegółów, mogły sprawić aby jéj miłość była niewinną i prawdziwą; wreszcie, że kiedy mój majątek był nieodstępnym odemnie, nie byłaż Helena zmuszony kochać mnie bogatym, kiedy byłem bogatym?
Ale nie, ta wyłączna myśl, i tak po zwierzęca prawie dzika, tak mocno mnie ochłonęła, iż ani pomyślałem poszukać najmniejszéj nawet wymówki dla téj, o któréj tak srodze wątpiłem.
Długie lata odtąd upłynęły, i gdy dzisiaj bezinteressonie rozpatruję się w ówczesném mojém postępowaniu, mam przynajmniéj smutne przekonanie, iż, niestarałem się upoważnić tą ślepą wiarą w złe które przypuszczałem, aby się wymówić od spełnienia powinności; gdyż, chociaż pogłoski o których wspomniałem były najzupełniejszą potwarzą, w oczach świata miały pozory najprawdziwszéj rzeczywistości, a niebezpieczna nierozwaga mego postępowania jeszcze je na nieszczęście bardziéj utwierdziła: winien więc byłem Helenie wynagrodzenie, które jéj w pierwszém ofiarowałem uniesieniu; lecz ona była moją krewną, była prawie córką dla mojego ojca, poznałem w niéj najwyborniejsze przymioty, i byłem przekonany iż stanę się najszczęśliwszym z ludzi biorąc ją za żonę. Lecz, powtarzam, okrutne moje względem niéj postępowanie nie było natchnione jednym z tych chciwo-sknerskich podstępów których sami przed sobą nieprzyznajemy, lecz które pomimo wiedzy prawie naszéj nami powoduję... Późniéj, może, byłbym się tak umyślnie zwodził; lecz wtenczas byłem na to zamłody, za bardzo ufny, w mojém niedowierzaniu... i przypominam sobie doskonale, iż to, co mi sprawiało najdokuczliwszą niespokojność, był to rozpaczny żal, iż niemogłem wzbudzić w Helenie prawdziwéj miłości.
Przybyłem nakoniec do pawilonu. Gdym wchodził, Helena na mnie czekała, siedząc blisko drzwi; owinięta była w czarną salopę, i drżała od zimna. Skoro mnie postrzegła, powstała, i zawołała z niewysłowionym wyrazem boleści, wyciągając do mnie ręce: — Przecie, jesteś! Ach! ileżeśmy ucierpieli od dwóch dni!
Potém, uderzona zapewne wyrazem opryskliwym i oschłym moich rysów, dodała: — O Boże! co ci jest Arturze? przerażasz mnie!
W tenczas, z tém okrucieństwem głupiém i szyderczém, które jest udziałem dzieci i ludzi szczęśliwych i samolubnych, którzy nigdy niecierpieli, przybierając minę lekceważenia i płochości, i całując ją w rękę, odpowiedziałem: —
— Jakto, przerażam cię! nie takie jednakże wrażenie spodziewałem się uczynić na tobie, w tak powabném widzeniu się sam na sam!
Ton ironiczny z jakim wymówiłem te słowa, tak był odmienny od mego zwykłego obejścia, iż Helena, otwierając swe wielkie oczy zdziwione, bynajmniéj mnie niezrozumiała; po chwili też milczenia, dodała z westchnieniem; — Arturze, matka mi wszystko powiedziała.
— I cóż! — odpowiedziałem obojętnie... — Potém zapinając kołnierz jéj salopy, dodałem: — Strzeż się, mgła jest przenikająca i wilgotna... może ci być zimno.
Biedne dziewczę sądziło że to sen. — Jakto! I cóż! — odezwała się znowu składając ręce z osłupieniem, — nieznajdujesz tego straszném, niegodném?
— Mniejsza o to? Kiedy to fałszywe — odpowiedziałem bez zmarszczenia brwi.
— Mniejsza o to! Jakto! więc nic nie szkodzi, że ta, co nosić będzie twe nazwisko, będzie znieważoną, nim zostanie twą małżonką?
Na te wyrazy Heleny, które mi się zdały być najwyższym stopniem bezczelności i największym dowodem prawdy mych podejrzeń, niewypowiedziana potrzeba zemsty podburzyła me serce; wszystkie moje skrupuły zniknęły, i dziś błogosławię przypadek który zatrzymał na mych ustach straszliwe wyrazy, które mi na myśl przyszły. Szczęściem dla mnie, chciałem być ironiczny, i wstrzymałem się.
— Heleno, — rzekłem do niéj — nasza rozmowa powinna być poważna i surowa: chciéj mnie posłuchać. Ty, co jesteś samą niewinnością, samą szczerością i bezinteressownością, uosobistnioną, — dodałem z wyrazem nędznéj śmiałości, który nie mógł uczynić na niéj wrażenia, tak dalece sumienie stawiało ją wyżéj nad wszelkie podejrzenia, — odpowiedz mi, proszę cię, z najzupełniejszą szczérodusznością: nasza wspólna przyszłość od tego zależy.
Tą domyślnością serca, która rzadko kiedy zwodzi, Helena przeczuła jakowąś zdradę, gdyż krzyknęła z przerażeniem: — Ach! Arturze! tobie się dzieje cóś nadzwyczajnego; nigdy nie widziałam u ciebie téj miny lodowatéj i opryskliwéj; przerażasz mnie! Na nieba! cóżem ci zrobiła?
— Niceś mi nie zrobiła; lecz ponieważ nosić będziesz moje nazwisko, ponieważ będziesz moją żoną, i niewymownie ci jestem wdzięczny za tę ufność którą pokładasz w przyszłości, która obojgu nam zaszczyt przynosi, — mówiłem daléj, z tym uśmiechem co ją przerażał, — trzeba abyś odpowiedziała na me zapytania.
— Jakimż to tonem, o Boże! powiadasz mi to Arturze! Nie rozumiem... co to wszystko ma znaczyć? na cóż mam odpowiadać? — Heleno, gdy pierwszy raz moja obecność lub moje wspomnienie wrażenie na tobie uczyniły, słowem, skoroś mnie pokochała, jaki był twój cel?
— Mój cel!...... jaki cel? Jeszcze raz powtarzam, nierozumiem cię, — rzekła potrząsając głową; potém dodała, pomieszana z podziwienia: — Arturze, ty mi zadajesz męczarnie, jak gdybyś chciał na śmierć zabić zakłóciami szpilki; zaklinam cię, w imię twéj matki, wytłumacz się otwarcie; czego chcesz odemnie? co znaczą wszystkie te pytania?
— Posłuchaj więc! chcę ci wyrównać w szczerości, wielkoduszności i czystości zamiarów; podobnie jak ty, dozwolę się unieść całemu popędowi mych wrażeń, bez żadnéj ubocznéj myśli, bez najmniejszego wyrachowania; a że niema żadnéj wątpliwości, iż będziesz moją żoną, i że w téj zachwycającéj godzinie możemy, powinniśmy sobie wszystko powierzyć, powiem ci jakim sposobem i dla czego cię pokochałem, lecz wprzódy, żądam od ciebie tejże saméj ufności.... Będzie to wzajemną zamianą wyznań wspaniałych i tkliwych, na którą biedne moje serce niewypowiedzianie się raduje! — rzekłem, z miną ironiczną, zimną i okrutną, która tak straszliwe udręczenie sprawiała nieszczęśliwéj dziewczynce, chociaż niemogła odgadnąć nędznych zastósowań, któremi więdliłem jéj czystą i szlachetną miłość.
Teraz, kiedy się z zimną krwią zastanawiam nad tą sceną, strach mnie ogarnia na samą myśl o tém co musiała ucierpiéć Helena, słysząc mnie w ten sposób pierwszy raz do niéj przemawiającego; widzę ją jeszcze, bladą, drżącą z zimna i niespokojności w tym pawilonie umeblowanym po wiejsku w samo tylko drzewo, a przez którego otwarte okna widać było mgłę gęstą; płonię się ze wstydu, pomyślawszy iż to niejako przed nieprzyjacielem uprzedzonym, niedowierzającym i przygotowanym wszystko złośliwie tłumaczyć, miała, śród łez, wykryć mi te tkliwe i niewinne myśli, poprzedzające zwykle wyznanie; te skarby nieznane kochankowi, które mu wykrywają radości, obawy, niespokojności, jakich się nawet niedomyśla, a których jednak sam był przyczyną.
Nakoniec Helena, przezwyciężając swoję niespokojność, rzekła do mnie: — Arturze, bynajmniéj tego niepojmuję, co się dzieje w tobie; chcesz abym ci powiedziała, jakim sposobem cię pokochałam, — dodała, z oczami łzami zalanemi.... — to rzecz tak prosta.... O mój Boże! będąc dzieckiem słyszałam matkę ciągle mówiącą o tobie, o samotności, w któréj ojciec kazał ci pędzić życie, zdala od roztargnień przyzwoitych twemu wiekowi, bez przyjaciela... Prawie codziennie zajmować się poważnemi naukami, i być zupełnie pozbawionym zabaw, przyzwoitych twojemu wiekowi. Pierwsze wrażenie, jakiego doznałam myśląc o tobie, było, żem cię sądziła nieszczęśliwym, i zaczęła żałować... gdyż, wedle tego com posiadała, miarkowałam na czém ci zbywać musi: udałam towarzyszki, które kochałam; matka moja, zawsze dobra i tkliwa, uprzedzała wszystkie moje radości dziecinne. Słowem, sama niewiedząc dla czego, wstydziłam się niekiedy żem siebie znajdowała tak szczęśliwą, gdy ty wiodłeś życie, które mi wydawało się tak nieszczęśliwe i odosobnione; ztąd to, zdaje mi się, powstał we mnie pewien wstręt do zabaw które mnie zajmowały w dzieciństwie; wyrzucałam je sobie, gdyż wiedziałam że ich jesteś pozbawiony; słowem, powtarzam ci, Arturze, dla tego że zdawałeś mi się pożałowania godnym, będąc dzieckiem, zajmowałam się tak mocno tobą. Późniéj, gdyś wyjechał, odbyć pierwsze swoje podróże, niebezpieczeństwa na jakie się narażałeś, a które zapewne przesadzałam sobie, obudzały we mnie obawę o ciebie, i zwiększyły moje przywiązanie... Wtenczas to, jak Zofia ci powiedziała, byłam tak dziecinna, iż w klasztorze obchodziłam twe imieniny i codziennie prosiłam Boga o twoje zdrowie i szczęście... Późniéj znowu, gdy biedna twoja matka umarła... zdało mi się, iż ostatnie węzły, które jeszcze pozostawały do ściśnięcia, bardziéj spojone zostały tą straszliwą, stratą; gdyż od téj chwili wydałeś mi się najzupełniéj osamotniony, nieszczęśliwy, i pozbawiony jedynéj osoby, w któréj kiedykolwiek położyłeś nadzieję.... Wtenczas to przybyliśmy tutaj... mieszkać wraz z twoim ojcem Matka mawiała mi często: — że, chociaż niezmiernie dobry dla ciebie, twój ojciec był jednak zimny i surowy... W istocie, tak mi się zdawał poważny, tak smutny, a ty zdawałeś mi się zawsze tak lękliwy w jego przytomności i tak nieukontentowany, tak posępny po rozmowie mianéj z nim z rana, iż jeszcze z większą goryczą żałowałam ciebie i miłość moja ku tobie zwiększała się jeszcze wszystkiemi gorzkiemi cierpieniami, które sądziłam że doznajesz. Jednakże, chociaż tak bardzo obawiałam się twojego ojca, nie mogłam się wstrzymać aby go niekochać; tyle cierpiał!... a potém, okazując się zawsze uprzejmą i uprzedzającą dla niego, sądziłam iż tym sposobem dowiodę ci jeszcze bardziéj mojéj miłości.... Nakoniec, Arturze, gdyś doznał niezmiernéj boleści utracenia go, widząc cię samego tylko na świecie, zdawało mi się iż odtąd los mój był z losem twoim połączony, że przeznaczeniem całego mojego życia było, i być powinno kochać cię, uszczęśliwić, słowem, że niemiałeś innego schronienia prócz w mojém sercu — Nigdyś mi niepowiedział że mnie kochasz, lecz zdawało się że tak być musi... że być inaczéj nie może, że mojém przeznaczeniem było poświęcić tobie życie; ufna też.... czekałam codziennie twego wyznania, a jeśli, w rozpaczy że go niesłyszę, powiedziałam ci pomimowolnie: »Ach! ty nigdy nic kochać nie będziesz... nigdy nie będziesz szczęśliwy!.... bo mi się istotnie zdawało że musisz być zawsze nieszczęśliwym... jeśli mnie kochać nie będziesz... mnie, co cię tak mocno kocham! mnie, com się sądziła być tak potrzebną do twego szczęścia!.... Od owego dnia przyznałeś się przedemną że mię kochasz; bardzo mnie to uszczęśliwiło.... o! głębokie sprawiło mi szczęście; lecz to bynajmniéj niezadziwiło mnie. Wczoraj, matka zmartwiła mnie bardzo, opowiadając mi wszystkie te okropne potwarze. Nie widząc cię, sądziłam że podzielasz moje cierpienia w tym względzie... Oto wszystko, com ci miała powiedzieć, Arturze... tak cię kochałam, tak cię i teraz kochani; lecz, przez litość, nie dręcz mnie tak bardzo; stań się tém, czém dawniéj dla mnie byłeś!... Pocóż ta zmiana? raz jeszcze pytam, cóżem ci zrobiła?......
Podczas gdy Helena wyrażała się z prostoty tak dobroduszną, i bezwątpienia tak prawdziwą, ani na chwilę nie spuściłem jéj z oka; zamiast być najczuléj wzruszonym, podstrzegałem ją ze złośliwością i niedowierzaniem sędziego, nienawistnego i uprzedzonego; jednakże, gdy wznosiła łagodne swe oczy, piękne i czyste, pod długich rzęs zasłoną, wlepiając je w oczy moje z zapewnieniem tak niewinném i tak pogodném, iż musiałem być tak bardzo zaślepiony, jak byłem, aby w nich niewyczytać miłości najszlachetniejszéj i najgłębszéj.
Lecz niestety! kiedy nas owładnie uporczywe powątpiewanie, wszystko? co dąży do zniszczenia go w naszym umyśle, drażni nas, jak gdyby pochodzące ze zdrady lub fałszu, tém bardziéj upieramy się przy naszém przekonaniu im bardziéj sądzimy wystawić się na dudków porzucając je: najnieuleczeńsze prawdy, wydają się wówczas zręcznemi kłamstwy, a najszlachetniejsze najniespodziańsze natchnienia, tyluż sidłami, z najzimniejszą krwią zastawionemi. Tak i ja postąpiłem, i nieporzuciłem smutnéj roli, którą przyjąłem na siebie.
To jest jak najdoskonaléj i najzręczniéj wyrachowane, — odpowiedziałem; — przyczyny i skutki wiążą się ze sobą i jedne z drugich wywodzą jak najlepiéj bajka jest nawet bardzo do prawdy podobną.... i trochę odemnie głupszy, łatwo by wpadł w sidełka.
— Bajka!... jaka bajka? — rzekła Helena, która niemogła się nawet domyśleć moich podejrzeń.
Lecz nie odpowiadając na jéj zapytanie, mówiłem daléj: — Kiedy tak mądrze dowodzisz, jakżeś się niezastanowiła, iż dozwalając mi okazywać pierwszeństwo tak wyłączne, sama siebie mocno skompromitujesz?
— Niemyślałam o niczém, nad niczém się niezastanawiałam, kiedy kochałam ciebie; mogłamże zresztą nawet pomyśleć, aby to, co czynisz, złém być mogło, kiedym była pewna twojego przywiązania?
— Więc już wtedy myślałaś, że zostaniesz moją żoną?
Helena zdawała się mnie niesłyszyć, i odpowiedziała:
— Co mówisz, Arturze?
— I tak więc, — odezwałem się niecierpliwie, w tedy już byłaś pewną że się z tobą ożenię?
— Ależ — odpowiedziała mi Helena, coraz to bardziéj zadziwiona, — niepojmuję zapytań które mi czynisz, Arturze... Sam się zastanów nad tém, co mi mówisz... O Boże Wszechmogący! po naszych wyznaniach! miłości naszéj... mogłamże wątpić o tobie... o?... — Potém, sama przerywając sobie, zawołała: — Ach! nieoczerniaj tak sam siebie!
Ta pewność w saméj sobie, lub raczéj to nadzwyczajne zaufanie w mojéj uczciwości, tak, mocno obraziły moję głupią dumę, iż zdobyłem się na okropną odwagę dodania, zwolna w prawdzie, lecz z tak bolesném udręczeniem, iż usta moje stały się spiekłemi i gorzkiemi, wymawiając te słowa:
— A w owych pięknych zamiarach połączenia; które pewnie na zawsze zamiarami tylko pozostaną... nigdy zapewne niepomyślałaś o mojém majątku?
Skoro straszliwe te słowa zostały wyrzucone... byłbym dał własne życie aby je zatłumić; bo, dopóki tylko miałem, je w myśli, niedały mi się uczuć w całém ich niecném znaczeniu; lecz skoro usłyszałem sam siebie odpowiadającego tak głośno na owe wyznania tak prostoduszne, tak szlachetne i tak rozrzewniające, które mi Helena uczyniła, ona, która jeszcze będąc dzieckiem, dla tego jedynie mnie kochała, gdyż sądziła mnie być nieszczęśliwym.. lecz gdy wspomniałem na głęboką i nieuleczoną ranę, którą zadałem téj wspaniałéj duszy, któréj duma tak była dziką i tak przesadzoną, ogarnął mnie żal przerażający i nadaremny.
Niestety! aż nadto miałem czasu nasycić się całą goryczą mego rozpacznego żalu, gdyż Helena długo zrozumieć mnie niemogła... i długo wyjść z osłupienia, gdy mnie zrozumiała.
Lecz skoro ujrzałem zjawiający się na téj pięknéj twarzy wyraz boleści, oburzenia, i gromiącéj pogardy, które nadały jéj powagę majestatyczną i prawie groźną, uczułem w sercu tak mocne wstrząśnienie, iż, składając ręce, padłem do nóg Heleny, wołając: Wybacz mi!
Lecz ona, niewstając z miejsca, z zapłonionemi policzkami, z iskrzącemi się oczyma, pochyliła się ku mnie, potém, trzymając obie moje ręce, któremi wstrząsnęła gwałtownie, i wlepiając we mnie spojrzenie, którego nigdy niezapomnę, nieubłaganéj pogardy, powtórzyła zwolna:
— Ja miałabym myśleć o twoim majątku.. ja! Helena!!
Rozlegał się w tych dwóch słowach — Ja! Helena! — tak odznaczający się wyraz szlachetności i dumy, iż zgromiony wstydem schyliłem głowę i łkać zacząłem.
Wówczas ona, niedodawszy ani słowa, powstała nagle, i wyszła z pawilonu pewnym i śmiałym krokiem.
Pozostałem zgromiony.
Zdało mi się i i odtąd mój los nieodzownie jest przeznaczony na złe i nieszczęście.
Postanowiłem jednakże raz jeszcze widziéć się z Heleną.




Rozdział 10.
― KONTRAKT. ―

Przez cztery dni, które nastąpiły po scenie zaszłéj w pawilonie, niepodobna mi było widzieć się z Heleną lub Ciotką, dowiedziałem się tylko od ich służących, że były bardzo cierpiące.
Były to dni dla mnie niezmiernie okropne. Od chwili, w któréj tak po grubiańsku i nazawsze skruszyłem tkliwe i delikatne przywiązanie Heleny, oczy moje otworzyły się; spamiętałem prawie co do słowa te prostoduszne i szczere opowiadanie, w którém opisała mi swe życie, to jest, miłość swoję ku mnie; im bardziéj rozbierałem każdą frazę, każde wyrażenie, tém bardziéj przekonywałem się o niewysłowionéj czystości jéj uczuć, gdyż tysiąc zdarzeń, w których drażliwa jéj delikatność na jaw się okazała, stanęło mi w pamięci.
Potém, jak to się zwykle zdarza, gdy wszelka nadzieja na zawsze jest zniszczoną, szacowne jéj przymioty wydawały mi się tém zupełniejszemi i tém bardziéj wydatnemi; postrzegłem, oceniłem gorzko, jednę po drugiéj, każdą sposobność uszczęśliwienia się, które dobrowolnie zniweczyłem. Gdzież miałem kiedykolwiek znaleść tyle warunków do szczęścia razem połączonych? piękność, czułość, wdzięki, elegancyę? Co mówię! Wówczas przyszłość bez Heleny przerażała mnie, nie czułem się ani dość mocnym wieść życie samotne i odosobnione, ani dość silnym do przebycia bez usterku tysiąca bezdroży istnienia awanturniczego i niemającego żadnego celu; przeczuwałem gwałtowne namiętności; posiadałem wszystko, aby się im oddać aż do zbytku, niepodległość, majątek i młodość, a jednakże ta przyszłość, tak pożądana dla innych, zasmucała mnie; był to potok, który widziałem podskakujący po skałach, lecz którego nieprzewidywałem gdzie będzie miał swoje ujście: miałżeby się pogrążyć w bezdennéj przepaści? lub uśmierzając późniéj gwałtowność fal swoich, zmienić się w spokojny ruczaj? Potém, okazawszy się tak niedowierzającym i przykrym, jak się stałem pomimowolnie względem Heleny, tak szlachetnéj i tak łagodnéj, w jakąż miłość odtąd kiedykolwiek uwierzyć zdołam? Niebędę więc kosztował tych rzadkich chwil zaufania i wylania się, zabłyskujących niekiedy śród burz namiętności! Słowem, powtarzam, samotność mnie przerażała; gdyż byłaby mnie zgromiła swym ciężarem ponurym i lodowatym... i niezdając sobie sprawy z téj obawy, lękałem się światowego życia... Jak nieszczęśliwy, który dostanie zawrotu, spoglądałem na przepaść z całym jéj postrachem, a jednakże pociąg nieszczęsny, któremu oprzeć się niebyło podobna, nęcił mnie ku niéj...
Przenikniony témi obawami, namyśliłem się użyć wszystkiego, aby niszczyć w sercu Heleny straszliwe wrażenie, które musiałem w niem pozostawić.
Piątego dnia po téj okropnéj scenie, mogłem się stawić w pokojach méj ciotki; znalazłem ją bardzo bladą, bardzo zmienioną. W długiéj naszéj rozmowie wszystko jéj wyznałem, straszliwe moje wątpliwości, i to co je spowodowało; moje przykre obejście się z Heleną, jéj przerażającą pogardę, gdy moje chciwe i nieszczęsne podejrzenia zostały wykryte. Lecz powiedziałem jéj jakiemu wpływowi wspomnień uległem, postępując w sposób tak okrutny; przypomniałem jéj zniechęcające maksymy mego Ojca, szukałem w nich wymówki, dając za powód niewygładzone wspomnienia, które musiały we mnie pozostawić; odmalowałem jéj niebezpieczne położenie Heleny w oczach świata, jeśli upiérać się będzie w unikaniu mnie. Gdyż owe pogłoski były potwarzą zapewne, ale przecięeż istniały, i teraz na klęczkach, w imię przyszłości Heleny, i mojéj, błagałem jéj matki aby wstawiła się za mną.
Ciotka moja, dobra i wspaniała, została rozczuloną: gdyż boleść moja była głęboka i prawwdziwa; przyobiecała mi mówić z swą córką starać się zniszczyć jéj uprzedzenia, i doprowadzić ją do tego, aby przyjęła mą rękę.
Helena niechciała żadnym sposobem widzieć się ze mną. Nakoniec we dwa dni późniéj, Ciotka przyszła do mnie uwiadomić iż długo walcząc z potężnemi uprzedzeniami Heleny przeciwko mnie, nakłoniła ją do widzenia się ze mną, lecz że dotąd niewiedziała jeszcze co postanowiła.
Poszedłem więc do niéj wraz z jéj matką; znajdowałem się w stanie niepewności i obawy, niepodobnych do wysłowienia. Gdym wszedł, boleśnie zostałem uderzony wyrazem twarzy Heleny; zdawało się iż srodze musiała cierpieć, lecz ułożenie jéj było zimne, spokojne i pełno powagi.
— Chciałam się widziéć z panem, — rzekła do mnie stałymi przenikającym głosem, — aby panu udzielić postanowienia, które przedsięwzięłam po długim namyśle: przykro mi jest teraz, że muszę panu przypominać wyznania... które tak srodze zostały przyjęte, lecz powinnam to uczynić dla siebie równie jak i dla mojéj matki. Kochałam cię... i wierząc w szlachetność i prawdę uczuć któreś mi okazywał, rachując na wzniosłość pańskiego charakteru, daleko bardziéj zapewne z instynktu niżeli zastanowienia, położyłam w zwykłych moich stosunkach z panem ślepe zaufanie, które na nieszczęście uchodziło w oczach świata za dowód występnego przywiązania; teraz też, Mości panie, sława moja niegodnie jest naruszoną...
— Wierzaj, Heleno, — zawołałem, — że moje życie!...
Lecz, czyniąc mi znak nakazujący, mówiła daléj:
— Nie mam już więcéj nikogo w śniecie, prócz Matki, aby mnie bronił... a do tego, jeśli potwarz najniedorzeczniejsza pozostawia zawsze niezaprzeczone ślady... potwarz ugruntowana na ważnych pozorach niszczy i więdli na zawsze przyszłość... Widzę się więc umieszczoną, Mości panie, pomiędzy niesławą, jeśli niebędę wymagać od Pana jedynego wynagrodzenia, które by mogło nakazać milczenie opinii publicznéj, lub życiem najokropniejszém dla mnie, jeśli przyjmę od ciebie to wynagrodzenie; gdyż wątpliwość którą wyraziłeś, słowa któreś wyrzekł, brzmieć będą każdéj chwili i na zawsze w mojéj myśli.
— Nie Heleno, — zawołałem; — wyrazy najprawdziwszego przywiązania, najszczerszego żalu, wygładzą, z twojéj pamięci, te słowa tak okropne! jeśli będziesz dość wspaniałą aby pójść za natchnieniem którego samo niebo ci użycza! — I rzuciłem się jéj do nóg.
Kazała mi powstać, i mówiła daléj z lodowatą zimną krwią, która mi najdotkliwszą sprawiała boleść: — Pojmujesz pan, że najmocniéj obojętna na opinię człowieka dla którego nie mam już szacunku, i silna mojém czystém sumieniem, wolę jeszcze uchodzić w twych oczach za chciwą...
— Heleno!... Heleno!... przez litość!
— Niżeli uchodzić w oczach świata za istotę zhańbioną... — dodała. — przyjmuję też wynagrodzenie, któreś mi ofiarował...
— Heleno... dziecię moje! — rzekła jéj matka rzucając się w jéj objęcie; — Artur jest także szlachetnym i dobrym, był obłąkany, miéj wiec litość nad nim...
— Heleno, — rzekłem z najżywszym zapałem, — znam cię.... przeniosłabyś zhańbienie... nad życie zatrute pogardą ku mnie.... gdyby własny twój instynkt nieupewniał cię że pomimo chwili straszliwego błędu, zawsze byłem godnym ciebie!
Helena potrząsnęła głową i dodała, płoniąc się jeszcze na oburzające wspomnienie: — Nie wierz temu... W okoliczności tak uroczystéj niepowinnam ani chcę ciebie zwodzić... rana jest nieuleczoną; nigdy... nigdy tego niezapomnę iż miałeś podejrzenie że jestem podłą.
— Tak, tak, zapomniesz o tém Heleno! co do mnie, który słucham przeczucia serca, przeszłość zaręcza mi za przyszłość.
— Nigdy niczapomnę, powtarzam, — rzekła Helena ze zwyczajną swoją stałością duszy. — Zastanów się więc dobrze, czas jeszcze, nic cię nie wiąże... tylko sam honor... możesz mi odmówić tego, co teraz po tobie żądam; lecz nie sądź, abym się kiedykolwiek zmieniła... Powtarzam ci, dopóki żyć będę... serce moje rozdzielone będzie od twojego całą przepaścią...
— Wierzaj.... wierzaj, — mówiłem Helenie; gdyż czułem się uspokojony całą zarozumiałością mego przywiązania. — Wierz sobie w to! co to mnie obchodzi! ja tylko pragnę twojéj ręki... prawa, które mi dozwoli dać ci zapomnieć o zmartwieniach które ci sprawiłem, tego tylko chcę, to przyjmuję, o to cię błagam na klęczkach...
— Chcesz tego? — rzekła do mnie Helena, wlepiając we mnie przenikające spojrzenie, i zdając się doświadczać na chwilę niepewności.
— Błagam cię o to, jak o wiekuiste moje szczęście, jak o los mojego całego życia.... Nakoniec, — rzekłem jéj, ze łzami w oczach.. błagam cię oto, z tak religijnym zapałem, jak gdybym błagał Boga samego... o życie dla mojéj matki.
— Niechaj więc tak będzie, oddaję ci moję rękę, — rzekła Helena odwracając oczy, aby ukryć wzruszenie które ją ogarnęło pierwszy raz od czasu naszéj rozmowy... {{kropki-hr} Byłem najszczęśliwszy z ludzi... Znałem aż nazbyt podejrzliwą drażliwość Heleny, abym się nie miał spodziewać tych wyrzutów; serce jéj tak srogi cios odebrało, iż rana długo jeszcze musiała pozostać otwarta i zakrwawiona; czułem iż potrzeba długich dni, całych lat może, napełnionych najtkliwszemi i najdelikatniejszemi staraniami, aby zabliźnić tę ranę; lecz tak się czułem pewny mojéj miłości, tak byłem szczęśliwy przyszłością, iż ani wątpiłem że mi się dobrze powiedzie. Znając jak szlachetny i prawy był sposób myślenia Heleny, sama jéj obietnica dowodziła mi że uczuwała jeszcze gniew bez wątpienia, lecz że zawsze miała dla mnie szacunek; ze wyczytała w głębi mego serca, i że pomimo swéj wiedzy przekonaną była, iż wyrażając straszliwą myśl, która ją tak srodze obraziła, stałem się tylko mimowolném echem zatrważających maksym mego ojca.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyjechaliśmy niezadługo do miasta***, w którém mieszkała Helena i jéj matka.
Nasze małżeńtwo, ogłoszone z pewnym rodzajem uroczystości, miało się odbyć z wielką wspaniałością, i to w niedługim przeciągu czasu, gdyż błagałem Heleny aby dozwoliła przyśpieszyć tę szczęśliwą chwilę, o ile formalności dozwolą.
Serce moje pośpieszniéj biło nadzieją i miłością. Nigdy Helena niewydawała mi się tak piękną: twarz jéj, nosząca zwykle wyraz łagodny i tkliwy, miała wówczas piętno jakiejś poważnéj i tęsknéj dumy, nadającéj jéj rysom charakter pełen wzniosłości; znajdowałem wielkość i szlachetny szacunek saméj siebie w tém postanowieniu stawienia śmiałego czoła i zwalczenia całém swém przekonaniem i nienaruszoną czystością duszy moich obrażających powątpiewali, tak niegodnych, zresztą choć na chwilę być za cokolwiek liczonemi przez tę szlachetną duszę. Dałem się więc uwieść najbardziéj zachwycającym zamiarom szczęścia. Czułem się prawie szczęśliwy obojętnością któréj Helena nieprzestawała mi okazywać, gdyż i w tém widziałem jeszcze ten instynkt umysłów wspaniałomyślnych, które tém żywiéj uczuwają urazę, im delikatniejszą posiadają czułość.
Sroga niepewność, która mnie tak przeraziła względem mojéj przyszłości, zmieniła się w pewien rodzaj zaufania spokojnego i pogodnego: wszystko na widnokręgu zdawało mi się promieniejące: było to te życie domowe, o którém najprzód marzyłem, a które przez doświadczenie poznałem w Serval: życie spokojne i zadowolone; a potém, mamże wyznać! każde zwycięztwo które miałem odnieść nad smutną urazą Heleny, zachwycało mnie: myślałem z niewysłowioném upojeniem iż muszę niejako rozpocząć starania aby pozyskać miłość Heleny. Z jakąż radością myślałem zagajać zwolna tę nieszczęsną ranę! Czułem się tak bogaty w czułość, poświęcenie się i miłość, iż byłem pewny że zwolna przywrócę téj zachwycającéj twarzy wyraz dobroci ufnéj i prosto-dusznéj, że ustalę na zawsze na tych zachwycających ustach ten niewysławienie powabny uśmiech, który niegdyś na nich jaśniał, zamiast poważnéj pogardy, która je wówczas marszczyła jeszcze... że ujrzę te spojrzenie surowe i pogardne łagodzące się zwolna... z pogardnego stające się surowém, potém smutném, potém tęsckném... uprzejmém... czułém... i że wyczytam w reście w jego uśmiechającym błękicie to błogosławione słowo: Wybaczam......

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Aż do najdrobniejszych szczegółów materyalnych, dotyczących się przygotowań do naszego związku, wszystko mnie zachwycało; zajmowałem się niemi z dziecinną radością. Ni chcąc opuścić Heleny, prosiłem jednę z przyjaciółek mojéj matki, kobiétę najdoskonalszy gust posiadającą, aby mi przysłała z Paryża wszystko, co tylko można wymyśleń najbardziéj eleganckiego, wyszukanego, wspaniałego, na ślubny podarunek dla Heleny.
Przypominam sobie iż to w dwóch powozach, które kazałem sprowadzić z Serval, prezenta te zawiezione zostały Helenie, i ofiarowane przez Rządcę moich dóbr; starałem się aby ta ceremonia odbyła się z jak największym przepychem: oba powozy, ludzie i konie w galowym stroju, udali się tak zwolna i z poszanowaniem do mieszkania Heleny, z wielkiém podziwieniém miasta ***.
Skoro te cuda gustu i świetności złożone zostały w salonie mojéj ciotki, i Helena w nim się ukazała, serce biło mi z radości i obawy, gdym śledził pierwsze jéj spojrzenie na widok tych podarunków.
Spojrzenie to było obojętne, roztargnione i prawie ironiczne.
To mi zrazu sprawiło straszliwą boleść, łza zakręciła mi się w oczach; ach! ja z taką miłością, tak starannie przygotowałem te przysposobienia!.... Potém zacząłem myśleć, że nic nie było naturalniejszego i bardziéj właściwego charakterowi Heleny, jak jéj pogardna obojętność na ten zbytek. Z tajemną myślą, którą jéj tak niegodnie przypisywałem, mogłaż mi być wdzięczną za tę wystawność?
Nadszedł nakoniec dzień wyznaczony do podpisania kontraktu. Na prowincyi, jestto uroczystość, i dość znaczna liczba osób przybyła do mojéj ciotki, aby być obecną temu aktowi.
Helena była jeszcze przy gotowalni, i czas niejakiś czekano na nię w salonie mojéj ciotki, podczas gdym znosił nudy najgłupszych powinszowań, notaryusz przyszedł mnie zapytać, czym w niczém niezmienił moich zamiarów względem kontraktu: tak bowiem układ jego wydawał mu się dziwnym; odpowiedziałem dość niecierpliwie że nie.
W tym akcie, którego tajemnicę zachowałem dla siebie, zapisywałem Helenie cały mój majątek. Zadziwiała mnie tylko łatwość, z jaką Helena przyznawała mi prawo czynienia wedle mego upodobania tych rozporządzeń; potém, i pewno słusznie, przypisałem ją wstrętowi jaki musiała miéć do zajmowania się jakowym bądź kolwiek pieniężnym interessem.
Nakoniec, Helena ukazała się w salonie: była nieco blada, i zdawała się trochę wzruszona. Widzę ją jeszcze wchodzącą, obraną w suknię białą, jak najprostszą, z jedwabnym błękitnym pasem: wspaniałe jéj włosy spływające po obu stronach policzków w wielkie płowe loki, a z tyłu po prostu w warkocz zwinięte. Nic bardziéj zachwycającego, świeższego, powabniejszego jak to zjawisko, które nagle zdawało się zmieniać cały pozór salonu.
Helena usiadła obok matki, a ja usiadłem obok Heleny.
Notaryusz, tuż przy nas siedzący, dał znak nakazujący milczenie, i zaczął czytać kontrakt.
Skoro doszedł do artykułu który zapewniał i przyznawał Helenie cały mój majątek, serce biło mi okropnie, i pomieszany, prawie zawstydzony spuściłem oczy, lękając się napotkać jéj spojrzenie.
Przeczytano nakoniec ten artykuł.
Wiedziano jak szczupłym był majątek mojéj ciotki, to też moja bezinteressowność przyjęta została znajpochlebniejszym szmerem.
W tenczas odważyłem się podnieść oczy na Helenę, napotkałem jéj spojrzenie; lecz spojrzenie to dreszczem mnie przeszyło, tak wydawało mi się być zimne.... pogardne.... prawie złością pałające.
Skończono czytać kontrakt.
W chwili gdy notaryusz podnosił się z krzesła, aby podać Helenie pióro do podpisania, Helena powstała wyprostowana i nakazująca, i mocnym, niezachwianym głosem wyrzekła te słowa:
— Teraz muszę oświadczyć, że zpowodu, który w niczém nienadweręża sławy pana hrabi Artura, mojego krewnego, jest mi niepodobna oddać mu mojéj ręki.
Potém zwracając się ku mnie, podała mi list, mówiąc: »Ten list wytłumaczy Panu powód mojego postępowania, bo już więcéj nigdy ujrzeć się nie mamy.»
I kłaniając się ze skromném zaufaniem w sobie saméj, odeszła w towarzystwie matki, która podzielała powszechne osłupienie.
Wszyscy wyszli....
Łatwo pojąć jakowe wrażenie i hałas zrobił ten wypadek po mieście i na prowincji.
Ujrzałem się sam w salonie... byłem zgromiony.
W kilka chwil dopiéro późniéj namyśliłem się przeczytać list Heleny.
Oto jest ten list, który dotąd zachowałem.
Ośm lat upłynęło; doznałem przez ten czas wzruszeń bardzo rozmaitych i bardzo gwałtownych, lecz doznaję jeszcze bolesnego uczucia, jakiegoś mściwego zapału, czytając to pismo nacechowane nieuleczoną i gromiącą pogardą:
»Po rozgłosach potwarczych które oczerniały moję sławę, a do których Pan dałeś powód swojém płochém względem mnie postępowaniem, potrzebowałam koniecznie wynagrodzenia publicznego, głośnego: otrzymałam je... jestem zadowolona. Widząc mnie wyrzekającą się dobrowolnie tego związku tak korzystnego dla mnie pod względom MAJĄTKU, świat łatwo uwierzy, że to małżeństwo nie było potrzebne do przywrócenia mi sławy, kiedym je tak dumnie odrzuciła.
Byłeś Pan bardzo zaślepiony; bardzo zarozumiały lub bardzo obcy szlachetnéj urazie, kiedyś mógł pomyśleć choć na chwilę żem cię nieznienawidziła na zawsze i jak najmocniejszą, ku Tobie uczuła pogardę od chwili w któréj ukazałeś mi się tak chciwym, od chwili, w któréj powiedziałeś mnie, mnie, Helenie!... która cię kochała od dzieciństwa, i która ci uczyniła wyznanie najpełniejsze zaufania najszlachetniejszego: — Heleno, tyś wszystko wyrachowała; twoje wyznania, twoja czułość, wspomnienia, wszystko to udane i klamliwe; to niegodny podstęp, gdyż tylko myślisz O MOIM MAJĄTKU.” — Podobne podejrzenie zabija przywiązanie, choćby do najwyższego stopnia posunione. Byłabym ci wszystko wybaczyła, zdradę, niestałość, opuszczenie, bo jakkolwiek zbrodniczym i występnym jest pociąg namiętności, ten wyraz namiętność, może mu służyć za wymówkę; lecz to niedowierzanie, zimne, nieprzyjazne i brudno samolubne, które, pożerając oczyma swój skarb, ma w podejrzeniu najszlachetniejsze uczucia, jakoby z niego czerpać chciały, nie może pochodzić jak tylko z najpodlejszéj chciwości, lub osobistości najwstydniejszéj. Bluźnisz i kłamiesz, przyzywając pamięci Ojca... Twój Ojciec dość był nieszczęśliwy, iż wierzył w złe, lecz tyle był szlachetnym, iż dobrze czynił. Nie mów mi o żalu..., u ciebie instynkt najprzód musiał przemówić; twoje pierwsze wrażenie było niegodném... reszta była dziełem rozwagi, wstydząc się za tę niegodziwość; to mi się zdaje jeszcze bardziéj pogardy godném, gdyż nieposiadasz nawet wytrwałéj sprężystości złego: wstyd cię dręczy, ale nie zgryzota....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nigdy.... niezdołam oddać pomięszania, wściekłości, nienawiści, rozpaczy, jakie mnie ogarnęły gdym list ten przeczytał, widząc się tak obojętnie, tak niesprawiedliwie oskarżonym; gdyż wątpliwość ta pochodziła z jakiegoś wyższego wpływu, i bynajmniéj nie czułem się być chciwym. Żal mój, postanowienie ożenienia się z Heleną pomimo jéj pogardy, zupełne wyrzeczenie się dla niéj majątku, dawały mi dosyć uczuć, żem posiadał szlachetne, i wspaniałe natchnienia.
Jednakże, przypominając sobie jak tkliwie byłem kochany, i widząc się wtenczas tak bardzo pogardzonym, tak dobrze zrozumiałem iż wszelka nadzieja jest straconą, iż mnie ogarnął jakiś zawrót widząc że moja przyszłość tak się nagle zmieniała; zdawało mi się iż od téj chwili poświęcałem się z odwaga na własną zgubę, i z rozdzierającym żalem zawołałem: »Heleno, tyś dla mnie była nielitościwą; będziesz kiedyś może musiała odpowiedzieć za bardzo okropny przyszłość.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tegoż samego wieczora pojechałem do Paryża, pragnąc przybyć śród zimy, aby się tam znajdować na sam karnawał, i odurzyć się zabawami tego niespokojnego i pełnego roztargnień życia.




Rozdział 11.
PANI MARGRABINA DE PENAFIEL.

WIZERUNKI. ―

W rok po mojém przybyciu do Paryża, spokojne dni, które przepędziłem z Heleną w Serval, snem mi się zdawały, snem świeżym kwiecistym, który zbyt smutną stawiał sprzeczność z memi nowemi wrażeniami, abym zbyt często miał o nim myśleć. Od téj chwili także nabyłem nowe przekonanie: że mniemana przyjemność wspomnień jest kłamstwem; skoro tylko żałujemy przeszłości, wspomnienia są pełne goryczy, i przez samo to porównanie, teraźniejszość staje się jeszcze bardziéj nienawistnią.
Rozgłośne odmówienie Heleny, głęboko zraniło moję miłość i próżność; pokazałem też więc w tém moję dumę, aby nieuchodzić za nieszczęśliwego, i dokazałem odurzyć się przynajmniéj. Potrafiłem z razu być zachwycony, że się widzę wolnym, i miéć tysiące złotych snów względem użycia téj wolności. Potém, starałem się znaleść wymówkę we własnych oczach za niewdzięczne zapomnienie, w jakiém pozostawiałem pamięć mojego Ojca; powiedziałem sobie, że przynajmniéj na wynagrodzenie, posłuszny byłem z prawdziwą miłością synowską jednemu z jego milczących natchnień, unikając interessownych zamiarów Heleny. — Bo nieraz jeszcze szukałem nędznéj pociechy, lub raczéj niecnéj wymówki za me postępowanie, w nowych i niegodnych podejrzeniach, padających na tę szlachetną dziewczynę, która już zresztą opuściła swoję prowincyę, aby podróżować po krajach niemieckich wraz z matką.
Jednakże, pomimo goryczy mych żali, jak zwykle, przeszłość zaczęła się zwolna przed mojém okiem osłaniać, zaćmiła się i zatarła prawie zupełnie.
Nie wiem czy to było niewytłumaczalne upojenie Paryzkiego życia, które miało wzbudzić późniéj taką obojętność ku dniom, niegdyś tak lubym mojemu sercu.
Nie przyniosłem jednak do Paryża prowincyonalnego podziwienia; pozostałem w Londynie przez dwie świetne pory roku, i dzięki dawnym i bliskim stosunkom mego wuja i naszego ambassadora, stosunkom, które mój ojciec i ciotka mu przypomnieli, polecając mnie jego łasce w czasie mojéj podróży, ujrzałem się umieszczony śród najlepszego i największego świata całéj Anglii. Arystokracya angielska, dumna i słusznie chlubiąca się ze swéj niezaprzeczonéj wyższości bogactwa i wpływu nad wszystkiemi arystokracyami europejskiemi, wyższe towarzystwo angielskie, powiadam, jest tak dumnie nieprzystępne dla cudzoziemców, których przypuszcza do swojego ściśnionego koła, że kto raz uległ lub stawił się w brew jéj przyjęciu tak ceremonialnie imponującemu, może niejako wszędzie odetchnąć swobodnie.
A jednakże, w życiu Paryskiém, które w niczém porównać się nie może z kolosalną okazałością życia które prowadzą w Londynie, znajduje się to, czego niepodobna znaleść ani w Londynie ani gdzie indziéj; znajduje się jakowyś urok upajający, nie wysłowiony, którego wpływu umysły najspokojniejsze i najbardziéj uprzedzono często uniknąć niemogą.
Co do życia Paryzkiego, wedle jego prawdziwego znaczenia, i jeśli zechcemy się tylko przypatrzyć jego najświetniejszemu kwiatowi, ogranicza się na eleganckiém i wyrafinowaném życiu, jakie prowadzi wyborowy ton pięciu lub sześciu salonów, w jednéj lub dwóch dzielnicach miasta, gdzie się nagromadziły roskosze i przyjemności wszelkiego rodzaju.
Przybywając do Paryża, nie musiałem na szczęście terminować niejako w tém życiu materjalném, które to terminowanie kosztuje nieraz cudzoziemców tyle pieniędzy i zawodów. Ojciec mój tak długo mieszkał w tém mieście, że dzięki rodzinnemu podaniu o wytwornéj wystawności życia, uchroniłem się na samym wstępie mnóstwa raf niebespiecznych, o które nieraz mógł bym się rozbić. I tak, zamiast osiąść bardzo drogo i bardzo ciasno w jednym z owych niby to ulów rojących się i brzęczących, o pięciu lub sześciu piętrach, które poczynają się od ślepiącéj świetności magazynów a kończą na nędzy poddaszów, nająłem mały pałacyk w pobliskości pól Elizejskich; sprowadziłem z Serval moich ludzi i koni, i urządziłem dom na przyzwoitą stopę.
Odwiedziłem niektórych dalekich krewnych mojéj rodziny. Przyjęli mnie jak najlepiéj: ci przez uszanowanie dla nazwiska mojego Ojca, ci znowu że mieli córki na wydaniu, i zapewne dla tego że byłem w ich oczach tém, co nazywają dobrą partya; inni znowu może dla tego, iż zawsze jest dla próżniaków nieoszacowaną rzeczą, miéć jeszcze jednę wizytę więcéj do oddania w ciągu dnia, i tak kiedy niekiedy zapełnić niczém niezajętą godzinę.
Pomiędzy temi ostatniemi znajdował się Hrabia Alfred de Cernay; jeden z moich londyńskich przyjaciół, który go znał doskonale, dał mi do niego listy i względem niego objaśnienia jaknajgodniejsze wiary, a których sam całą dokładność niezadługo poznałem.
Przytaczam je tutaj, gdyż niebędąc człowiekiem najwyższéj dystynkcyi, Pan de Cernay był wzorem człowieka modnego, w najobszerniejszém i najmniéj pospolitém znaczeniu tych wyrazów; a człowiek modny za dni naszych ma fizyonomię zupełnie sobie właściwą.
Pan de Cernay miał blisko lat trzydzieści, twarz najpowabniejszą, i niezbywało mu na dowcipie, który miał na zawołanie; dość był przebiegły, dość wyszydzający, i to udając zarazem pewien rodzaj dystyngowanéj dobrodusznośc, który mu nadawał sławę ochotnego współbiesiadnika, chociaż, jak mi powiadano, miał sobie do wyrzucenia niejeduę zdradę i złośliwą obmowę; niezmierny elegant, chociaż zakrawający nieco na oryginalność, ubierał się wedle swego widzimisię, lecz zresztą do zachwycenia; był wielkim znawcą i amatorem koni, miał najpiękniejsze powozy jakie tylko widziéć można, i okazywał się prócz tego równie wielkim sportmanem jak światowym człowiekiem.
Pan de Cernay był bardzo bogaty, niezmiernie interessowany i nadzwyczajnie biegły w interessach, rys charakterystyczny, właściwy naszéj epoce, a który się zdaje, (błędnie jednakże) wyłączać wszelkie wyobrażenie wdzięku i świetności. Pan de Cernay niczego sobie nieodmawiał, zbytek jego był nadzwyczajny; lecz sam obrachowywał się jak najdokładniéj ze swemi ludźmi; był nieubłagany na wszelki wydatek, nieprzynoszący widocznéj korzyści, umiał w porę robić spekulacye, nie miał żadnego skrupułu pozywać swych dzierżawców spóźniających się z zapłatą, i sam się zawsze o dzierżawę z niemi układał; gdyż, (któżby temu uwierzył!) odbył jak tylko można najpotajemniéj pewien rodzaj kursu prawnego pod przewodnictwem byłego Prokuratora. Lecz trzeba także wspomnieć iż nic w powierzchowności Hrabiego nie zdradzało tego doświadczenia prawniczego; ułożenie i obejście się jego były jak najdoskonalsze; pochodząc ze znakomitéj i dawnéj szlachty, pozostał tak wielkim panem, jakim tylko w naszych czasach być podobna; nakoniec, jego duch porządku w przepychu i oszczędności, w samymże zbytku, mógłby być jedynie tylko dla tych widocznym, którzy by potrzebowali prosić go o jaką łaskę, a ci zwykle ostatni wspominają o uczynionéj im odmowie.
Nic zresztą rozsądniejszego, bardziéj chwalebnego jak ten sposób życia tak przewidujący roztropny i tak ustalony. Zwracani uwagę w moim dzienniku na tę szczególność bardzo znaczącą, gdyż musiała wynikać z naszéj epoki, tak stanowczo akuratniéj i ściśle rzeczy biorącéj.
Za dni naszych już nikt majątku nietraci; mieć długi oznacza najgorszy ton, i nic niewydaje się bardziéj wstydném i śmieszném, jak oto życie szalone, wyuzdane, a wszystko rozważywszy często bardzo niedelikatne i niezaszczytne, a które tak długo tolerowane było jako wzór zachwycającego rozstrzepania francuzkiego, jak wałęsające się życie owych zachwycających głów pustych a serc dobrych, którzy, mając przeciwnie wyborne głowy a jak najgorsze serca, w ogóle byli najszkaradniejszemi ludźmi w święcie.
Nic przeciwnie nie oznacza dzisiaj lepszego tonu jak rozprawiać o swym majątku, swych dobrach, ulepszeniach w nich poczynionych, o rozmaitych próbach w gospodarstwie rolniczém, o przyjemności swych lasów, i piękności wychowańców wszelkiego rodzaju które się żywi na swych łąkach; słowem, teraźniejsi panowie stają się nadzwyczaj Rządcami dóbr, i słusznie, gdyż dawniéj rządcy więcéj niż Panowie kosztowali przyjemności małéj liczby wspaniałych rezydencyi pozostałych jeszcze we Francyi. Przebywanie na wsi coraz to bardziéj się przedłuża, i widoczne dają pierwszeństwo życiu zamkowemu przez ośm miesięcy w roku, niżeli życiu klubów Paryzkich przez ciąg zimy.
Lecz, wracając do Pana de Cernay; był także bardzo wielkim, bardzo szlachetnym, a nadewszystko, bardzo uczonym graczem, coby się zrazu zdawało zaprzeczać zasady porządku o których wspomnieliśmy. — Bynajmniéj. — Dla większéj części ludzi światowych gra przestała już być straszliwém wyzwaniem uczynioném przeznaczeniu, pałającém źródłem wzruszeń straszliwych, jestto raczéj interes niżeli zabawa. Każdy ma swój worek do gry, summę, nad którą nigdy więcéj nieodważa; jestto jeszcze kapitał, który starają się uczynić jak najwięcéj przynoszącym, oszczędzając go, nie hazardując, licząc się reguł i kombinacji gry z niepodobnym do uwierzenia zapałem, przenikając się jak najlepiéj jéj duchem, egzercytując się ciągle, wykonywając te próby z głęboką i zastanawiającą się uwagą; takim sposobem worek do gry, w dobrych latach, przynosi piętnaście i dwadzieścia od sta graczom zimnym, roztropnym i biegłym. Zresztą, gra stawszy się tyim sposobem sprawą nauki dokładnéj, interesu, a w ogóle wysokiéj uczciwości, siły graczów są dość równo rozdzielone, aby można sobie dozwolić całéj drażniącéj obawy ryzykowania stawić tysiąc-dwieście, lub tysiąc-pięćset luidorów, gdyż wiadomo dobrze, iż przy końcu złych lat, szala wygranéj i przegranéj jest prawie równa. Słowem, nic ciekawszego w naszéj epoce jak to szczególniejsze pasowanie się pomiędzy rozsądném i zimném przewidywaniem które myśli o przyszłości, a namiętnościami gwałtownemi, wrodzonemi człowiekowi, które znajduje się jeszcze prawie sposób zadowolić, przez ten rodzaj wyrachowanego zabezpieczenia się przeciwko ich niekorzystnym wypadkom[4]. Pan de Cernay, jak powiadano, dosyć miał szczęścia do kobiét: lecz starzejąc się, jak sam mówił, znajdował daleko dogodniéj, być wolniejszym, bardziéj miéć wszystko w porządku, aby miéć także tak zwany — worek serdeczny, nad który nie tracił ani grosza więcéj, a który składał corocznie u stóp jednéj z najbardziéj będących w modzie piękności, którego z trzech wielkich teatrów.
Posłałem mój wizytowy bilet i listy naszego wspólnego przyjaciela do Pana de Cernay. — Na trzeci dzień przybył do mnie i niezastał mnie; w kilka dni poszedłem do niego z rana. — Zajmował sam bardzo piękny dom, który mi się wydał tryumfem przyjemności i wygody, połączonym z elegancką prostotą.
Kamerdyner jego poprosił mnie abym poczekał chwilę w salonie, w którym postrzegłem kilka pięknych obrazów wystawiających łowy, pędzla Géricaulta.
W pięć minut po mojém przybyciu wszedł Pan de Cernay. — Był wysoki, wysmukły, zgrabny; miał twarz jednę z najprzyjemniejszych, i jak najlepsze ułożenie.
Hrabia przyjął mnie jak tylko można najgrzeczniéj, bardzo wiele mówiło naszym wspólnym przyjacielu, i z jak najuprzejmiejszą grzecznością oświadczył że jest na moje rozkazy.
Postrzegłem że się we mnie wpatruje. Przybywałem z prowincyi, lecz dużo podróżowałem i przez długi czas bawiłem w Anglii; niewiedział też zapewne czy się ma zemną obchodzić jako z parafianinem lub człowiekiem należącym już do modnego świata.
Widząc jednak że sława jego wielkiéj elegancyi żadnego na mnie wrażenia nie czyni, wziął mnie za człowieka światowego. Przywykły aby mu zazdroszczono, aby go naśladowano, znajdował może moję grzeczność zanadto śmiałą i to w nim obudziło lekki gniew i nieukontentowanie.
I muszę wyznać, że ten niedojrzany prawie odcień chwilowego zagniewania zmusił mnie uśmiechnąć się.
Prosił mnie abym wypił filiżankę herbaty, z nim, dwoma jego przyjaciółmi i renegatem włoskim zostającym w służbie Mehemed-Alego, słynącym z odwagi, a którego przygody bardzo były romansowe, gdyż, — powiedział mi Hrabia bez dalszego wytłumaczenia, — zmuszony był zamordować dwie czy trzy kobiéty i tyluż mężczyzn, aby się wydobyć z przykrego położenia.
Nie bardzo się zdziwiłem żem zastał to szczególniejsze towarzystwo, gdyż wiedziałem że Pan de Cernay lubił oryginały; i skoro tylko przybywał do Paryża Arab, Pers, Indyanin, słowem czémkolwiek odznaczający się cudzoziemiec, Pan dc Cernay starał się natychmiast z nim zapoznać. Czy dla tego aby bardziéj zwrócić na siebie uwagę przez tak dziwne i każdemu w oczy wpadające towarzystwo? lub żeby jego sława jako człowieka najmodniejszego doszła aż do brzegów Gangesu i Nilu? Nie wiem, lecz tak mi się zdaje.
— Zostaniesz? wypijesz ze mną szklankę herbaty? — rzekł do mnie Pan de Cernay; — nielicząc mego renegata, zobaczysz jednego z najdowcipniejszych i najosobliwszych ludzi jakich kiedykolwiek widziałem, i jednego z najgłupszych i najśmieszniejszych w świecie: pierwszym jest Lord Falmouth, drugim Pan du Pluvier.
— Bardzo wiele słyszałem o Lordzie Falmouth — rzekłem, — i byłoby to dla mnie wielką przyjemnością zobaczyć go; ale sądziłem że jeszcze jest w Indyach.
— Miesiąc dopiéro jak przyjechał, — odpowiedział Pan de Cernay; — lecz wiesz zapewne co go nakłoniło do téj podróży. Podług swego zwyczaju Falmouth idzie zwykle spać o szóstéj lub siódméj z rana. Otóż pewnego dnia, będzie temu półtora roku, wstał o czwartéj po obiedzie; źle spał, był niespokojny, pomieszany, doznawał nerwowego drżenia; dniem wprzódy bardzo wiele wygrał w karty, co go pozbawiło wzruszeń przebudzających go niekiedy z odrętwienia przesyconego życia; słowem nudził się jeszcze bardziéj niż zwykle. Dzwoni na kamerdynera, pyta jaka pogoda. — Było pochmurno i mglisto. — Ach! zawsze mgła! nigdy słońca! — rzekł Falmouth okropnie poziewając; potém z najzimniejszą krwią dodał: — Pośléj po konie. — Konie przybywają, podróżny jego powóz zawsze jest w pogotowiu; zaprzęgają; kamerdyner oswojony ze zwyczajami Pana, każe pakować tłomoki, i za dwie godziny Milord schodzi ze schodów mówiąc do odźwiernego: — Jeśli będą o mnie pytać, powiesz że pojechałem.... — i wahał się na chwilę między Konstantynopolem i Kalkutą, namyślił się wreście wybrać Kalkutę, i rzekł znowu okropnie poziewając: — Ze pojechałem do Kalkuty.
Jedzie tam istotnie, bawi trzy miesiące, i powraca z zadziwiającą obojętnością, jak gdyby tylko po prostu chodziło o pojechanie do Baden.
— Lord Falmouth jest zresztą człowiekiem niezmiernie dystyngowanym? — rzekłem do Hrabiego. — Ma bardzo wiele rozumu, — odpowiedział, — zadziwia swoją nadzwyczajną nauką, i posiada nie mniéj zadziwiające praktyczne doświadczenie o ludziach i rzeczach; gdyż podróżował po wszystkich czterech częściach świata, a nadewszystko widział głownie dwory Europy, jak je zwiedzić może Par Angielski, starszy syn jednego z największych Panów trzech Królestw, mający tymczasowo dochodu pięćkroć do sześciukroć sto tysięcy liwrów; a z tém wszystkiém, Falmouth jest jedynym człowiekiem prawdziwie przesyconym i znudzonym z pomiędzy wszystkich których znam tylko; wszystko już wyczerpał, nic go więcéj niebawi.
— A Pan du Pluvier, — rzekłem do Pana de Cernay, — jakiż ten znowu?
— Oh! Pan Baron Sebastian du Puvier, — rzekł Hrabia poganinie i szyderczo; — Pan du Pluvier jest sam niewiem kto, i przybywa sam nie wiem zkąd; gwałtem niejako został mi przedstawiony: przyjechał, jak sądzę, z jakiegoś zameczku Normandskiego, z nędznym dochodem dwudziestu lub trzydziestu tysięcy franków które po głupiemu wpakuje w piekło Paryzkie, najdaléj za dwie lub trzy zimy. Będzie to jeden z tych nieprzeliczonych i bladych meteorów, które zabłysną na chwilę pod płomienistém niebem wielkiego miasta, i giną wkrótce na zawsze w cieniu i zapomnieniu, wśród szyderstw tych co pozostają. Zresztą — dodał Hrabia, — wyborna z niego trąba: skoro tylko chcę się zabawić rozgłoszeniem jakiéj nowinki niedorzecznéj, natychmiast przytykam ją do ust, jeśli tak wyrazić się można, i cudów dokazuje; zresztą drwię sobie z niego bez litości, bo niepoprzestając na tém że jest głupi, jest jeszcze zarozumiały i chełpliwy. Trzeba widziéć, naprzykład tajemniczą minę z jaką pokazuje koperty od listów z herbowemi pieczątkami, wszystkie zresztą do niego adressowane; trzeba słyszeć jak pyta, nadawszy się: — Czy znasz Pan pismo hrabiny ***?... margrabiny***?... księżny***?... — A potém mały ten człowieczek pokazuje w istocie wszystkie te listy, które są tylko proźbami bez końca o kwesty, bale, loterye: gdyż wszystkie kobiéty które znam, i którym wskażę go jako ofiarę, obarczają go niemi bez skrupuły i tuzinami.... co go czyni człowiekiem najbardziéj filantropiczno-śmiesznym. — Lecz, — rzekł Pan de Cernay przerywając sobie, — słyszę zajeżdżający powóz, założyłbym się że to du Pluvier; zobaczysz cóś zadziwiającego.
Zbliżyliśmy się do okna, i zobaczyliśmy wjeżdżający na dziedziniec koczyk zaprzężony dość pięknemi końmi, lecz powóz i zaprzęgi obciążone były mosiężnemi ozdobami w jak najgorszym guście; służący przybrani w galonowaną liberyę, wyglądali jak szwajcarowie kościelni: można sobie łatwo wyobrazić jak śmiesznym i dzikim wydawał się ten galowy ubiór, kiedy tylko do znajomego przybywał na śniadanie. Niezadługo Pan du Pluvier wszedł hałaśnie. — Był to człowieczyk niski, gruby, krępy, czerwony jak wiśnia, blondyn, i chociaż mający zaledwie dwadzieścia pięć lat już bardzo łysy, z kociemi i głupowatemi oczami, mówiący jak najgłośniéj, i to jeszcze akcentem mocno Normandzkim; ubrany z pocieszną pretensyą; mający na palcach pełno pierścieni, kamizelkę aksamitną w srebrne desenie i tém podobne cudaczne ozdoby.
Pan de Cernay przedstawił nas sobie nawzajem, a skoro tylko wymienił moje nazwisko, Pan du Pluvier zawołał bez ceremonii: — Ach! doprawdy, już Pana gdzieś widziałem.
Niegrzeczność ta obraziła mnie, i odpowiedziałem iż niezdaje mi się abym miał tę przyjemność, gdyż pewnie niebyłbym go zapomniał.
W kilka minut późniéj, zaanonsowano Lorda Falmouth.
Przyszedł pieszo i ubrany był z jak największą prostotą. Nigdy w życiu niezapomnę szczególniejszego wrażenia, jakie na mnie uczyniła jego twarz blada, regularna, biała i nieruchoma jak marmur, na któréj błyszczały oczy czarne bardzo blisko siebie leżące; uśmiech jego, poważnie szyderski, uderzył mnie także; i nieprzywiązując najmniejszego znaczenia do tej drobnostkowéj uwagi, sam nie wiem dla czego powieść o Wampirze stanęła mi na myśli, gdyż niebyłbym nadał innego ciała owemu fantastycznemu utworowi.
Pan de Cernay zaprezentował mnie Lordowi Falmouth, i powiedzieliśmy sobie nawzajem zwykłe grzeczności. Aby usiąść do stołu, czekaliśmy tylko na Renegata Włoskiego, którego Hrabia nazywał poufale swoim zabójcą.
Nakoniec Kamerdyner zaanonsował Pana Izmaela: tak się nazywał renegat.
Był wzrostu średniego, brunet, żylasty, wspaniale ubrany po egiptsku, i miał twarz bardzo piękną, chociaż wyraz jéj był ponury. Izmael niemówił ani słowa po francuzku; mowa jego składała się po części z narzecza włoskiego i urywków języka frankońskiego.
Niezadługo marszałek dworu; Pana de Cernay otworzył drzwi sali jadalnéj. Śniadanie było najdoskonaléj zastawione w guście angielskim; srebro było wyrobem Mortimera, porcelana stara Sewrska, a szkło Weneckie i Czeskie. Izmael jadł jak ludożerca — i słowa nawet niemówił; tylko, ponieważ na stole była sama herbata, kawa i czekolada, poprosił śmiało o wino, i pił dzielnie.
Pan de Cernay zdał mi się być dość niekontent z uporczywego milczenia swego zabójcy, którego Pan du Piuvier zaczepiał ciągle, najśmieszniejszemi frazami. Lecz mało baczny na te zaczepki, Izmael pomruknął kiedy niekiedy jak niedźwiedź na łańcuchu, rzucając ukośne spojrzenie na Pana du Pluvier, który zdawał się nadzwyczajnie go niecierpliwić
. Rozmawiałem tymczasem z Lordem Falmouth, i przypominam sobie iż rozmowa nasza toczyła się o uwadze którą mi uczynił; a na którą ja się zgodziłem; szło o ten zbytek wyszukany, rococo, milutki, prawie niewieści, który znaczna liczba młodzieży zaczynała wówczas okazywać w swych apartamentach. Śmiał się niezmiernie, pomyślawszy że wszystkie te zwierciadła, tak ozłocone, tak otoczone autorkami, gołąbkami i wieńcami kwiatów, zawsze odbijały tylko twarze męzkie i brodate, które przeglądały się w nich pośród kłębów dymu cygarowego; gdy tymczasem przez sprzeczność w guście najmniéj dowcipnym, zamiast dać cel i zajęcie wszystkim tym wspaniałościom, zamiast podwoić ich wdzięk otaczając go tajemnicą, zamiast rozjawiać te przepychy dla obojętnych, jeśli jeden z owych młodych pięknisiów miał oczekiwać z miłośną niecierpliwością, jakowego z owych lubych i tajemnych zjawień które wszystkie cuda zbytku powinny by okolać, oczekiwał nań zwykle w jakiéj dzielnicy miasta najpodlejszéj i najsmrodliwszéj, w jakiéj kryjówce płatnéj i lichéj, i tam to upływały godziny tak rzadkie, tak kwieciste, tak czarodziejskie, które same tylko promieniały późniéj pomiędzy blademi wspomnieniami jego życia. Umyśliliśmy więc z Lordem Falmouth, że, dla człowieka z taktem, gustem i doświadczeniem, mieszkanie znaczne i widoczne, powinno być tryumfem wygody i eleganckiéj prostoty; a mieszkanie tajemne; ów ukryty dyament życia, miało być tryumfem zbytku najbardziéj ślepiącego i najwyszukańszego.
Po śniadaniu, poszliśmy do Karczmy Pana de Cernay, (tak upowszechniony zwyczaj cygarów przymuszał do takowego podziału pokoi) w któréj stały naokoło głębokie krzesła z poręczami, szerokie sofy, i ozdobnéj cudownym zbiorem fajek i tabak wszelkiego gatunku, począwszy od indyjskiéj huka, błyszczącéj złotem i drogiemi kamieniami, aż do pospolitej gipsówki, od miękkiego i wonnego liścia Atakii lub Hawanny, aż do czarnego i cierpkiego tytuniu, zwanego pospolicie tytuniem Trzech Króli, gdyż, znajdowały się tak dalece już zepsute podniebienia, iż ubiegały się za jego cierpkim i gryzącym smakiem.
Odbywały się tego dnia gonitwy konne, tak zwanych Gentleman Riders[5] w lasku Bulońskim. Pan de Cernay był ich Sędzią, i proponował mi udać się na nie; wiózł tamże swego lwa Izmaela w factonie.
Dreszcz mnie przeszedł, gdy Pan u Pluvier ofiarował mi miejsce w swym powozie, podobnym do kibitki smolarza; lecz uniknąłem jego sideł, gdyż na szczęście rozkazałem memu kabryoletowi czekać na siebie. Wówczas Pan du Pluvier uczynił tęż samę ofiarę Lordowi, Falmouth, który mu odpowiedział zniczém nie zachwianą krwią zimną:
— Najszczerzej żałuję iż przyjąć niemogę, mój kochany Panie du Pluvier; lecz natychmiast idę do Parlamentu.
— Do izby Parów? Zgoda, to Pana zawiozę. Cóż mnie to szkodzi? moje konie wprawne do biegu.
— I biegają też przecudownie, — odpowiedział Lord Falmouth. Lecz ja się udaję do Londynu, pragnę przemówić za Jndyanami, a że rozprawy zaczną się najpewniéj jutro wieczór, chciał bym stanąć, gdyż wyrachowałem czas odpłynięcia pakebotu, i zamyślam przybyć do Londynu pojutrze.
Uśmiechałem się z téj nadzwyczajnéj wymówki, gdyśmy usłyszeli dzwonki koni pocztowych, i niezadługo podróżna kareta Lorda Falmouth wjechała na dziedzieniec. Spojrzałem na Pana de Cernay z podziwieniem, i gdy Lord Falmouth wyszedł wydać rozkazy, spytałem Hrabiego czy Lord Falmouth prawdziwie wyjeżdża do Londynu.
— Wyjeżdża prawdziwie, — odpowiedział mi Pan de Cernay. — Często bierze go taka fantazja rozprawiać o kwestyi politycznéj, w czém niezaprzeczony posiada talent; lecz tak bardzo nienawidzi Londynu i Anglii, iż wysiada z powozu w Westminster, zasiądzie w parlamencie, przemówi, wsiada znowu, i tutaj powraca.
Lord Falmouth wszedł; z najuprzejmiejszém naleganiem prosił mnie abyśmy się jeszcze kiedy ze sobą widzieli; kuryer jego odjechał, i on wsiadł do powozu.
— Wyścigi mają się odbyć o godzinie drugiéj, — rzekł do mnie Pan de Cernay, — pogoda jest przepyszna; posłałem moje konie do bramy Delfińskiéj; jeśli Pan zechcesz przejechać się potem po lasku, mam wierzchowca na Pańskie rozkazy.
— Stokrotnie dziękuję, — rzekłem, — posłałem także moje konie. Lecz czy te wyścigi są zajmujące? — spytałem Hrabiego.
— Na nieszczęście aż nazbyt: — dwie mile do ubiegnięcia, trzy płoty poł-trzecio-łokciowe do przesadzenia, a na uwieńczenie trzy-łokciowa rogatka.
— To niepodobna! — zawołałem; — ostatnią przeszkodą pół trzecio łokciowa rogatka! Lecz pomiędzy stem koni ani dwóch się pewno nie znajdzie zdatnych uczynić skok podobny po takowym biegu; a chybiwszy go, można się zabić na miejscu.
— Otóż to właśnie, — odpowiedział Hrabia wzdychając; — jestem też w rozpaczy że muszę być sędzią, owego gatunku zabójczego wyzwania, które może przypłacić życiem jeden z dwóch dzielnych Gentlemanów[6], jeśli nie obydwaj, lecz żadnym sposobem nie mogłem odmowić tak przykrego obowiązku.
— Jakto? — spytałem Fana de Cernay. —
— Och! — odpowiedział, — to cały romans, i tajemnica równie smutna jak niepodobna do uwierzenia; zresztą, mogę ją teraz Panu powierzyć; bo jeśli, z wielu powodów, nikt do tąd jeszcze nie jest o niéj uwiodomiony, za godzinę, widząc ostatnią i straszliwą przeszkodę, zamieniającą wyścigi, pod płochym przedsiębrane pozorem, w śmiertelny pojedynek pomiędzy młodzieżą która je odbywała, wszyscy odgadną łatwo powód i cel.
Starałem się wyczytać z oczu Pana de Cernay czy mówił na prawdę; lecz jeśli sobie żartował, oszukaną została moja przenikliwość, tak bardzo zdawał się być przekonany o tém co mówił.
— Oto, — mówił daléj, — wytłumaczenie téj awantury, prawdziwie nadzwyczajnéj. Jedna z najpiękniejszych Paryzkich kobiét, Pani Margrabina te Pënâfiel, ma w tłumie składających jéj hołdy, dwóch wielbicieli rywalów; miłość ich ku niéj jest wiadomą, lub raczéj odgadnioną; powiedziawszy sobie pewnego dnia kilka słów bardzo uszczypliwych, względem współubiegania się w składaniu hołdów, które szkodziło obu, niebędąc pożyteczném żadnemu; zbyt dobrze wychowani, aby się mieli bić z powodu kobiéty, którą kochają, a któréj sławie rozgłos pojedynku możeby zaszkodził; aby uniknąć podobnéj nieprzyjemności, i dojść do tego samego celu, wybrali to śmiertelne wyzwanie... którego koleje są najzupełniéj równe, ponieważ obaj dosiadają konia dzielnie, a konie ich są wyborne; co do skutku, na nieszczęście bardzo podobnego do prawdy, ten nie jest wątpliwy; bo jeśli podobna aby koń, po dwumilowym biegu, i trzech przesadzonych płotach, mógł jeszcze przebyć zaporę pięciustopową, prawie materyalnie jest niepodobieństwem, aby dwa konie miały równie tak nadzwyczajne szczęście... Niepodpada też żadnéj wątpliwości że wyścigi te skończą się jakim strasznym wypadkiem... jeśli nie, dwaj rywale muszą je późniéj na nowo rozpocząć, jak się rozpoczyna pojedynek, gdy oba wystrzały chybiły.
Wszystko to tak mi się zdawało dziwném, tak mało zgodném z naszemi obyczajami, chociaż ściśle rzeczy biorąc nie było zupełnie niepodobném do prawdy, iż osłupiałem. A Pani de Pënâfiel, — spytałem Pana de Cernay, — jestże uwiadomioną o nieszczęsnéj szermierce, której jest przedmiotem?
— Bez wątpienia, i aby Panu dać wyobrażenie o jéj charakterze, powiem, że bardzo być może iż będzie się tamże znajdować.
— Jeśli przyjdzie, — powiedziałem tą razą z uśmiechem bardzo widocznego niedowierzania, — Pani de Pënâfiel uzna to zapewne rzeczą tak prostą, jak znajdować się na krwawém widowisku toreadorów swego kraju, gdyż, sądząc po jéj nazwisku i dzikiéj pogardzie naszych zwyczajów, sroga ta Margrabina musi być jaką Amazonką Hiszpańską, ze starożytnéj szlachty! jedną z czarnowłosych cór Xeresu luh Wejeru, które dotąd jeszcze noszą sztylet zatknięty za podwiązką.
Pan de Cernay nie mógł się wstrzymać od głośnego śmiechu i rzekł: — Wcaleś Pan niezgadł; Pani de Pënâfiel jest Francuzką, z Paryża, i nad wszelki wyraz Paryżanką; prócz tego wielką damą i spokrewnioną z najpierwszemi domami we Francyi jest wdową, a jej mąż, Margrabia de Pënâfiel, był Hiszpan.
— No, — rzekłem do Hrabiego, śmiejąc się z kolei; — dobrze czynisz iż nadajesz zajęcie tak romansowe, tak fantastyczne, wyścigom których jesteś sędzią; to było by dostateczném aby cały Paryż zbiegł się na nie....
— Lecz ja zupełnie na serio mówię, — rzekł z miną w istocie bardzo poważną.
— Ależ, doprawdy, jeśli kobiéta nie może przeszkodzić dwóm półgłówkom wykonywać tak niebespieczne szaleństwa nigdy tego niepojmę aby kobiéta dobrego tonu mogła być obecną podobnemu wyzwaniu, kiedy wie że jest sama jego przedmiotem: jestto wystawić się na powszechną naganę i pogardę.
— Najprzód, pani de Pënâfiel bardzo mało dba o to co powiedzą, a potém ona sama tylko wie że jest przyczyną tego niejako pojedynku.
— Lecz, przypuszczając iż niepomyśli że tajemnica może być zdradzony przez wypadek, daje zawsze dowód zimnego i obmierzłego okrucieństwa.
— O! jestto też serce najoschlejsze i najzatwardzialsze, jakie tylko sobie wyobrazić można; przytém ma zaledwie lat dwadźieści-pięć, i piękna jest jak anioł.
— A dla czegóż Pan nieodwiodłeś walecznych młodzieńców od tak niebezpiecznego wyzwania? bo jeśli cel jego jest znany, jak przypuszczasz, cała ich delikatna wspaniałość będzie podwójnie straconą.
— Najprzód, — rzekł Hrabia, — niepowierzyli mi swéj tajemnicy; bardzo nadzwyczajny przypadek mi ją wykrył: niemogłem też sobie dozwolić uczynić najmniejszéj uwagi względem okoliczności, o któréj niby to niewiedziałem; upierać się zaś nad niebezpieczeństwem takiéj gonitwy, było to prawie podawać w wątpliwość ich odwagę, a tego uczynić niemogłem; lecz, gdyby mnie się byli poradzili, byłbym im powiedział: iż postępują jak szaleńcy, gdyż, widząc wyścigi tak niebezpieczne, nikt nie będzie mógł uwierzyć, że dał do nich powód zakład o dwieście luidorów, będący ich pozornym celem; kto kolwiek posiada taki jak oni majątek, nienaraża swego życia za dwieście luidorów; szukając też tajemnego powodu podobnego wyzwania, łatwo dojść można do wykrycia prawdy... a to sprawi rozgłos bardzo ostawiający Panię de Pënâfiel.
— I jestże to rzeczą, dostatecznie dowiedzioną iż ci Panowie nią byli zajęci? — spytałem Hrabiego.
— Mocno dowiedzioną, wszyscy to powiadają: a co do mnie, który znam od dawna Panią de Pënâfiel, największe moje przekonanie w tym względzie pochodzi z udanéj obojętności, z jaką zdaje się z niemi obchodzić, bo w niektórych rzeczach rzadko i głęboko jest skrytą.
— Powtarzam, w tém wszystkiém co mi powiadał Pan de Cernay, była tak szczególniejsza mięszanina prawdo-podobieństwa, iż niemogłem się namyślić czy mu wierzyć, czy niewierzyć. — Potrzeba, — rzekłem, — abyś mi to Pan zaręczył, tak jak zaręczyłeś, abym mógł uważać Panię de Pënâfiel jako należącą do świata.... lecz kogóż przecie widuje?
— Najlepsze i najznakomitsze towarzystwo, tak z mężczyzn jak i kobiét, gdyż dom jéj jest jednym z najlepszych w Paryżu; ma ogromny majątek, i przyjmuje w sposób prawdziwie królewski; prócz tego salon jéj nadaje prawa co do gustu, dowcipu i literatury, to jednak nieprzeszkadza iż Pani de Pënâfiel jest powszechnie nienawidzoną wedle tego, na co zasługuje.
— Ale przecie jakaż to kobiéta, już wszystko pominąwszy? jest więc dowcipna?
— Nieskończenie, lecz dowcip jéj niezmiernie jest złośliwy, bardzo uszczypliwy, do tego jeszcze pogardzająca, kapryśna, dumna aż do zbytku, gdyż przywykła aby wszystko przed nią się korzyło; prócz tego niektóre położenia tak są wysokie, iż czy chcemy, czy niechcemy, czynią na nas wrażenie. Niepotrzeba Panu powiadać iż zalotność Pani de Pënâfiel przechodzi nawet granice podobieństwa... a na dokończenie obrazu, ma pretensye najniepodobniéj do uwierzenia śmieszne... Zgadnij do czego, — do nauk wysokich? do sztuk pięknych? sam już nie wiem do czego? — O! upewniam Cię, jestto kobiéta zarazem osobliwa, powabna i śmieszna... Ponieważ należę do grona jéj przyjaciół, proponował bym Panu zaprezentować go, uprzedzając Pana jednakże, iż równie jest ciekawą jak niebespieczną do poznania; lecz tak dziwaczna, taka fantastyczna, że niemogę Panu zaręczyć iż zostaniesz przyjęty, gdyż odmówi dziś to, czego jutro może pragnąć będzie... jednakże, jeśli Pan sobie życzysz, spróbuję.
— Lecz, — rzekł Urabia spoglądając na zegar, czas nagli, właśnie druga godzina, kaźmy zajechać powozom.
I zadzwonił.
Wyszliśmy. — Codotworny zaprzęg Pana du Pluvier pierwszy zajechał, i mała figurka wskoczyła do niego tryumfalnie, niedotykając stopnia.
Zdawało mi się spostrzegać od kilku minut na twarzy Pana ile Cernay pewien rodzaj ciekawości, wznieconéj zapewne chęcią zobaczenia czy byłem godny (choćby pod względem mych koni), toczyć się w około jego jasnéj planety.
Skoro mój kabryolet zajechał, Pan de Cernay rzucił nań okiem znawcy; wszystko w nim było jak najprostsze, bardzo mało wpadające w oczy; zaprzęgi całkiem czarne; lecz koń, gniado-kasztanowaty, rosły i najdoskonaléj kształtny, był prawie tej-że saméj ceny co sławny Coventry[7].
— Daj go katu! ależ to cudownie porządne, i masz Pan bez wątpienia najpiękniejszego konia kabryoletowego w całym Paryżu! — rzekł Pan de Cernay tonem pochwalającym, w którym zdawało mi się postrzegać jakiś odcień zazdrości.
Od téj chwili osadziłem że Hrabia umieszcza mnie wyraźnie bardzo wysoko w swém przekonaniu. Faeton jego zajechał; usiadł w nim wraz z Izmaelem.
Niepodobna opisać elegancyi i lekkości tego roskosznego powozu jasno-zielonego, z obłamkami białemi; podobnie jak doboru i gustu jego ślicznego zaprzęgu, składającego się z konia gniadego i konia siwo jabłkowitego, miernego wzrostu. Wszystko było zachwycające, nawet, dwóch małych groomów, najzupełniéj jednakowéj kibici i wzrostu, którzy lekko wskoczyli na tylny koziołek: pierwszy raz także widziałem konie z ogoloną grzywą, a to najdoskonaléj przystawało koniom Pana de Cernay, tak bowiem ich grzbiety, odznaczające rasę, były płaskie, muszkuły śmiele wydatne.
Pojechaliśmy do lasku.




Rozdział 12.
GENTELMEN RIDERS. ―

Fałsz czy prawda, wszystko co mi powiedział Pan de Cernay tak żywo obudzało moję ciekawość, iż pragnąłem jak najprędzéj dojechać do miejsca gonitw.
Pojechaliśmy więc do lasku Bulońskiego, przy pięknym dniu miesiąca Lutego. Słońce jaśniało; powietrze przenikliwe i czyste, niebędąc zbyt zimném, ożywiało twarze kobiét przejeżdżających w otwartych powozach, spiesząc do okrągłego koła, które miało być kresem wspomnionych wyścigów.
Zatrzymaliśmy się przy bramie Delfińskiej, aby wsiąść na konie wierzchowe; moje uległy znowu przeglądowi Pana de Cernay, który go utwierdził zapewne w wysokiéj opinii, jaką o mnie powziął, a która, przyznaję, bynajmniéj niepołechtała mojej próżności.
Co do jego koni, te, również jak wszystko co posiadał, były rzadkiéj doskonałości.
Pan du Pluvier dowiódł mi tego, o czém dawno byłem przekonany, to jest: że znajdują się ludzie prawie od natury przeznaczeni na wykonywanie rozmaitych śmieszności; i tak, zaledwie siadł na konia, dozwolił aby go uniósł. Sądzimy że jedzie za nami o kilka kroków, gdy nagle wyprzedza nas, puściwszy się jak strzała; dość długo ścigaliśmy go oczyma, lecz koń jego puścił się nagle w poboczną aleję; gwałtowne to poruszenie tak było mocne, iż kapelusz spadł z głowy Panu du PJuvier, a potém sam zniknął nam z oczu.
Przybyliśmy spokojnie do środkowego koła z Izmaelem, śmiejąc się z téj przygody; gdyż zapomniałem powiedzieć, iż posuwając grzeczność dla swego lwa aż do najuprzejmiejszego uprzedzania wszystkich jego chęci. Pan de Cernay mając przypadkiem w swej stajni bardzo pięknego czarnego Arabskiego konia, proponował Izmaelowi aby wsiadł na niego; Renegat przyjął zaproszenie, a twarz jego męzka, charakterystyczna, ubiór dziwny i świetny, większą nadawały cenę i bardziéj czyniły uderzającą jego najzupełniej francuzką elegancyą.
Przybywszy do środkowego koła, zsiadłem z konia i zmięszałem się z patrzącemi na wyścigi, pomiędzy któremi znalazłem kilka znajomych mi osób.
W tenczas to dopiéro postrzegłem straszliwą zaporę pozostającą do przebycia, po dwóch ubieżonych milach i trzech przesadzonych płotach.
Wystawić sobie bal wzniesiony o pięć stóp od ziemi, i przytwierdzony poprzecznie na dwóch słupach prostopadłych, jak szlaban zwykle umieszczany w poprzek alei.
Przyznam się iż wówczas, objaśnienia których mi udzielił Pan de Cernay o tém wyzwaniu, chociaż wydawały mi się dziwne, tłumaczyły jednak dla czego ci dwaj młodzieńcy mieli się narażać na tak straszliwe niebespieczeństwo.
Dość znaczna liczba osób otaczała już tę nieszczęsną zaporę, i równie jak ja własnym niemogła uwierzyć oczom.
Pytano siebie jakim sposobem dwaj ludzie młodzi bogaci i światowi, chcieli tak zuchwale narażać swe życie. Pytano czy przynajmniéj ogrom zakładu mógł do pewnego stopnia wytłómaczyć tak szaloną odwagę; lecz szło tylko o dwieście luidorów.
Nakoniec po nowych i niepewnych domysłach, wielu widzów, obznajmionych z pogłoskami biegającemi po świecie, doszło do tego, bądź przez postrzeżenia które sami uczynili, bądź że kilka słów które się wymknęły Panu de Cernay naprowadziły ich na tę myśl, doszli do tego mówię, iż zaczęli sobie tłómaczyć to śmiertelne wyzwanie podobnie jak Hrabia je tłumaczył.
Wszyscy natychmiast zgodzili się na ten domysł, najprzód dla tego że miał w sobie trudny do oparcia mu się powab obmowy; a w rzeczach zarówno najdrobnostkowszych jak i w rzeczach największéj wagi, każde wytłómaczcenie rozwiązujące zagadkę, długo i na próżno badaną, chciwie bywa przyjęte.
W tenczas usłyszałem tu i owdzie następujące wykrzyknienia; — Czy podobna? — Prawda, teraz wszystko się tłómaczy. — Lecz co za szaleństwo! — co za delikatność! — Co za śmiałość! podobnie postępować dla kobiety tak pogardnéj, tak zalotnéj! — Ona tylko jedna może natchnąć do podobnych czynów — Szatanska Margrabina! a to rzecz oburzająca!! — to do nieuwierzenia, i tym podobne.
Niemiałem czasu spytać Pana de Cernay szczegółowo względem aktorów tego nadzwyczajnego wypadku; podczas też gdy się oburzano, słusznie zapewne, przeciwko Pani de Pënâfiel, spostrzegając Sir Henryka ***, wielkiego Sportmana[8] którego dobrze znałem, powziąłem nadzieję że najzupełniéj przez niego zostanę objaśniony.
— No! — rzekłem mu, — zdaje mi się że to kurs dzielny! mógłżebyś mi Pan powiedzieć ktoren jest Faworyt.[9]
— Tak zdania są podzielone, — odpowiedział, iż powiedziawszy prawdę, niema wyłącznego faworyta Obydwa konie z najdoskonalszéj pochodzą rasy: jeden, Bewerley pochodzi z Gustawusa i Cybelit drugi, Captain-Morave, wywodzi swój ród od Kamela i Wanżeressy, obaj najświetniejsze odbywali polowania w Anglji, a Gentlemanowie Ridrs co ich dosiadają, Baron Mertcuil i Margrabia Senneterre, nabyli, pomiędzy samym nawet kwiatem uczęszczającym do Meltona[10], jak największą sławę, gdyż wyrównywają jak mówią, w odwadze naszemu sławnemu kapitanowi Reacher[11] który złamał sobie ostatni swój zdrowy członek, (ramie lewe), na polowaniu w Saint-Albans, które się odbyło roku zeszłego; potrzeba też śmiałości równie szalonéj, aby się narażać na podobne niebespieczeństwo. Widziałem wiele wyścigów, byłem na łowach w Irlandyi, gdzie mury zastępują miejsce płotów; lecz przynajmniéj mury wysokie są tylko na trzy stopy, a na cztery już najwyższe, słowem nigdy w życiu nic nie widziałem tak przerażającego jak owa baryera! — rzekł do mnie Sir Henryk *** raz jeszcze zwracając się ku straszliwéj belce!
Co chwila nowe nadjeżdżały powozy, i tłum widzów coraz się bardziéj zwiększał. Tłum był rozdzielony na dwie części bardzo odznaczające się: jedni, a tych była większa część, najzupełniéj obcy pogłoskom świata i warunkom wyścigów, widzieli tylko w takiém passowaniu się rozrywkę, pewien rodzaj widowiska, którego bynajmiéj nie domyślali się niebespieczeństwa.
Najmniejsza liczba, uwiadomiona o powodzie i tajemnym celu, jaki przypisywano temu wyzwaniu, przypuszczając, lub nie przypuszczając podobne wytłumaczenie, pojmowała przynajmniej okropne niebespieczeństwo, na które mieli się narażać dwaj Gentlemani Riders.
Lecz należy wspomnieć iż wszyscy widzowie, a szczególnie ostatni o których wspomniano, oczekiwali wyścigów z równąż jak ja niecierpliwością, a za którą sam prawie się wstydziłem.
Lecz niezadługo cały tłum zbiegł się do środka koła.
Panowie de Senneterre i dc Merteuil tylko co wysiedli z powozu, i mieli wsiadać na konie, aby się udać do miejsca skąd wyruszano.
Pan de Merteuil zdawał się mieć lat zaledwie dwadzieścia i pięć; kibić jego była jak najzgrabniejsza i nadzwyczaj powabna; zdawał się spokojny i uśmiechający, chociaż może nieco przyblady; — miał na sobie kurtkę jedwabny, pół czarną i pół białą, i takąż samą czapeczkę; spodnie jelonkowe jasno-żółte, a buty ze sztylpami dokończały jego stroju. Siedział na Kaptę-Morawie.
Kaptę-Moraw, cudny koń siwo-jabłkowity tak był dobrze utrzymany, iż zdawało się widzieć jego krew toczącą się po żyłach już nabrzmiałych pod jego skórą cienką, jedwabistą, i błyszczącą tysiącem złotawych odcieni; słowem, można było policzyć każdy z jego sprężystych muszkułów, tak dalece ciało jego wolne od zbytecznéj otyłości, wydawało się żylaste i jędrne.
Pan de Montreuil, zatrzymał się na chwilę przy słupie celowym aby pomówić z Panem de Cernay.
Pan de Senneterre, którego koń zimniejszy bez wątpienia, nie potrzebował galopować przez ćwierć mili, takim galopem, do jakiego Pan de Montreuil miał przymusić swojego, dobiegając do punktu wyruszenia: Pan de Senneterre, aby doścignąć Bewerleja, siedział na ślicznym małym siwo-gniadoszu, nadzwyczaj dziwnie znaczonym czarno i biało: z pod długiego surduta tego Gentlemana, widać było jego kurtkę z purpurowéj jedwabnéj materyi; tego samego prawie był wzrostu co Pan de Montreuil, i także twarzy bardzo przyjemnéj. Przybliżył się do współzawodnika z uśmiechem na ustach, i podał mu rękę; ten ją ścisnął z jak największą, lub przynajmniéj najpozorniejszą szczerością, co mi się wydało dyssymulacyą w jaknajlepszym guście, zważając na stosunki, w jakich się względem siebie znajdowali.
Obaj powabni młodzieńcy wzbudzali zajęcie przykre i ogólne, tak wielkiém było niebespieczeństwo na które mieli się narazić z tak o nic niedbającą śmiałością. Istotnie, na co tylko poświęci się odwaga, zawsze poklask odbiera. Zdało mi się także iż człowiek siwowłosy, z godnością w twarzy wyrytą, zbliżył się do Pana de Montreuil, i uczynił mu zapewne kilka nalegających uwag względem niebespieczeństwa owego biegu.
Uwagi te, przyjęte z jak najdoskonalszą uprzejmością, pozostały jednak bez skutku, gdyż w obce tak bacznego tłumu, Panowie de Merteuil i de Senneterre, jakikolwiek prawdziwie był powód ich wyzwania, nie mogli na nieszczęście okazywać iż chcą uniknąć niebespieczeństwa.
Trzeba się było nakoniec udać do punktu wyruszenia; jeden z przyjaciół Pana de Cernay pojechał tamże z Panami de Senneterre i de Merteuil, ażeby być obecnym ich puszczeniu się i wydać hasło.
Ciekawość stawała się też coraz bardziéj niecierpliwą, im większą miała nadzieję być w prędce zadowoloną.
W téj chwili, słysząc zgiełk nadzwyczajny, odwróciłem się, i postrzegłem nieszczęśliwego Pana du Pluvier, który bez kapelusza, z włosami na wiatr rozwijanemi, z ciałem w tył pochyloném, z nogami konwulsyjnie na przód wyciągniętemi, wyprężając się ze wszystkich sił, ciągle unoszony był przez konia, który jak strzała mignął przez środkowe koło i znikł niezadługo w jednéj z przytykających alei, śród głośnego śmiechu widzów.
Zaledwie skończył się ten śmieszny ustęp, nowy przedmiot ściągnął na siebie moją uwagę.
Postrzegłem zbliżającą się zwolna bardzo piękną karetę pomarańczową, którą ciągnęły kłusem dwa wspaniałe konie czarne i jak tylko podobna widzieć największe, dzielne i pełne sprężystości; herby i srebrne oblamki zaprzęgów błyszczały przy słońcu, a na obszernéj błękitnéj draperyi, pokrywającej kozieł, postrzegłem dwie tarcze, na których były wyszyte bogato, jedwabiem różno-barwnym, dwa herby uwieńczone Margrabiowską koroną złotem wychaftowaną. Rzuciłem ciekawe spojrzenie w ten powóz, gdy Pan de Cernay, przesuwając się dość śpieszuie około mnie rzekł; — Byłem tego pewny, oto Pani Margrabina de Pënâfiel. To niegodnie.
I niedając mi czasu odpowiedzieć, zbliżył się konno do portiery powozu, w około którego już się cisnęło kilku znajomych mężczyzn. Pani de Pënâfiel zdawała mi się przyjmować Pana de Cernay z uprzejmością nieco niedbały, i podała ma końce swych paluszków do uściśnięcia. Hrabia zdawał mi się nadzwyczaj rozmowny i wesoły.
Znowu rzuciłem spojrzenie do powozu, i teraz najdoskonaléj mogłem zobaczyć Panią de Pënâfiel. Przez blondynowy pół-wualkę, zapuszczony u jéj kapotki niezmiernie prostéj, postrzegłem twarz nadzwyczaj blady, której owal bardzo był delikatny i regularny, a białość nieco matowa; oczy jéj żywe i wielkie, chociaż na w pół-przymknięte, były mieniąco się popielatego koloru, nakształt tęczy, a ponad niemi zakryślały się szlachetnie brwi wydatne; czoło gładkie, szklniyce, dość wypukłe, otoczone było dwoma opaskami włosów, bardzo jasno brunatnych, połyskujycych złotawym odcieniem, jak widzimy na niektórych portretach Titiana; nos mały i kształtny, był może nieco za prosty; usta, trochę zaduże, były rumianne, lecz wargi tak wązkie i kąty ich tak poganinie spuszczone, iż nadawały téj pięknéj twarzy wyraz, zarazem znudzony, sardoniczny i pogardny: nakoniec zaniedbana pozycya, w jakiéj Pani d Pënâfiel siedziała w głębi powozu, gdzie zdawała się prawie leżeć, cała owinięta ogromnym kaszemirowym szalem, uzupełniały pozór omdlałości i zaniedbania.
Gdym się przypatrywał wyrazowi twarzy Pani de Pënâfiel, która w téj chwili zdawała się zaledwie odpowiadać na to, co do niéj mówił Pan de Cernay, postrzegłem iż obracała głowę, z roztargnieniem, ku przeciwnéj stronie téj, po któréj siedział Hrabia. Wtenczas blada jéj twarz zdawała się nieco ożywiać, nachyliła się ku Panu de Cernay, prosząc go zapewne aby jéj wymienił nazwisko jakiejś osoby, którą wskazała mu spojrzeniem, z dość żywém wzruszeniem ciekawości.
Ścigałem kierunek oczu Pani de Pënâfiel, i postrzegłem Izmaela... koń jego brykał niecierpliwie, a Renegat, jednak jako wyborny jeździec, cudnie na nim siedział. Długie rękawy jego szaty ponsowéj, przetykanéj złotem, z wiatrem igrały; biały zawój wydatniejszą czynił jego twarz brunatną i charakterystyczną; marszczył czarne brwi, spinając boki rumaka kolcami swych maurytańskich strzemion: słowem, w téj postawie, lzmael był prawdziwie piękny, pięknością dziką i potężną.
Odwróciłem głowę i postrzegłem Panię de Pënâfiel, dotąd tak na wszystko obojętną, ścigającą z pewnym rodzajem niepewności wszystkie poruszenia renegata.
Nagle koń jego tak się gwałtownie wspiął na tylnych nogach, że zaledwie mógł się na nich utrzymać, i o mało się nie obalił.
Natychmiast Pani de Pënâfiel rzuciła się w głąb powozu, zakrywając ręką oczy.
A że jednak koń Izmaela nie upadł, rysy Pani de Pënâfiel, na chwilę wzruszone obawą, wypogodziły się, i znowu wpadła w swoję pozorną otrętwiałość.
Ta scena nietrwała i pięciu minut, a jednakże przykre uczyniła na mnie wrażenie; w inném zapewne zdarzeniu, nic nie wydałoby się prostszego, jak ciekawość, którą Pani de Pënâfiel okazała z razu, postrzegłszy Izmaela, którego malowniczy i świetny ubiór musiał na siebie ściągnąć wszystkich spojrzenia; bezwątpienia, nic naturalniejszego także jak obawa, któréj zdawała się doznawać, gdy koń renegata o mało go swym ciężarem nie przywalił; lecz wydawało mi się dziwném, niewytłómaczoném, owo okazanie czułości dla człowieka którego nieznała, i ta oschłość serca, które dozwalały jéj być obecną śmiertelnemu passowaniu się, które mógł przypłacić życiem, jeden z dwóch kochających ją młodzieńców!
Skoro tylko Izmael uspnkoił swego konia, Pani de Pënâfiel, jakém powiedział, znowu usiadła w powozie z niechcenia, i z tąż samą znudzoną miną; potem, kłaniając się Pan u de Cernay skinieniem głowy, zapuściła szkła, z obawy zapewne zimna, które stawało się dość przejmującém.
W téj chwili kilku jeźdźców nadbiegało w aleję służącą za plac wyścigów, wołając:
— Już wyruszyli!
Natychmiast pan de Cernay udał się do słupa: szmer żywéj ciekawości zaczął krążyć po zgromadzeniu, zostawiono wolne miejsce przed straszliwą zaporą, wznoszącą się na gruncie twardym i krzemienistym, gdy tymczasem dwóch chirurgów, wezwanych przez przezorną ostrożność, stało obok żałobnéj lektyki, która była jednym z koniecznych przydatków każdych wyścigów.
Kto sani doznawał tysiącznych próżności posiadania, niezmiernego przywiązania do swojego konia, pychy widząc go tryumfującego, obawy lub nadziei przegrania. lub wygrania znacznego zakładu, ten łatwo pojmie nadzwyczajne zajęcie, jakie zwykle wzbudzają w niektórych widzach wyścigi konne.
Lecz, w tém zdarzeniu, wszyscy obecni zdawali się doznawać niezmiernego i przenikającego zajęcia, tak bardzo niebespieczeństwo, na które narażało się tych dwóch młodzieńców było wielkie, i srodze dręczące wszystkie umysły; przypominam sobie nawet, że przez delikatność, która cechuje i zawsze cechować będzie wyższe towarzystwo, najmniejszego nie zrobili zakładu ludzie dobrze wychowani, znajdujący się na tych wyścigach, gdyż koniec ich tak mógł być okropny, iż lękanoby się zajmować czém inném jak losem dwóch śmiałych młodzieńców, wszystkim znajomych.
Czekano więc co chwila ich zjawienia się; wszystkie lorynetki zwrócone były na środkową aleję, gdyż nie można było jeszcze nic wyraźnie rozpoznać.
Nakoniec, krzyk ogólny oznajmił że już widzą dwóch żokejów.
Ukazali się w najodleglejszym punkcie alei; pochyleni na siodle, dobiegali do pierwszego płotu, i przeskoczyli go razem.
Potém obaj z równą szybkością przebiegli przestwór dzielący drugi płot od pierwszego.
Znowu postrzeżono dwie końskie głowy ponad drugim płotem, potem obaj jezdcy przesadzili go po królewsku!... i znowu razem.
Były to wspaniałe wyścigi.... rozległo się brawo, jednakże wszyscy bolesnego doznali wrażenia.
Przy trzecim płocie, Pan de Merteuil uzyskał nieco przedłożenia; lecz gdy go przeskoczyli, Pan de Senneterre, odzyskał stracony przestwór, stanął znowu obok, i można było widzieć obu żokejów, zbliżających się do ostatniéj i straszliwéj zapory z niepodobną do uwierzenia szybkością.
Stanąłem w pobocznéj alei, o kilka kroków od celu, aby się dobrze przypatrzyć rysom obu współ-ubiegaczy.
Niezadługo posłyszano głuche tentnienie pospiesznego galopu... Panowie de Senneterre i de Merteuil mignęli obok mnie, jeszcze jeden tuż przy drugim; żywy odcień połysku ich koni zaledwie był nieco zwilgotniony, które, z rozwarłem i dymiącém nozdrzem, ciałem wyciągnioném, spuszczonym ogonem, przytulonemi uszami, zaledwie dotykały ziemi w swéj zadziwiającéj szybkości.
Panowie Merteuil i Senneterre, bladzi, pochyleni na karki swych rumaków, z gołemi rękami przyklejonemi niejako do cugli, ściskali konie żylastemi kolanami z wysileniem prawie konwulsyjnem. Gdy mignęli około mnie, nec byli już nawet o dziesięć kroków od bariery; w téj chwili spostrzegłem Pana de Merteuil zacinającego dzielnic szpicrutą swego konia, bodząc go zarazem obu ostrogami; zapewne aby niezawodniéj mógł przeskoczyć zaporę. Dzielny koń wyprzedza w istocie współzawodnika, i to o znaczny kawał; lecz bądź że mu sił zabrakło, bądź że go nierozważnie popchnięto, wtedy, zamiast skupić się na chwilę cały w sobie, dla ułatwienia swego skoku tym krótkim przestankiem, Captain-Morave tak na oślep wpadł na belkę, iż przednie jego nogi w niéj się uwikłały....
Wówczas, słysząc ten tłum wydający jedyny i straszliwy krzyk, postrzegłem konia i jezdca robiących koziołka i powalonych na piasku alei, w chwili, gdy Pan de Senneterre, zręczniejszy lub lepiéj dosiadający rumaka, zmuszając swego konia Bewerleja do nadzwyczajnego podskoku, przebywał zaporę, zostawiając ją daleko za sobą, nie mogąc jeszcze wstrzymać gwałtownego rzutu, jakim się do biegu puścił....
Wszyscy poskoczyli obtoczyć nieszczęśliwego Pana de Montreuil.... Nieśmiejąc przybliżyć się, tak bardzo lękałem się tego strasznego widoku, rzuciłem okiem w stronę, w któréj widziałem Panię de Pënâfiel; powóz jej zniknął.
Byłoż to przed lub po tym okropnym wypadku?... tego nie wiem....
Niezadługo straszliwe słowo: — umarł! zaczęło krążyć po całym tłumie....




Rozdział 13.
OPERA. ―

Pan de Cernay proponował mi abym zajął próżne miejsce w loży, którą trzymał wraz z Lordem Falmonth w teatrze Opery; przyjąłem, i udałem się tamże tego samego wieczora, którego odbyły się te nieszczęsne wyścigi, a to był właśnie Piątek.
Gdym wchodził na schody, spotkał się zemną niejaki Pan de Pommerive, pewien gatunek dobrze wychowanego błazna — pasibrzucha, mający lat piędziesiąt do sześćdziesięciu blisko, i człowiek najgadatliwszy, najciekawszy, największy plotkarz, kłamca i obmówca, jakiego tylko wyobrazić sobie podobna.
— A co — rzekł przystępując do mnie z miną przerażoną, — wiesz Pan? Nieszczęśliwy Pan de Merteuil umarł!! Ach! mój Boże, mój Boże! co za straszliwy wypadek! Powracam od Hrabi ***, u którego obiadowałem, sam nawet nie wiem com jadł, tak byłem pomięszany.
— To okropny przypadek! — rzekłem.
— Okropny, okropny, okropny! Lecz daleko okropniejszym jeszcze jest powód wyzwania... Wiesz Pan co powiadają?
— Wiem co powiadają, — odpowiedziałem, — lecz nie wiem jak się rzecz ma prawdziwie.
— To najzupełniéj toż-samo, — odezwał się znowu Pan de Pommerive; — lecz czy Pan nieznajdujesz, że, ze strony Pani de Pënâfiel, jestto do najwyższego stopnia posuniona bezczelność, być obecną na tych wyścigach? Lecz dla tego że cały Paryż najbardziéj ubiega się bywać w jéj domu, dla tego że ma dosyć dowcipu, aby prawić najuszczypliwsze przygryzki, dumna i wszechwładna Margrabina sądzi że jéj wszystko wolno. To rzecz oburzająca!... słowo honoru; trzeba też znaleść sprawiedliwość! I dla tego że się bywa w jéj domu, że grzecznie przyjmuje, że doskonałe daje obiady, byłoby niegodnie, podle nawet, tak, nie lękam się powtórzyć że podle, zamilczeć podobne zgorszenie! Zdawałoby się doprawdy jakby się było niewolnikiem jéj kaprysów; ktoby to uczynił, byłby prawdziwym ilotém![12] — dodał z oburzeniem.
— Masz Pan wielką słuszność, — rzekłem, — ta niepodległość, szlachetna pogarda otrzymanéj przysługi: nic odważniejszego! Lecz czy z pewnością, dowiedziono że Panowie de Merteuil i de Senneterre zajmowali się Panią de Pënâfiel, i że powód który Pan wymieniłeś jest prawdziwym powodem ich wyzwania?
— Pewno że dowiedzione, kiedy wszyscy temu wierzą, kiedy wszyscy to powtarzają. Ma się rozumieć że oni, to jest ten co pozostał, Senneterre, nigdy się do tego nieprzyzna, gdyż niezbyt dawno, idąc dowiedzieć się o zdrowiu nieszczęśliwego Merteuil, który zaledwie dwie godziny przeżył po swoim upadku, spotkałem przy drzwiach jego Pana de Senneterre, z twarzą zmienioną. Chciałem go wybadać względem Pani Pënâfiel; otóż czcigodny, nieoszacowany młodzieniec tyle miał władzy nad sobą, iż udał że bynajmniéj nie rozumie togo co ja mówię. Zresztą, łatwo tomu wierzę, iż po głupiéj roli, jaką Pani de Pënâfiel kazała im obu odegrać podczas tych wyścigów... Senneterre nie może już teraz przyznać się do prawdziwego powodu tej walki, nieuchodząc za osła!
— Jakto? — rzekłem.
— Jakto, nie wiesz Pan prze wybornéj historyi o Turku i Margrabinie? — wykrzyknął Pan de Pommerive z uniesieniem radości, trudném do opisania.
Ponieważ ani na chwilę niespuściłem Izmaela z oczu podczas gonitew, byłem ciekawy dowiedziéć się do jakiego stopnia historya będzie prawdziwą; i odpowiedziałem Panu de Pommerive, iż niewiem co chce przez to rozumieć.
Wtenczas piekielny ten gaduła zaczął następujące opowiadanie, przeplatając je cudacznemi pantomimami i giestami najśmieszniejszemi, któremi zawsze ozdabiał swe obmierzłe obmowy, dla uczynienia ich tém zdradliwszemi, im bardziéj je czynił prawdziwie nadzwyczaj komicznemi.
— Wyobraź więc sobie, mój najkochańszy Panie, — rzekł Pan de Pommerive, — że w chwili, gdy ci dwaj nieszczęśliwi młodzieńcy, przez zbytek delikatności, mieli narazić dla niéj swe życie, Pani de Pënâfiel rozkochała się nagle, miłością najnieprzyzwoitszą i najszaleńszą w Turku... tak, w piekielnym łotrze, ilość przystojnym wprawdzie, a w którym ten djabelski Cernay zatopił się niewiadomo dla czego. Ależ rozkochać się, tak nagle tak szalenie w Turku, czy Pan to pojmujesz? Co ja, to pojmuję, bo powiadają że jest tak kapryśna, tak wszystkiém znudzona, ta Margrabina! że cokolwiek tylko zrobi, to już nikogo niezadziwia... Ależ przynajmniéj zachowuje się zwykle tajemnicę! lecz ona... bynajmniéj.
— A to rzecz prawdziwie ciekawa, — rzekłem mu.
— Rzecz niewątpliwa, — odpowiedział mi. — Cernay, który był sędzią, wszystko mi opowiedział, gdyż jego to Pani de Pënâfiel spytała z nalegającym pośpiechem... prawdziwie... bardziej niż nie przyzwoitym, kto jest ten Turek. (Tu Pan de Pommerive przybrał głosek piskliwy, aby naśladować mniemane wykrzyknięcia Pani de Pënâfiel). Ach! jakże piękny! Zkąd on jest? Ach! co za śliczny ubiór! Ach! co za różnica z waszemi szkaradnemi sukniami!» (to ją dobrze cechuje! zawsze tak pogardna!) »Ach! co za cudna twarz! Jaka mina szlachetna, śmiała! Otóż to cóś niepospolitego! Jaka odwaga w nim się maluje! Jak dzielnie jeździ na koniu, i t. d.: — resztę już pokryje milczeniem, — dodał Pan de Pommerive, przybierając głos swój naturalny, — bo bym nieskończył do jutra, gdybym chciał powtarzać wszystkie jéj wykrzyknienia, zarówno szalone jak namiętne. Lecz czy uwierzysz Pan że posunęła zapomnienie najprostszych nawet przyzwoitości, aż do takiego stopnia, iż rozkazała stangretowi bliżéj podjechać z powozem, aby lepiéj przypatrzyć się tema pięknemu, temu drogiemu Turkowi!
— Ależ Pan masz słuszność, jestto namiętność nagła, i gwałtowności prawdziwie afrykańskiej, rzekłem do Pana de Pommerive, nie mogąc się wstrzymać aby się nieuśmiechnąć z tego tak prawdo-szczerego wstępu.
— Ale Pan zobaczysz, — dodał, — zaraz Pan zobaczysz najcudowniejszą część téj powieści! i nagle jeden z koni zaprzężonych u powozu Pani de Pënâfiel, dzięki téj przeklętéj ciekawości, uderzył w grzbiet konia drogiego Turka; koń jak zacznie wierzgać, kręcić się, podskakiwać.... Margrabina, odchodząc od przytomności, przestraszona o swego Turka, zaczyna straszliwie i żałośnie krzyczeć!
— Dawajcie baczność! — zawołał Pan de Pommerive, przybierając znowu cieniutki głosek, aby naśladować krzyk przerażenia Pani de Pënâfiel, — dawajcie baczność! pochwyćcie jego konia! ach! nieba! nieszczęśliwy! zabije się!!! ja stanę się przyczyną jego śmierci! Ocalcie go!... na pomoc!!! Śmierć jego! ach! byłaby żałobą mego całego życia! Izamelu! Izmaelu!.. — Słowem, — mówi Pan de Pommerive wracając do swego naturalnego głosu, — Margrabina tak dalece głowę straciła, iż się przechyliła do połowy ciała przez portierę, ciągle wyciągając drżące ręce do swego drogiego Turka, lecz z krzykami tak przytłumionemi, lecz ze łkaniem tak ciężkiém, iż sądzono że jest w obłąkaniu; dodaj do tego że była blada jak śmierć, że wszystkie jéj rysy były rozburzone, oczy ledwie niewychodzące z głowy i łzami zalane, a łatwo osądzisz jaką to śmieszną scenę musiało tworzyć. Ponieważ to zresztą mogło uchodzić tylko za przesadzoną czułość, mogłoby się też tylko wydać nadzwyczajnie śmieszném, lecz dla tych co wiedzieli jak się rzeczy mają istotnie, było to gorzéj jak śmiesznie, było to ohydnie, bo, ponieważ Pani de Pënâfiel i tak już przestąpiła granice przyzwoitości, przybywając być obecna owemu nieszczęsnemu wyzwaniu, wiedząc dobrze że jest jego przedmiotem, powinnaby jednak była niewystawiać się tak nieprzyzwoicie na widowisko.... i dla kogoż? nieba! dla przeklętego Turka, którego, pięciu minutami pierwéj, zupełnie nie znała.
Wszystko co mi powiedział Pan de Pommerive, było zapewne głupie i fałszywe aż do oburzenia; dwadzieścia osób, podobnież jak ja, mogło temu zaprzeczyć; lecz gdy wybieranie wzorków z Pani de Pënâfiel doszło aż do tak wysokiego stopnia, chociaż nie mogłem odgadnąć tego przyczyny, niedorzeczności te musiały znaleść echo nawet pomiędzy ludźmi z najlepszego towarzystwa, bo obmowa przestaje na lada paszy jaką jéj dadzą.
— A co! cóż Pan na to mówisz? czy to nie szkaradnie? — odezwał się Pan de Pommerive sapiąc z oburzenia, lub raczéj z utrudzenia; gdyż giesta mimiczne i głos krzykliwy dobrze go musiały utrudzić.
— Powiem ci, mój najkochańszy Panie, — odezwałem się, — żeś bardzo źle został uwiadomiony, i że właśnie wszystko to, co mi powiadasz, jest najzupełniéj fałszywém. Dziwię się tylko że człowiek, posiadający rozum i doświadczenie mógł dać wiarę podobnym głupstwom.
— Jakto?
— Byłem na wyścigach: przypadkiem znajdowałem się bardzo blisko powozu Pani de Pënâfiel, i wszystko widziałem.
— I cóż?
— I cóż! Pani de Pënâfiel, zrobiła to, co każdy zrobiłby na jéj miejscu; spytała dość obojętnie co to był za człowiek, którego ubiór dziwaczny musiał naturalnie ściągać na siebie uwagę; a gdy koń owego Turka, wspiąwszy się o mało nie obalił się na niego i nieprzygniótł go swoim ciężarem, Pani de Pënâfiel uczuła wzruszenie przestrachu mimowolne, bardzo naturalne; wtenczas, zakrywszy ręką oczy, rzuciła się w głąb powozu, nie wyrzekłszy ani słowa; oto poprostu najdokładniejsza prawda.
Tu, Pan de Pommerive spojrzał na mnie z miną tajemniczą, którą się starał uczynić jak tylko mógł najdowcipniejszą, i rzekł, na wpół przymykając swe małe szare oczki, pod okularami oprawnemi w złoto:
— No, no, i Pan także jesteś pod urokiem... niezawodnie rozkochany... niech mnie djabli porwą, jeśli ta Margrabina co innego potrafi! to prawdziwa Syrena!
To było tak głupio, i mówiłem tak na serjo, żem się zapłonił z niecierpliwości; lecz, hamując się przez wzgląd na wiek Pana de Pommerive, rzekłem mu bardzo oschle:
— Nierozumiem Pana; to, com Panu powiedział względem Pani Margrabiny de Pënâfiel, której zresztą nie mam zaszczytu znać z bliska jest prawdą: stała się ofiarą obmowy, i powinieneś Pan być mi wdzięczny, że go oświecam względem potwarzy tak śmiesznéj, i...
W téj chwili, Pan de Pommerive przerywając mi, czynił mi znaki po znakach, i ukłonił się nagle, po kilkakrotnie i jak najniżéj komuś, którego nie widziałem; gdyż rozmawialiśmy na korytarza, i byłem tyłem obrócony do schodów.
I głos męzki rzekł do mnie jak nagrzeczniéj z cudzoziemskim akcentem: — Stokrotnie przepraszam Pana, lecz Pani chciałaby przejść.
Obróciłem się co prędzéj, była to pani de Pënâfiel w towarzystwie innéj kobiéty, która miała wchodzić do swéj loży, a ja przeszkadzałem ich przejściu.
Usunąłcm się z ukłonem; pan de Pommerive zniknął, a ja wszedłem do loży.
Gniewało mnie to mocno, gdym pomyślał że pani de Pënâfiel mnie usłyszała, a że jednak inne rozsiewane o niéj pogłoski mogły być prawdziwe, pomimowolnie doznawałem niejakiegoś wstydu, żem się ogłosił obrońcą kobiéty, któréj wcale nie znałem; przypisując także innym moje nawyknienie do niedowierzania i wyrachowania, myśl ta byłaby mi nieznośną iż pani do Pënâfiel mogłaby sądzić, że słysząc ją nadchodzącą, jedynie tylko dla tego tak mówiłem aby być od niéj usłyszanym i zwrócić na siebie jéj uwagę.
Wszedłszy do loży, i ukryły za firanką, szakalem po sali pani de Pënâfiel; — postrzegłem ją niezadługo w loży pierwszo-piętrowéj, wybitéj jedwabną błękitną materyą; siedziała w krześle pozłacaném, i miała jeszcze na ramionach długi płaszcz gronostajowy. Jakaś inna młoda kobiéta siedziała przy niéj, a podeszły mężczyzna, który ze mną rozmawiał, stał w głębi loży.
Niezadługo Pani de Pënâfiel oddała swój płaszcz temu ostatniemu; miała na sobie suknię z krepy paljowéj, bardzo prostą, i duży bukiet Parmeńskich fiołków u gorsu; czepeczek także ozdobiony fiołkami, i bardzo niski, zostawiał piękne jéj czoło prawie zupełnie odkryte i okolał jéj ciemne włosy, rozdzielone i ułożone w opaski na skroniach, skąd spadały w długie i jedwabiste pierścienie aż na szyję i białe ramiona: wieczór, cera jéj blada, ożywiona trochą rużu, zdawała się ślepiącéj białości, a wielkie jéj ciemno-siwe oczy, błyszczały na wpół-przymknięte pod długiemi czarnemi rzęsy.
Ukryty po za firanką, bacznie przypatrywałem się przez lornetkę pani Pënâfiel. — Wyraz jej twarzy, podobnie jak z rana, wydał mi się niespokojny, nerwowy, a nadewszystko nieukontentowany i znudzony; trzymała głowę pochylony, i oskubywała machinalnie wielki bukiet fiołków, który trzymała w ręku.
Towarzyszka pani de Pënâfiel stawiała najbardziéj uderzającą sprzeczność; zdawała się mieć zaledwie lat ośmnaście, i pierwszy kwiat młodości rozwijał się na jéj twarzyczce świeżéj, regularnéj i skromnéj; ubrana była biało, a włosy jéj, czarne jak krucze skrzydło, gładziutko leżały na skroniach; hebanowe jéj brwi zginały się w łuk najzgrabniejszy, a piękne jéj błękitne oczy, nieco zdziwione, wykrywały ten gatunek dziecinnéj radości, młodéj panienki, która cieszy się z chciwą i uszczęśliwioną ciekawością, całym przepychem widowiska i urokiem harmonii.
Kiedy niekiedy, pani de Pënâfiel przemawiała do niéj, prawie nie odwracając głowy, a młoda panienka zdawała się jéj odpowiadać z baczném uszanowaniem, chociaż może trochę przymuszoném.
Co do pani de Pënâfiel, rzuciwszy dwa lub trzy roztargnione spojrzenia w około sali, zdawała się pozostawać najzupełniéj nieczułą na wspaniałą harmonię Wilhelma Tella, którego właśnie przedstawiano.
Młoda ta kobiéta miała minę niezmierne pogardną, twarz nadzwyczaj wyniszczoną przesyceniem uciech, czoło jéj blade i bezfarbne lice, pomimo młodość i harmonijne zarysy jéj kształtów, wykrywały obojętność, zmartwienie, lub znudzenie tak głębokie, iż nie wiedziałem prawdziwie czy nienależało jéj żałować.
Było to właśnie przy końca drugiego aktu Wilhelma Tella, — w chwili wspaniałego trio trzech Szwajcarów; nigdy kawałek ten, tak uroczną uposażony potęgą, nie był może wykonany z taką dokładnością, i większego niesprawił upojenia. Młoda panienka, siedząca obok pani de Pënâfiel, z głową chciwie pochyloną ku scenie, zdawała się być w zachwyceniu; potem czoło jéj, aż dotąd schylone, podniosło się nagle dumne i śmiałe, jak gdyby dusza jéj łagodna i lękliwa doświadczyła pomimowolnie porywającego wpływu téj szczytnéj muzyki.
Niewiem czy pani de Pënâfiel była zazdrośną głębokiego wzruszenia, jakiego doznawała jéj towarzyszka, lecz gdy ta zdawała się zaledwie odpowiadać na liczne jéj zapytania, pani de Pënâfiel musiała jéj powiedzieć słów kilka za pewne bardzo przykrych, gdyż zdawało mi się żem postrzegł kilka łez błyszczących w wielkich oczach młodéj dziewczyny, a twarz jéj nagle się zasępiła, niezadługo potém wzięła jedwabną swoję salopę, szybko się w nią owinęła i wyszła z podeszłym mężczyzną który towarzyszył pani de Pënâfiel. — Odprowadził ją zapewne do powozu, gdyż niezadługo sam jeden powrócił.
Zastanawiałem się nad znaczeniem téj nieméj sceny, któréj sam jeden byłem zapewne tylko uważnym widzem, gdy Pan de Cernay wszedł do naszéj loży, i rzekł do mnie żywo:
— Czy to prawda? Pani de Pënâfiel jestże tutaj? Zdaje się że mój zabójca na prawdę głowę jej zawrócił; a to roskosznie! O niczém dziś więcéj nie mówią; rozgłos o tym wypadku rozbiegł się z szybkością prawdziwie telegraficzną. Lecz gdzież ona jest? Jestem pewny że zdaje się nawet niedomyślać tego co mówią.
— Niepodobna, w istocie, zachować ułożenie obojętniejsze, — odpowiedziałem panu de Cernay. —
Hrabia zbliżył się, zwrócił ku niéj lornetkę i rzekł do mnie: — To prawda, ona tylko jedna w święcie zdolna jest stawić tak śmiałe czoło straszliwemu: co na to powiedzą! Wieczorem, tegoż samego dnia, w którym umarł ten biédny Merteuil, po tém wszystkiém co gadają, bo to jest przedmiotem rozmów całego Paryża... śmiéć... pokazywać się w wielkiéj loży na Operze!.. to prawdziwie wszelkie przechodzi granice.
Wpatrywałem się bacznie w Pana de Cernay; na powabnéj jego twarzyczce zdawało mi się czytać wyraz jakiegoś zagniewania, jeśli nie zupełnéj nienawiści, który już na niéj pierwéj postrzegłem gdy mówił o Pani de Pënâfiel. Miałem ochotę odpowiedzieć mu, że lepiéj wie jak ktokolwiek, iż wszystko co opowiadano o Izmaelu było fałszywém i głupiém, i że, zresztą, Pani de Pënâfiel nie mogła inaczéj postępować tylko tak jak postąpiła; gdyż, jeśli pogłoski były ugruntowane, do niéj saméj należało zniszczyć je nadzwyczajną i doskonałą obojętnością, jaką przybierała; jeśli były fałszywe, obojętność ta stawała się najzupełniéj naturalną. — Lecz, niemając żadnego powodu ogłaszać się powtórnie obrońcą Pani de Pënâfiel, poprzestałem na uczynieniu kilku zapytań względem niéj, dozwoliwszy pierwéj wybuchnąć szczególniejszemu oburzeniu się przeciwko niéj Hrabiego.
— Co to zajedna, ta śliczna brunetka, która przed chwilą towarzyszyła Pani de Pënâfiel? — spytałem go.
— Panna Kornelia, zapewne; jéj Panna do towarzystwa! Bogu tylko wiadomo jakie życie prowadzi biedna dziewczyna; pani obchodzi się z nią niewysłowienie przykro i po tyrańsku! powiadają że drogo jéj każe okupić chléb którym ją żywi. Od trzech lat już zostaje przy Pani de Pënâfiel, i tak bardzo zapewne się jéj ęka, iż nie śmie jéj porzucić.
Uśmiechnąłem się na takowe wytłumaczenie, i mówiłem daléj:
— A ów mężczyzna podeszły... siwy?
— Jestto kawaler don Ludwik de Cabrera, krewny jéj męża, który za życia Margrabiego mieszkał w pałacu Pënâfiel; i teraz tam mieszka, służy za towarzysza kuzynce, i dogląda utrzymania jéj domu i powozów, chociaż tak jest śmieszna iż trzyma koniuszego, najzupełniéj jak po dawnych dworach; starego dobrego człowieczynę, który niejada wraz z innemi służącemi, i któremu stół zastawiają we własném jego pomieszkaniu... Powiadam że to są śmieszności niepodobne do uwierzenia. — Lecz, — rzekł hrabia przygrywając sobie, — któż to jest w jéj loży? Ach to Księżna X***; przychodzi ją zapewne prosić, aby mogła przyprowadzić kogo na jéj koncert, na który cały Paryż chciałby być zaproszony, gdyż Pani de Pënâfiel oczarowała Rossiniego, i wykona na fortepianie wielką sztukę, zupełnie nową.... Ach! — mówił daléj pan de Cernay, — któż to teraz wchodzi? To gruby Pommerive.... Dzielny zmiatacz talerzy! Aby wyżebrać obiady płaszczy się przed kobiétą, na którą wygaduje co tylko może najgorszego.
— Czy także należy do rzędu jéj przyjaciół? — spytałem pana de Cernay.
— Należy do jéj obiadów... i nic więcéj; bo to najszkaradniejszy język, jaki tylko może być na świecie, zdradliwy jak wąż, nieoszczędza nikogo. Lecz co za szkoda, nieprawdaż, — mówił dalej hrabia, — że pani de Pënâfiel, z tylu wdziękami, tak piękną twarzyczką, takim rozumem, za wielkim nawet rozumem, z majątkiem ogromnym, każe się tak powszechnie nienawidzić?... Lecz przyznaj pan, że kiedy kto na wszystko się odważa... bardzo na to zasługuje.
— Lecz zdaje mi się, — rzekłem, — że wizyta takiéj kobiéty jak Księżna X** dowodzi przynajmniéj że tyle mają względu dla pani de Pënâfiel, iż tylko po cichu ją nienawidzą.
— Co Pan chce... świat jest tak pobłażający!. Odpowiedział mi prosto-dusznie Hrabia.
— Dla tych co mu przyjemność sprawiają, lub go bawią, — rzekłem, — zgoda; lecz jedna mię tylko rzecz dziwi; nie to, że powszechnie obmawiają panię de Pënâfiel, bo zdaje mi się, że wyjąwszy błędy, ma się rozumieć, połączą w sobie bardzo wiele rzeczy godnych zazdrości; lecz aby sobie nadać przynajmniéj jakiś pozór przyzwoitości, czemuż nie idzie za mąż?
Niewiem co za wrażenie słowa te zrobiły na panu de Cernay, lecz zapłonił się prawie niedojrzanie, zdał się być pomięszany, i rzekł prawie głupowato: — Dla czegóż pan koniecznie mnie o to się pytasz?
— Bo — odpowiedziałem mn, śmiejąc się, — dwóch nas tylko jest w téj loży, i nie mam się kogo innego o to zapytać...
Hrabia postrzegł niedorzeczność swéj odpowiedzi, ochłonął wprędce z pomieszania, i rzekł:
— Bo myślałem że pan sądzisz, iż jestem daleko poufalszym z panią de Pënâfiel, niżeli rzecz się ma istotnie. Lecz patrz pan tylko, — dodał Hrabia; — oto już gruby Pommeriye wyszedł z jéj loży; jest teraz w loży dwóch pięknych przyjaciółek: Oresta i Pilada, pomiędzy niewiastami. No! cóż on im takiego opowiada, spoglądając na panie de Pënâfiel, i to z tak śmiesznemi giestami? Jakże się też śmieją! Ach! to taki płaski bufon z tego człowieka! i w takim wieku, to rzecz oburzająca....
Po pantomimach pana de Pommerive, łatwo poznałem historyę Izmaela, która tym sposobem miała obiegnąć całą salę.
— No, — rzekł do mnie pan de Cernay uśmiechając się, — choć niewiem dla czego pani de Pënâfiel taki ma wstręt do małżeństwa, dość należę do grona jéj przyjaciół, abym pana przedstawił jeśli tego pragniesz i jeśli ona na to przystanie, za co nie śmiem zaręczać.... taka z niej fantastyczka! lecz ponieważ będę u niéj... czy życzysz pan sobie, abym wspomniał o panu?
Pomyślawszy natychmiast jakby prośba podobna nadzwyczaj śmieszną się wydawała, i jakby to było nie tonnie, gdyby pani de Pënâfiel usłyszała, że zabraniam ją uczynić, a lękając się żeby pan de Cernay tego kroku nie zrobił, powiedziałem mu bardzo żywo i na seryo:
— Z powodu, którego tajemnicę pragnę dla siebie zachować, proszę pana, zaklinam najwyraźniéj, abyś niewymawiał nawet mego nazwiska w przytomności pani de Pënâfiel.
— Doprawdy? — rzekł Hrabia spoglądając na mnie z uwagą; — a to dla czego? co za myśl!!
— Raz jeszcze proszę, jak tylko można najbardziéj na seryo, abyś pan tego nie czynił, — powtórzyłem wymawiając tak dobitnie każde słowo, aby pan de Cernay zrozumiał iż prawdziwie pragnę aby o mnie nie było wzmianki.
— Zgoda, — rzekł, — lecz pan źle robisz, bo sama jéj koketorya, już jest nieoceniona i warta widzenia, nadewszystko wo własnym jéj domu...
Wyszedł, i ja także poszedłem złożyć moje uszanowanie kilku znajomym damom, które postrzegłem. — Nowiną tego wieczora, a o niéj tylko mówiono; było że pani de Pënâfiel była przyczyną śmierci pana de Merteuil, i że się nagle rozkochała w Izmaelu.
Kobiétom które mi to opowiadały z rozmaitemi odmianami i wielkiém unoszeniem się nad tak przerażającą oschłością serca i tak płochém postępowaniem, odpowiedziałem, (domyślając się, a to było istotną prawdą, że te piękności, tak oburzające się, ubiegały się za zabawami które wydawała pani de Pënâfiel), odpowiadałem z również użalającą miną, że w istocie nic nie było ohydniejszego, bardziéj przerażającego, lecz że na szczęście, dzięki wysokiemu uszanowaniu jakie świat zawsze ma dla własnéj swéj godności i przyzwoitości przynależnéj, ta bezwstydna Margrabina, co tak szaleje za Turkami, zostanie niezadługo ukaraną za swe obmierzłe postępowanie, gdyż odtąd, żadna kobiéta bez wątpienia nie będzie śmiała, i nie raczy, wejść do pałacu Pënâfiel; — potém ukłoniłem się, i powróciłem do mojéj łoży.
Zastałem tam pana de Cernay i pana du Pluvier, który zakończył rano przymuszoną swoję przejażdżkę upadnięciem bez szkody.
— Ach! naprzykład, to już trochę zawiele! — rzekł do mnie Hrabia.
— Znowu jakaś niegodność ze strony pani de Pënâfiel?
— Pan myślisz że to żarty... Wchodzę do jéj loży... pani de Pënâfiel prosi mnie żebym jej przedstawił, zgadnij kogo?
— Nie wiem...
— Zgadnij?... Coś dziwacznego... niesłychanego... niepojętego... nadzwyczajnego...
— Coś niesłychanego.. dziwacznego.. — powtórzył pan du Pluvier zastanawiając się.
— Nie ciebie, du Pluvier, — rzekł mu Hrabia, — bądź spokojny, — potém, obracając mowę do mnie:
— No zgadnij pan?
— Niewiem.
— Izmaela...
— Izmaela!
— Jego we własnéj osobie.
— O! prześliczna historya! — zawołał du Pluvier; — ach! dopieroż ja cudnie będę ją opowiadał!
Przyznam się że to, co mi powiadał Hrabia, tak mocno mnie zdziwiło, iż z kolei spytałem pana de Cernay, czy to nie żart; odpowiedział mi jak najpoważniéj, i tak nawet, jak gdyby był nadzwyczajnie urażony, żądaniem pani de Pënâfiel:
— Ach! mój Boże! bynajmniéj nie robiła tyle ceremonij, powiedziała mi jak najswobodniéj, zapewne aby ukryć i tonem i wyrażeniem, ważność którą przywiązywała do swego zapytania: —
— »Panie de Cernay, pański Turek jest dość oryginalny, musisz mi go przyprowadzić...
— Powiedziała to... doprawdy?
— Ależ doprawdy... daję panu słowo!
I Hrabia wyrzekł to tak poważnie, iż mu uwierzyłem.
Pan du Pluvier pobiegł jak strzała, aby rozgłosić tę drogę niedorzeczność pani de Pënâfiel, i przy wyjściu z opery, nowe te szczegóły uzupełniły tę całą piękną obmowę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odwiedziłem Ambassadora, i powróciłem do siebie.
Skorom tylko mógł zastanowić się w milczeniu, uczułem że ten dzień boleśnie mnie zasmucił. —
Znałem świat; lecz owo nagromadzenie kłamstw, głupstw, obmów, wyszydzeń zawziętych i to wszystko przeciwko kobiécie która zresztą zdawała się to upoważniać dwoma lub trzema postępkami których nie mogłem sobie wytłumaczyć, a które wykrywały przynajmniéj nadzwyczajną płochość postępowania, tych ludzi, którzy mówili o niéj tysiąc ohydnych złośliwości, i biegli natychmiast składać jéj swe podłe hołdy, wszystko to, słowem, chociaż było zepsuciem, starém, jak ludzkość, nie mniéj dla tego było nędzném i odstrętném.
Jednakże, przez dziwną sprzeczność, pomimowolnie zajmowałem się panią de Pënâfiel. dla tego właśnie, że umieszczona była na stopniu zbyt wzniosłym, ażeby wszystkie te nikczemne pogłoski mogły dojść aż do niéj. Bo to jest najohydniejszą rzeczą w obmowach światowych, mających za cel osoby których wielkie znaczenie nakazuje uszanowanie lub raczéj podłe pochlebstwo, iż żyją pośród obmów najnienawistniejszych, iż powietrze którém oddychają niemi jest napojone, przesycone, a że się bynajmniéj tego nie domyślają.
I tak, tego wieczora, niepodobna było, widząc wdzięczne uśmiechy kobiét, najuprzejmiejsze nadskakiwania mężczyzn, które przyjmowały panią de Pënâfiel przy wyjściu z opery, niepodobna było aby mogła przypuszczać tysiączną nawet część ohydnych obmów, których była celem.
Powtarzam, wszystko to było nędzne i pozostawiło mnie w stanie bolesnego zasmucenia. — Przepędziłem jednakże dzień owego rozkosznego życia, jak mówią, tego życia zbytku, które mała nawet liczba ludzi żyjących na wielkim święcie prowadzić jest w stanie, a ciągle czułem że mam straszliwą próżnię w sercu!
Potém, idąc za biegiem mych myśli, porównywałem to życie obmowne, próżne, niepłodne, i, że tak powiem, malowane, z życiem ożywiającém, kwiecistém, wspaniałém, jakie prowadziłem w Serval! Biedny stary zamku ojczysty! Widnokręgu spokojny i uśmiechający się, ku któremu dusza moja zawsze się zwracała, gdy była zmartwioną, lub zranioną!
O! jakichże zgryzot rozpacznych doznawałem wtenczas gdym pomyślał o Helenie, którą straciłem przez niegodne powątpiewanie! o owéj szlachetnéj dziewicy, tak zachwycającéj pod swą oznaką niewinności, i tak skromnie ukołysanéj w swym powietrzo-kręgu anielskiéj czystości, którego blasku nigdy nic nieprzyćmiło! lecz który pewnego poranku — niestety!.. jednego też tylko poranku, miłość jéj ku mnie tak łagodnie zarumieniła!... Helenie! Helenie! jednéj z owych natur niebiańskich, co się rodzą i umierają, podobnie jak łabędź na samotni przezroczystego jeziora, nieznane i bez skazy!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A potém, zniżając się z tego zakresu myśli, który promieniał blaskiem tak czystym i dziewicznym, chciałem uniknąć dotkliwych wspomnieli, jakie we mnie obudzą!! Szukałem jakiéj płonnéj i dalekiéj nadziei, że kiedyś od nich serce oderwę, i myślałem o mojém pomimowolném zajmowaniu się panią de Pënâfiel. — Lecz czułem także iż dla téj kobiéty, straszliwie oczernionéj bez wątpienia, lecz nazawsze skalanéj tylu zniewagami, będzie mi zawsze niepodobna doznawać téj miłości ognistéj, głębokiéj i świętéj, z któréj tak się pysznimy jak ze szlachetnego postępku!
Skoro świat raz skala błotem obmowy sławę kobiéty, tę zasłonę wstydliwą, świętą, któréj naprawić już niepodobna, która rozdziera się od jednego tchnienia, ten kwiat tak delikatny i tak niebiański, świat, niegodném swém oskarżaniem, zwiędli nietylko cnotę téj kobiéty, lecz zniszczy także na zawsze przyszłość jéj serca; pozbawiają nawet odtąd smutnéj pociechy wzbudzenia miłości poświęcającéj się, szczeréj i trwałéj! Wystawiają, prawie pomimo jéj woli na hańbiące kaprysy związków zmieniających się, bez uszanowania i wiary! Bo któżby się znalazł taki, coby widział w niéj, na którą tak haniebne padły podejrzenia, co innego jak tylko powabną fantazję, żądzę wczorajszą, przyjemność dnia dzisiejszego, i zapomnienie jutra? — Gdzieżby się znalazł mężczyzna, który, obok niéj, śmiałby puszczać wodze, owym uniesieniom namiętności i zaufania mimowolnego, w których powiada się jedynéj kobiécie godnéj podobnych tajemnic, radości, smutki, zapały, tajemnice, uniesienia duszy które ona zapełnia, a które sam Bóg tylko mógłby przeniknąć? — Któżby nie lękał się, śród upojenia swych uniesień, usłyszeć echo szydercze i do rozpaczy przywodzące tylu przekupnych potwarzy, nieszczędzonych dla téj kobiéty, przed którą poszedłby, tak pobożnie uklęknąć?
Słowem, jakąż cześć można miéć dla bożyszcza, które się widziało tyle razy i tak niegodnie zhańbione?....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Rozdział 14.
― PRZYJACIEL. ―

W pięć lub sześć dni po owym wieczorze, którego widziałem panią de Pënâfiel na Operze, pan de Cernay wszedł do mnie, z rana, cały promieniejący.
— No, — rzekł, — otóż pojechała! Wczoraj opuściła Paryż! Śród zimy, to pana zadziwia, nieprawdaż? Lecz niemogło być inaczéj; zgorszenie zdawało się też za nadto wielkiém. Świat ma prawa, którym nie można się oprzeć bezkarnie.
— Jakto? — rzekłem. — Dla czegóż to pani de Pënâfiel tak nagle opuściła Paryż?
— Bardzo jest podobna do prawdy, — odpowiedział, — że ktoś z jéj krewnych, przez uszanowanie i wzgląd familijny, litościwie ją ostrzegł, ażeby, nim przeminie niekorzystne wrażenie sprawione jéj śmieszną i nagłą namiętnością ku Izmaelowi, i śmiercią Pana de Montreuil, byłoby najprzyzwoiciéj aby pojechała na czas niejaki do któréj ze swych posiadłości; przeciwnie swemu zwyczajowi, byłaby usłuchała tych rad, aby się uleczyć ze swéj miłości na ustroniu....
— Nie przedstawiłeś jéj więc Izmaela, jak cię o to prosiła?
— Niepodobna, — odpowiedział Hrabia, — on taki dziki jak niedźwiedź, kapryśny jak kobiéta, a uparty jak muł; nie mogłem go nigdy skłonić aby mi towarzyszył do pałacu Pënâfiel, i jakém też panu mówił, sądzę że to raczéj zagniewanie niżeli wzgląd na ludzi skłonił panią de Pënâfiel do téj podróży.
Przyznam się, że ten wyjazd tak nagły, w podobnéj porze, zdawał mi się równie dziwaczny jak proźba, którą pani de Pënâfiel zaniosła do pana de Cernay, aby jéj przedstawił Izmaela. Pragnąc też, i prowadzić zarazem rozmowę co mnie zajmowała, i przytłumić pogłoski, które się stawały zarówno niezrozumiałe jak ł oburzające, rzekłem do Hrabiego;
— Cóż to za człowiek był ten Margrabia de Pënâfiel?
— Bardzo szlachetny i bardzo potężny Magnat Arragoński, Grand Hiszpański i Ambassador w Rzymie; tamto pierwszy raz zobaczył pannę de Blémur, dzisiaj panią de Pënâfiel; podróżowała po Włoszech ze swoim wujem i ciotką.
— A Margrabia byłże młody?
— Miał trzydzieści, albo trzydzieści pięć lat najwięcéj, — rzekł mi Hrabia; — przytém był bardzo piękny, bardzo przyjemny; wielki pan we wszystkiém; a jednakże, nie było to małżeństwo zawarte z miłości, lecz tylko z interessu Pan de Pënâfiel miał majątek kolosalny, panna de Blémur była także niezmiernie bogata, sierota i pani swego wyboru. Dla czego weszła w ten związek niekochając?
Niewiadomo. Margrabia zawsze miał ochotę osiąść we Francyi; skoro tylko dano sobie nawzajem słowo, udał się do Madrytu aby złożyć swoję Ambassadorską godność w ręce Króla, opuścił na zawsze Hiszpanię, i powrócił do Paryża, gdzie się ożenił z panną de Blémur. Lecz po dwu latach małżeństwa, umarł z dość długiéj choroby, któréj piekielną nazwę zupełnie zapomniałem.
— A przed tém małżeństwem, cóż mówiono o pannie de Blémur.
— Chociaż była ładna jak amorek, już zaczynała zdawać się nieznośną z powodu swéj koketeryi, swego przymuszonego ułożenia, a nadewszystko ze swych pretensyj do nauk.... godnych kobiét uczonych; gdyż przymusiła swego wuja, który był jéj opiekunem, aby jéj dał metrów astronomii, chemii, matematyki, Bóg wie czego! Dzięki też téj pięknéj edukacji, panna de Blémur sądziła że ma prawo okazywać się bardzo pogardną, bardzo szyderską, względem mężczyzn, którzy nieposiadali tak wielkich umiejętności. Łatwo też osądzić jakich przyjaciół owe bezczelne żarty musiały jéj zjednać; to jednak nieprzeszkadzało aby była pieszczoną, otoczoną, chwaloną do zbytku: bo zwykle wiele rzeczy się znosi od dziedziczki która ma cztery-kroć-sto-tysięcy dochodu rocznego, która, jak wiadomo, taki posiada charakter, że chyba z upodobania lub kaprysu pójdzie za mąż; połączenie się też jéj z cudzoziemcem, zaczynało jéj zjednywać tylu nieprzyjaciół, ile miała wzdychających do swéj ręki...
— Pojmuję to, tyle cierpliwości i wzdychań nadaremnych! Lecz zresztą nic nie było bardziéj patryotycznego jak ta nieprzyjaźń, — odpowiedziałem Hrabiemu z westchnieniem, — to małżeństwo było zresztą zawarte tylko dla samych stosunków, jak mi pan powiedziałeś, chociaż pan de Pënâfiel był bardzo przyjemny.
— Zdawali się przynajmniéj — powiedział znowu pan de Cernay, — żyć obojętnie względem siebie; tylko, podczas choroby Margrabiego, pani de Pënâfiel okazała się bardzo troskliwą o niego; lecz, między nami, cóż to dowodzi.
— To tylko, że była bardzo troskliwą, lub raczéj bardzo obłudną, gdyż, podobnie jak po owdowieniu, wiedziano że ma wielu szczęśliwych wielbicieli.
— Wnoszą przynajmniéj że ich ma bardzo wielu, i jasną jest rzeczą że się niemylą, — rzekł Hrabia, — lecz tak była przebiegła, tak zręczna! i pisała tylko poranne bilety, prawie wcale nic nieznaczące. Co do Izmaela, jest to szaleństwo najzupełniéj niepojęte, które wychodzi z granic jéj zwyczajów, i które można sobie tylko wytłómaczyć przez kaprys niepodobny do powściągnienia; mówią także o przebraniach, o małym domku, który miała, sam już nie wiem, na jakiém przedmieściu. Słowem, widoczną jest rzeczą dla wszystkich ludzi rozsądnych, że, gdyby pani de Pënâfiel miała tylko jedno i zaszczytne przywiązanie, nieukrywałaby je, gdy tymczasem, za zachroną owych tysiącznych i sprzecznych wieści, za pomocą których jeden drugiemu podaje podejrzenia, niepodpada nawet wątpliwości, iż pokryjomu zaspakaja wszystkie swoje fantazye, a potém dla czegóż jest tak wabną? dla czego tak bardzo stara się podobać? Jeśli pójdziesz do niéj, to sam zobaczysz. A kiedy kto czuje tak wielkę potrzebę, taki niejako szał okazywania się powabną, ten niepoprzestaje na bezinteressowném uwielbieniu.
— Lecz, — rzekłem do pana de Cernay, — zwycięzca tej gonitwy, który tak wielkim rozgłosem musiał nie źle połamać szyki tajemniczym przywyknieniom pani de Pënâfiel, pan de Senneterre, cóż się z nim stało?
— O! — rzekł Hrabia, — Senneterre jest poświęcony, niegodnie poświęcony; bo, na bok już usunąwszy jéj szalone miłość ku Izmaelowi, przez ducha sprzeczności, pani de Pënâfiel jest zdolna opłakiwać zmarłego, a nienawidziéć tego co pozostał przy życiu; najlepiéj to dowodzi, iż Senneterre teraz utrzymuje że się nigdy nie zajmował panią de Pënâfiel, i że ona jest najzupełniéj obcą temu wyzwaniu; tak jest powtarza teraz każdemu, kto tylko chce go słuchać, iż jedynie z podbudzenia miłości własnéj zrobił ten nieszczęśliwy zakład z panem de Merteuil. Obaj, — powiada Senneterre, — jedli śniadanie u Lorda***, i wychodząc z tamtąd, każdy zaczął zachwalać rzadkie przymioty swego konia; nieco egzaltacyi wmieszało się do tego, i to nieszczęsne wyzwanie zakończyło ich rozmowę. Nazajutrz, ochłonąwszy nieco, jak powiadają, uznali całe jego niebespieczeństwo, lecz wtenczas lękali się aby nie sądzono, iż się chronią przed niebespieczeństwem, i dla próżnéj chwalby utrzymali zakład. Wszystko to pięknie i dobrze, lecz, prócz tego że to niejest prawdą, dla mnie przynajmniéj, który wiedziałem o prawdziwéj przyczynie tego wyzwania, sam pan przyznasz, że to nawet nie jest podobném do prawdy. Zresztą, Senneterre, uwiadomiony o nieprzyjaznych pogłoskach rozsiewanych o pani de Pënâfiel, postąpił sobie jak człowiek dobrze wychowany, zaprzeczając teraz wszystkiemu.
Wiele lat uleciało już ponad temi wspomnieniami, i sam siebie pytam, jak podobne drobnostki mogły mi jeszcze w pamięci pozostać. A to dla tego, iż łącząc się z przykrym wypadkiem mego życia, uderzyły mnie także samém swém ubóstwem, jako wzór najdokładniéjszy i najsprawiedliwszy pewnego rzędu przedmiotów rozmowy, rozbioru, zaprzeczali, pochwał, zaczepek i obmów, które zajmują kolejno i bardzo na serjo próżniaków światowych. Że jeśli to potwierdzenie zdaje się przesadzoném, trzeba sobie przypomnieć rozmowę wczorajszę i dzisiejszę, a pozna się prawdę tego co dowodzę.
Lecz, wracając do pana de Cernay, ponieważ znajdował się, w niedorzecznych bajaniach, których stawał się rozgłosicielem i echem, pozór logiki, więcéj niż dostateczny aby uspokoić sumienie obmowy, nieupierałem się bronić panię de Pënâfiel przed Hrabią. — Zresztą, sądziłem przenikać cel i przyczynę uporczywego z niéj wyszydzania. Gdyż owe pogłoski, które tak mocno zajmowały całę dobrę kompaniię Paryzkę, od pięciu lub sześciu dni, najwyraźniej były jego dziełem.
Co do téj nowéj i długiéj rozmowy, dotyczącéj się dawnych miłostek i charakteru pani de Pënâfiel, dla tego ją tylko przytaczam że się najdoskonaléj zgadzała z tém wszystkiém co o niéj słyszałem opowiadanego, i że wyrażała najdokładniéj to, co świat myślał o tej szczególniejszéj kobiécie.
— Trzeba miéć nadzieję — rzekłem do Hrabiego, — że Paryż nie na długo pozbawiony będzie kobiéty tak nieocenionéj, co do dostarczenia przedmiotów rozmowy, jaką jest pani de Pënâfiel, bo trzeba jéj oddać sprawiedliwość, iż blisko od tygodnia wszystkich wyłącznie sobą zajmuje.
— Pragniesz pan jéj powrotu, założyłbym się? — rzekł pan de Cernay, badając mnie ciekawém i przęnikającém spojrzeniem.
— Chociaż go bardzo mocno nie pragnę, nie będę przed panem ukrywał że pani de Pënâfiel wzbudza, jeśli nie zupełnie zajęcie, to przynajmniéj ciekawość. — No, od ciekawości do zajęcia, to ty lko krok jeden, od zajęcia do miłości krok drugi; słowem, jestem pewny że się szalenie rozkochasz w pani de Penafiel. Ale miéj się na baczności! — rzekł mi Hrabia.
— Pomimo wszelkiego niebespieczeństwa jakie istnieć może, pragnąłbym, mocno, — rzekłem, — sprawdzić pańskę przepowiednię, bo nieznam nic szczęśliwszego w świecie jak człowieka rozkochanego, wtedy nawet, gdy kocha bez nadziei.
— Dla tego też to właśnie chciałem pana obznajmić z prawdziwym charakterem pani de Pënâfiel, abyś wiedział przynajmniéj czego się trzymać, gdy jéj zostaniesz przedstawiony; doprawdy, nie pragnąłbym aby cię uczyniła nieszczęśliwym, — rzekł do mnie hrabia z wyrazem tak doskonałéj dobroduszności, iż dotąd nic wiem prawdziwie czy była udaną czy rzeczywistą. — Pomiędzy szlachtą, — dodał, — są to przysługi, które należy sobie wzajemnie oddawać; ale szczerze mówiąc, potrzeba niewytłumaczalnego zajęcia jakie pan we mnie wzbudzasz; potrzeba całéj chęci, jaką pałam, stania mu się użytecznym, aby pana o tém uprzedzać: gdyż prawdziwie... — I Hrabia wahał się przez chwilę, potem mówił daléj tonem prawie uroczystym, w którym zdawał się przebijać odcień przyjacielskiego zajęcia:
— Co, czy chcesz pan wiedzieć wszystko co o tém myślę?
— Bez wątpienia, — rzekłem bardzo zdziwiony tym nagłym przeskokiem.
— Otóż, wiesz pan dobrze, że pomiędzy mężczyznami nic głupszego jak komplementa, jednakże nie mogę przed panem ukryć, iż masz coś w sobie co od razu przynęca, lecz niezadługo poznać można w pańskim obejściu coś przymuszonego, zimnego, skrytego, co każdego oziębia: jesteś młody, a niemasz ani pociągu, ani ufności naszego wieku. Istnieje w panu nadewszystko sprzeczność któréj nie mogę sobie żadnym sposobem wytłómaczyć. Gdy się wmięszasz do rozmowy młodych ludzi, rozmowy pustéj, wesołéj, roztrzepanéj, nieraz twarz twoja się ożywia, prawisz wtenczas daleko większe szaleństwa, i to daleko weseléj i z większą pustotą... a potém, kiedy ostatnie wymówisz słowo, rysy twoje przybierają natychmiast wyraz niewytłumaczalny, lub raczéj bardzo wytłomaczalny, oziębłości i znudzenia; masz minę jakgdybyś się na śmierć nudził, tak dalece, iż niewiadomo co myśleć o wesołości, która tak blisko graniczy z najponurszym smutkiem. Przysięgam ci też, iż djabelnie trudno pozyskać twoję ufność, jakkolwiek najmocniéj byśmy tego pragnęli.
Widoczną jest rzeczą, żem ani słowa nieuwierzył z tego, co mi Hrabia powiadał o méj potędze przyciągającéj, i niemogąc odgadnąć celu podobnego pochlebstwa, które zdało mi się tylko śmieszném i prostaczém, chciałem się pokazać przed nim w takiém świetle aby mi odtąd oszczędził podobnych zwierzeń.
— Masz pan słuszność, — rzekłem do Hrabiego, — wiem że nie łatwo musi być pozyskać moje zaufanie; gdyż będąc z natury niezmiernie skryty, i bardzo mało licząc na drugich, gdyż i oni bardzo mało na mnie liczyć mogą, musi mi być zarównie trudno, jak jest dla mnie rzeczą obojętną, wzbudzić najmniejsze uczucie pochodzące z mimowolnego pociągu.
Hrabia spojrzał na mnie zrazu z miną na prawdę zadziwioną, potém rzekł mi tonem oznaczającym dość wielkę urazę:
— Ta dyssymulącya nie jest przynajmniéj niebespieczną, kiedy się pan do niéj przyznajesz.
— Ależ ja nigdy nie myślałem być niebspiecznym, — rzekłem mu z uśmiechem.
— No, — rzekł, — gdzież pan myślisz znaleść przyjaciół po podobnych wyznaniach!
— Przyjaciół, — spytałem pana de Cernay, — a to po co?
Był zapewne w wyrazie méj twarzy, w dźwięku głosu, tak wielki pozór prawdy, iż Hrabia spojrzał na mnie z zadziwieniem: — Czy pan na prawdę mówisz? — rzekł.
— Na prawdę, przysięgam panu: i cóż tak zadziwiającego w tém co panu powiedziałem.
— I nie lękasz się pan wyznać tak najzupełniejszéj obojętności?
— Dla czegóżbym się miał lękać?
— Dla czego? — powiedział z miną coraz to bardziej osłupiałą. Potém niezadługo rzekł do mnie znowu: — No, jak widzę, pan sobie robisz igraszkę utrzymywać paradoks; jestto bardzo oryginalnie bez wątpienia, lecz jestem pewny, że w głębi duszy bynajmniéj tego niemyślisz.
— Niech i tak będzie, mówmy o czém inném, — rzekłem do Hrabiego.
— No, ależ zobaczmy na prawdę, — rzekł, — możeszże pan pytać: Na co przyjaciele?
— Na prawdę — rzekłem, — a na cóż się panu przydam? na cóż mi się pan przydasz? Gdybyśmy się jutro więcéj nie zobaczyli, cóż pan na tém stracisz? Cóż ja na tém stracę? Pan mnie zarówno tak niepotrzebujesz, jak i ja pana niepotrzebuję; a mówjąc pan i ja, uosobiszczam, upowszechniam, co do mnie przynajmniéj, te pozorne przywiązania światowe, którym nadają, imię przyjaźni.
— Zgadzam się, że można się obejść bez tych stosunków, lub raczéj, że tak łatwe są do napotkania, że, będąc pewnymi iż możemy je zawsze znaleść, nie troszczymy się bynajmniéj o ich szukanie, — rzekł do mnie pan de Cernay; — lecz przyjaźń prawdziwa, głęboka, poświęcająca się?
— Nisus i Euryal; Kastor i Polluks? — rzekłem mu.
— Tak, powiesz znowu: A to po co? ale wracając się do tych przyjaźni, gdybyś był tyle szczęśliwy i znalazł podobnę?
— Powiedziałbym bez wątpienia: A to po co? zawsze, ma się rozumieć, co się umie dotyczą?.. Bo gdybym znalazł Nisusa, nie czuję w sobie tyle wspaniałomyślnéj siły aby być Eurialem; a zbyt jestem uczciwym, abym miał przyjmować to, czego dać nie mogę. Nakoniec, ta przyjaźń tak mocna, tak głęboka, jak mówisz, chociażbym ją znalazł, byłaby mi najzupełniéj nieużyteczną, a nawet bardzo uciążliwą w chwili szczęścia, gdyż nienawidzę zwierzeń się człowieka szczęśliwego; mogłaby chyba być dla mnie użyteczną w dniu nieszczęścia? A materyalnie i matematycznie jest niepodobieństwem abym mógł być kiedy nieszczęśliwym.
— Jakto? — rzekł Hrabia coraz to bardziéj osłupiały z podziwienia.
— Z bardzo prostéj przyczyny. Zdrowie mam doskonałe, nazwisko i stosunki równają mnie ze wszystkiemi, majątek mój składa się z ziemskich posiadłości, odbieram zawsze dwa lata dochodów naprzód, nie lubię grać ani pożyczać: jakże chcesz abym był kiedykolwiek nieszczęśliwy?
— To więc takim sposobem niema w oczach pańskich innych nieszczęść jak tylko nieszczęścia fizyczne lub kłopoty materyalne?.. A cierpienia serca? — powiedział mi Hrabia z miną prawdziwie zasmuconą.
Na to odpowiedziałem, tak szczerém roześmianiem się, iż pan de Cernay zupełnie został odurzony; potém odezwał się znowu:
— Z takim sposobem myślenia, widoczny jest rzeczą że nigdy nikogo nie potrzebujemy... i tyle tylko mogę panu powiedzieć, że go bardzo żałuję. Ależ jednakże, — dodał prawie niecierpliwie, — przyznaj pan, że gdybym jutro przyszedł go prosić o wyświadczenie mi łaski, nieodmówiłbyś mi pan, choćby też tylko przez samo uszanowanie dla ludzkości; świat przecie więcéj niewymaga!
— Lecz przypuszczając żebym panu wyświadczył przysługę, cóż to dowodzi? żeś pan mnie potrzebował, a nie że ja potrzebowałem pana.
— To więc pan sądzisz być pewny że nigdy nikogo potrzebować nie będziesz?
— Tak jest, jest to mój główny zbytek, i obstaję przy nim.
— Zgoda, pański majątek jest w gruntach, jest zatém pewny, pańskie położenie równe jest położeniu wszystkich, niewierzysz w cierpienia serca, lub sam je ponosisz; lecz, naprzykład, miéj pojedynek, a będziesz przecie musiał poprosić kogoś aby ci służył za świadka; to już wielka wdzięczność! Możesz więc jeszcze kogo potrzebować.
— Kiedy mam pojedynek, idę do napierwszych koszar, biorę pierwszych dwóch podofficerów lub żołnierzy, co mi wpadną w ręce, i oto wyborni świadkowie, których żaden honorowy człowiek odrzucić niemoże.
— Cóż u djabła za człowiek z pana! — i rzekł do mnie Hrabia: — lecz jeśli zostaniesz raniony... któż cię odwiedzi?
— Nikt, Bogu dzięki! W cierpieniach fizycznych, podobny nieco jestem do dzikich zwierząt, potrzeba mi samotności i najgłębszéj nocy.
— Ale w świecie nakoniec, aby rozmawiać, aby! żyć, słowem, życiem światowém, potrzebujesz koniecznie innych.
— O! co do tego, to mi nigdy na innych nie braknie, podobnie jak im na mnie zbywać niebędzie; jest to koncert, na który są przypuszczeni zarówno najlichsi grajkowie jak najdoskonalsi artyści, i gdzie każdy musi się trzymać przeznaczonéj sobie nuty; ale stosunki te bynajmniéj nie są przyjaźnią; podobne są do roślin silnych i pełnych życia, które niemają ani miłéj woni, ani świetnych kolorów, lecz o każdéj porze są zielone, a których nigdy nie lękamy się zgnieść lub podeptać; dowodem że, po tém wszystkiém cośmy sobie powiedzieli, pozostajemy w tych samych wybornych stosunkach co i dawniéj; jutro ściśniemy się wzajemnie za rękę śród towarzystwa, rozmawiać będziemy o wielbicielach Pani de Pënâfiel, lub o czém zechcesz; a za sześć miesięcy będziemy sobie mówić mój kochany; lecz za sześć miesięcy i dzień jeden, ty albo ja, znikniemy z téj błogosławionej ziemi, a ty albo ja, będziemy najzupełniéj obojętni na to zniknięcie. I to rzecz bardzo prosta, dla czegóż miałoby być inaczéj? Jakiemże prawem wymagałbym po Panu innego uczucia? Jakiemże prawem wymagał byś go Pan odemnie?
— Ależ to, co Pan mówisz jest wyłączeniem, nie każdy podobnie jak pan myśli.
— Mam nadzieję na korzyść wszystkich, że tak niebędzie; gdyż sądzę że niepodobny jestem do nikogo, przez to samo właśnie iż podobny jestem do wszystkich.
— I zapewne z takowemi zasadami, bardzo także pogardzasz kobiétami i mężczyznami? — rzekł Hrabia.
— Nasamprzód nie pogardzam mężczyznami, — rzekłem mu, — z bardzo prostego powodu, gdy sam, który ani gorszym, ani lepszym jestem od drugich, sam nieraz w myśli, postawiłem się jako toczący walkę z jedną z owych kwestyj, które rozstrzygają raz na zawsze, czy się jest uczciwym człowiekiem, lub tylko nędznikiem.
— I cóż? — rzekł Hrabia.
— I cóż! oto że zawsze byłem bardzo szczery względem siebie, nieraz bardziéj jeszcze o sobie powątpiewałem, niżeli powątpiéwałem o innych; nie mogę więc pogardzać mężczyznami. Co do kobiét, ponieważ nie lepiéj je znam jak Pan je znasz, niepodobna mi o nich mówić także stanowczo.
— Jakto, nie lepiéj jak ja? — rzekł mi Hrabia de Cernay z miną widocznéj urazy. — Ja nie znam kobiét?
— Sądzę, że ani Pan, ani nikt w świecie, nie zna kobiét stanowczo, — rzekłem mu z uśmiéchem. — Gdzież jest człowiek w świecie, coby znał sam siebie? Któżby mógł niezawodnie zaręczyć za siebie w każdym przypadku? Tém bardziéj, któż się może pochwalić że zna, nietylko kobiéty, ale choć jednę kobiétę, gdyby nawet była jego matką, kochanką, lub siostrą? Ma się rozumieć że nie mówię o tych ogólnych zasadach, które są gatunkiem powszechnego i tradycyonalnego katechizmu, zarówno fałszywych jak głupich, a których zastosowanie równie jest rozsądne, jakby była rozsądną pomoc Podręcznika światowego wysłowienia się, gdybyśmy go chcieli używać do odpowiadania na każde zapytanie, jakie tylko przypuścićby można.
— Pod tym względem masz Pan słuszność, — rzekł mi Hrabia, — ale się bardzo cieszę, iż będę mógł Panu okazać że błądzisz, i sam siebie zbijasz, gdyż chodzi o gatunek przysługi, którą mogę Panu wyświadczyć: pragniesz Pan poznać Panię de Pënâfiel; musisz więc być winien mnie, albo komu innemu, zaprezentowanie siebie w jéj domu.
— Niepodobna być uprzejmiejszym, — rzekłem do Hrabiego; — i jakkolwiek ubogi jestem w przyjaźń, zdobędę się pewno czém odpłacić pańską tak uprzejmą ofarę; Pani de Pënâfiel jest zachwycająca, wierzę we wszystkie cudowne powieści, które mi Pan o niéj prawiłeś; wiem że jéj salon jest z największém ubieganiem się uczęszczany i ceniony; lecz najszczerzéj i jak najbardziéj na seryo proszę Pana, jakbym prosił i błagał każdego innego, abyś Pan bynajmniéj nie prosił o pozwolenie przedstawienia mnie.
— A to dla czego?
— Gdyż przyjemność jakiéjbym doświadczył z poznania Pani de Pënâfiel niewynagrodziłaby nigdy upokarzającego wrażenia, jakieby na mnie sprawiło jéj odmówienie.
— Co za dzieciństwo! — rzekł mi Hrabia. — Ostatnią jeszcze razą, Falmouth chciał jéj przedstawić młodego Księcia ***, spokrewnionego z rodziną Królów Angielskich. Otóż Pani de Pënâfiel w prost odmówiła.
— Zbyt dobrze znasz świat, kochany Hrabio abyś nie miał zrozumieć, że moje położenie nieumieszcza mnie ani powyżéj, ani poniżéj przyjętego pionu towarzystwa, a zatém niepowinienem, nie chcę, ani mogę wystawiać się na odmówienie Jest to bardzo śmiesznie, zgadzam się na to, ale tak jest w istocie, nie mówmy wiec o tém.
— Słówko jeszcze, — rzekł mi Hrabia; — chceszże przynajmniéj założyć się ze mną o dwieście luidorów, że, za jéj powrotem, przedstawiony zostaniesz i przyjęty u Margrabiny de Pënâfiel, najdaléj w miesiąc po jeé przybycia?
— Czy jak oto poproszę!
— Nie bez wątpienia, przeciwnie.
— Jakto, przeciwnie? — rzekłem Hrabiemu.
— Niezawodnie, założę się że Pani de Pënâfiel musi Pana koniecznie spotkać pośród świata, a wiedząc że niechcesz uczynić żadnego kroku aby jéj być przedstawionym, tak rzeczy nakieruję, przez ducha sprzeczności, ażebyś jéj został przedstawiony prawie pomimo własnéj twéj woli.
— Byłby to zapewne wielki tryumf, który by mi niewymownie pochlebiał i czynił mnie pysznym, — odpowiedziałem Hrabiemu; — lecz nie wierzę temu, ale to tak nie wierzę, iż przystaje na Pański zakład, to jest: że w miesiąc po powrocie Pani de Pënâfiel jeszcze nie będę jéj przedstawiony.
— Ale, — rzekł Pan de Cernay, — ma się rozumieć, że, jeśli propozycya będzie ci uczyniona z jéj strony... nieodmówisz... i że...
— Ma się rozumieć, — rzekłem do Hrabiego, przerywając mu, — że nigdy nieodpowiem na uprzedzającą grzeczność i tak bardzo dla mnie pochlebną, grubiaństwem; powtarzam więc Panu że przyjmuję jego zakład.
— Pańskie dwieście luidorów należą już do mnie — rzekł Hrabia odchodząc; — lecz, — dodał, podając mi rękę, — dziękuję Panu za szczerość.
— Za jaką szczerość?
— Żeś mi powiedział tak po prostu... co myślisz o przyjaźni; jestto rzadka poczciwość.
— Wraz z dyskrecyą, lub raczéj dyssymulacyą, są to moje dwa jedyne przymioty, — rzekłem do Hrabiego, ściskając go także jak najuprzejmiéj za rękę.
Rozeszliśmy się.

KONIEC TOMU I.




  1. Rozmowa pomiędzy Arturem a Panem de Cernay: w pierwszéj części, ładna pogadanka na prima sera, w drugiéj części.
  2. Na próżno Autor sądzi przy końcu że się poprawił, podczas swego szczęśliwego pożycia z Maryą; zabrakło mu jedynie czasu, aby znowu i ten związek zerwał, rok albo dwa, a zaręczam że Artur byłby się obszedł z tą Maryą, jak się obszedł z Katarzyną, Małgorzatą i Heleną.
  3. Latréaumont.
  4. Jako rys fizyonomiczny wielką stawiający sprzeczność z naszemi obyczajami, niemożemy się wstrzymać aby nieprzytoczyć biletu Księżny d’Henin do Pani de Créqui, umieszczonego w przyjemnych i dowcipnych pamiętnikach Pani do Crequi. — Niepowiem ci, ty, co wszystko wiesz bo cię znudził taki sposób pisania, lecz ty, przed którą nic nie ma skrytego, moja droga, racz mi wytlómaczyć jednę rzecz któréj niepojmuję, a która zdaje się iż powinna obchodzić moje interessa pieniężne (wybacz że czynię to zapytanie z takiego powodu.) Powiem ci nasamprzód że Pan de Lally jest w Saint-Germain, i że Pani de Poix nie wie co odpowiedzieć na zatrudniające mnie zapytanie; dla tego to piszę do ciebie aż na drugi koniec Paryża. — Kawaler de Thuysi pisze do mnie słowo w słowo: — Radzę Pani dawać baczność na Pana Lefèvre; uprzedzono mnie iż ma złożyć swój BILANS. Otóż powiem ci że ten Lefèvre został moim plenipotentem teraz kiedy już nie mam interessów.) Lecz jakąż należy wywodzić konsekwencyę z owego ostrzeżenia kawalera de Thuysi. — Powiedz mi, proszę cię, co znaczy złożyć swój bilans? Pani de Poix wnosi że to pewien rodzaj przenośni, i na tém stanęliśmy.“
  5. Wyścigi konne, na których biegają do mety ludzie najlepszego towarzystwa.
  6. Ten angielski wyraz gentlman nie oznacza szlachcica w sensie arystokratycznym, lecz człowieka najdoskonaléj wychowanego i najlepiéj umiejącego znaleść się w towarzystwie, z jakiego bądź kolwiek byt by stanu. Wyraz podobny powinien by być wprowadzony do każdego języka. W naszéj epoce, w któréj zaprzeczają wszelkiéj wyższości rodu lub majątku, przyjmując jedynie wyższość wychowania i położenia, dziwną jest rzeczą iż zbywa na wyrazie oznaczającym połączenie owych korzyści.
  7. Koń zaprzęgowy, kupiony w Londynie za dwa tysiące dukatów, zdaje mi się przez Lorda Chesterfield.
  8. Teraz, kiedy upodobanie w koniach, wyścigach, polowaniu, i wszelkich ćwiczeniach ciała, zdaje się bardzo upowszechniać, wyraz sportman nie mógłżeby być także pożyczonym od języka Angielskiego? gdyż znaczy człowieka połącząjącego wszystkie te gusta, podobnie jak przymiotnik sport wskazuje ich połączenie się ze sobą.
  9. Tak nazywają konia, który zdaje się połączać w sobie najwięcéj przymiotów koniecznych do odniesienia zwycięstwa.
  10. U niego bywa zwykle schadzka najśmielszych myśliwców Angielskich.
  11. Kapitan Reacher podziela tę stawę z Margrabią Clanticard, Lordem Jersey, Panem Olbadistor, i innemi znakemitemi Gentlemanami.
  12. Ilot, była nazwa niewolników u dawnych Greków, używanych do najpodlejszych robót.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.