Antonina/Tom II/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Antonina |
Data wyd. | 1871 |
Druk | F. Krokoszyńska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Bełza |
Tytuł orygin. | Antonina |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mamyż towarzyszyć powozowi unoszącemu Nichettę, czy też orszakowi weselnemu który wychodzi z małego kościołka z Nicei.
Postąpmy jak egoiści i pochlebcy, towarzyszmy ludziom szczęśliwym.
Takim był Gustaw i takim był świat naokoło niego.
Ustąpiły zimne wiatry i przedwczesne słońce południa wyprowadziło na świat pierwsze listki. Dla wszystkich była to wiosna, dla Edmunda było to zdrowie.
Wszyscy w Nicei wiedzieli o chorobie Edmunda, wszyscy też uradowali się z jego powrotu do zdrowia: Winszowano jego matce, winszowano p. Devaux: nic nie było równie wzruszającego jak widok tego młodego człowieka uśmiechającego się do życia, bladego i słabego jeszcze, który wstępował w nie napowrót opierając się na ramieniu swojéj młodéj żony, jaśniejącéj od wdzięków i poświęcenia.
Małżeństwo. Gustawa było jakby drugiem małżeństwęm dla Edmunda. Naprzód, przypominało mu ono małżeństwo jego i w obliczu księdza błogosławiące związek Daumonta uczuł i przyjął on jakby nowe zobowiązanie względem Antoniny.
Gustaw obok Laurencyi, pani Pereux obok pana Devaux, modlili się do Boga z całym zapałem serc przepełnionych wdzięcznością. Słodkie łzy uświęciły ten pobożny dzień.
— Jeżeli tylko mąż twój nie popełni znowu niedorzeczności podobnéj do téj, jaką popełnił będzie temu dwa miesiące, — rzekł doktór do swojéj córki, nie masz się czego obawiać; jest ocalony.
Edmund zatem wstąpił odtąd w nowe życie, życie bez troski ponieważ miało już być ono życiem bez obaw.
Serce też jego otworzyło się dla wszystkich; na drodze którą przebiegął od swego doma do kościoła i od kościoła do domu nie nie było mu obojętnem. Byt i siła, które Stwórca przywracał naturze odzwierciadlały się w nim. W sercu nosił on wiosnę. Do kwiatów na nowo rozkwitłych, słabych jeszcze na swoich gałązkąch i zwracających się ku swojemu słońcu; do listków które rozpękały pod wpływem gorąca dnia oczekując z niecierpliwością świeżéj róży, do miłego ciepła powietrza ożywionego powrotem wiosny, Edmund przyrównywał duszę swoją.
Te słabe kwiatki, z każdym dniem większe i więcéj pachnące, te listki kiełkujące zaledwie a które niezadługo cień rzucą w około siebie, to miłe tchnienie świata oswobodzonego od zimy, — wszystko to było nim samym, było to obrazem szczęścia jakie mu Bóg zapowiadał, i słodkich nadziei jakiemi go kołysał.
Jedno spojrzenie Antoniny streszczało w sobie wszystkie te cuda wiośniane i Edmund czuł że miłość, to życie duszy, powracala mu ze zdrowiem, tem życiem ciała.
Krew krążyła mu swobodnie w żyłach. Oddychał wolno. Przyglądał się z przyjemnością otaczającemu go światu. Zdawał się mówić do dzieci: „niedługo będę mógł tak biegać jak wy!...” Nie obawiające się niczego jego szczęście kroczyło przed nim ukazując mu, drogę. Był on zdobywcą, którego poprzedzały flety i odgłosy tryumfu. Wszystko śpiewało w nim i na około niego.
Czuł że rozbudzają się w nim popędy nieznane mu dotąd. Dziesięć miesięcy które przeżył przy boku swojéj żony, były jakby minutą w porównaniu z długiemi laty jakie miał do przeżycia. Miłość jaką miał dla niéj zdawała mu się być niczem w porównaniu z miłością jaką w swojem sercu żywił. Przy boku Antoniny marzył on o tem, o czem się tylko marzy obok pięknej narzeczonéj, któréj miłość dla ukochanego jest dopiero zapowiedzią rozkoszy.
Edmund był więcéj niż zakochanym. Czuł się poetą. Natchnienia jego spadały z jego duszy w rymowanych strofkach i sam przyznawał, iż nigdy nie był tak radosny.
Uważać życie swoje za zamknięte krótkim obrębem dwóch lat, mówić sobie za każdym dniem: „jeszcze nowy krok do grobu” cierpieć oddawna to co zwykle się cierpi w dniu jednym na samą myśl porzucenia życia, młodości, matki, ukochanéj żony i nagle odrodzić się, zaczynając mieć nadzieję; zrozpaczonemu rozbudzić się niespodziewanie na brzegu usłanym kwiatami w pośrodku czarów natury i duszy, nie jest że to w istocie szczęściem nad wyraz, którego nieuznawać byłoby bluźnierstwem.
Mały domek na drodze w Nicei okazał téż na zewnątrz swojém radość jaką zamykał. Okna rozwarły się wesoło ku słońcu i przystroiły w koszyki kwiatów. Bluszcz piętrzył się po jego murze a każdy przechodzący podróżny musiał zauważyć ten biały domek z zielonemi żaluzyami z którego prawie codziennie wydobywał się śpiew jak gdyby z jakiego gniazdka ptaków.
Nigdy nie widziano tylu szczęśliwych ludzi pod jednym dachem. Rozkosze jakich Edmund dopiero spodziewał się, Gustaw doświadczał w rzeczywistości; — od czasu jak zaślubił Laurencyę zapytywał się sam siebie w jaki sposób mógł on żyć nie znając jéj. Ta miłość czysta, młoda, naiwna, głęboka, któréj pierwsze objawy otrzymywał, w łonie jego młodéj natury powoływały do życia uśpione uczucia, które jedno słowo zdołało rozbudzić z uśpienia.
Co rano Gustaw dosiadał konia ze swoją żoną, a nie mogący im jeszcze towarzyć Edmund, przyglądał się wraz z Antoniną z okna dopóki ich nie stracił z oka.
Najważniejsze potem każdodzienne zajęcia stanowiło czytanie i muzyka. Hugo, Liamartine i Musset byli ukochanemi poetami, Szubert, Weber i Scudo między kompozytorami muzycznemi pierwszeństwo trzymali.
Czasami Laurencya cienkim swoim i delikatnym głosem czytała jedno z melancholijnych marzeń naszych trzech poetów, czasami znowu Antonina głosem słodkim i sympatycznym nuciła serenadę, lub: Fil de la Vierge tę prostą melodję, czułą jak śpiew serca, prostą jak śpiew kościoła.
Wszystko to wprowadzało Edmunda w rodzaj nieokreślonego zachwytu. Odpowiadało bo téż tak bardzo temu co sam doświadczał; miłość, wiara były tak w nim prawdziwe, iż melodya miłosna lub święta znajdowała oddźwięk serdeczny w duszy młodego człowieka, któremu się zdawało że wieki całe żyć będzie, używając tych chwil spokojnych.
Antonina i Laurencya, złączone były serdeczną przyjaźnią. Jedna stała się powiernicą drugiéj. Dwie młode dziewczyny świeżo za mąż wyszłe tyle bo też rzeczy mają sobie zawsze udzielić, kiedy zwłaszcza wiedzą iż mogą sobie wszystko powierzyć, kiedy ich dusze czują pociąg ku sobie a miłość którą są przejęte jest czystą! Nie bardziéj zachwycającego nad ich wieczorne gawędy i naiwna opowieść ich świeżo doznawanych wrażeń, Antonina opowiadała Laurencyi w jaki sposób poznała Edmunda, jak choroba, którą został dotknięty przepełniła jéj serce uczuciem litości dla niego, jak zdawało jéj się w tajemniczem spotkaniu młodego człowieka widzieć wskazówkę opatrzności nakładającéj na nią obowiązek troszczenia się o przyszłość chorego i czyniącéj ją odpowiedzialną za jego szczęście podczas chwil pozostałych mu do przeżycia
— Twój to mąż Laurencyo — mówiła — doprowadził wszystko do skutku; on to skłonił mnie do powzięcia prędkiego postanowienia o złączeniu mojego losu z Edmunda losem na zawsze. Gustawowi zawdzięczam moje małżeństwo... Biedny Edmund! nie wiedziałam wtedy jeszcze czy go kocham; jeden wyraz rozjaśnił wątpliwość moją; teraz dziękuję Boga za to com uczyniła. Czy pojmujesz, — Edmund, który miał tylko dwa lata do przeżycia, Edmund, którego zaślubiłam z tem bolesnem przekonaniem, iż pozostawi mnie nieządługo wdową, jest ocalony, przyszłość jest dla nas jak dla każdego innego pogodna, długie lata możemy żyć szczęśliwie, a widnokrąg nasz się rozpogadza! Oboje młodzi, oboje bogaci, kochający jedno drugie jak w pierwszych naszego szczęścia dzionkach, z takiemi przyjaciółmi jak wy, z takim ojcem jak mój, matką jak pani Pereux, czy-ż możemy czego więcéj żądać, czy-ż możemy czego się obawiać?
— Zapewne — niczego, odrzekła Laurencya.
— Tak więc, nie rozłączymy się nigdy, jedną rodzinę składać będziemy zawsze! Czy chcesz tego? Nasi mężowie kochają się jak bracia.
— Będziemy się kochały jak dwie siostry, przerwała pani Daumont ściskając Antoninę.
— Opuścimy te strony — mówiła daléj; moi rodzice nie lubią jednostajności. Będziemy podróżować, nic nie stoi temu na przeszkodzie; pospieszymy za jaskółkami; będziemy używali szczęścia wszędzie gdzie można być czworgu osobom, kochać się i powtarzać to sobie.
Najczęściéj pani Pereux brała udział w tych pogadankach poufnych i święta matka, któréj życie złączone było z życiem jéj syna, jedynie pragnęła nigdy się z niemi nie rozłączać; wiedząc iż tam będzie jéj najlepiéj, gdzie on się będzie znajdował.
Panu Devaux wybornie się powiodło z kuracyą Edmunda. Codziennie zdrowie chorego polepszało się; usta jego krwią nabiegały, gorączka ustąpiła, sen stał się spokojnym. Jedynie na umyśle pozostał słaby cień melancholii, ostatniéj pozostałości ustępującego zła.
Pewnego poranku, we cztery miesiące po przybyciu do Nicei, rzekł Devaux do Edmunda:
— No, teraz już jesteś wyleczony; powracam do moich chorych, których porzuciłem dla ciebie.
Edmund i Antonina zamienili spojrzenia.
— Niczego nie mamy się już obawiać? zapytała młoda kobieta.
— Niczego — zapewniam cię.
— Edmund nie potrzebuje się zatem już więcéj lękać powietrza Paryża jak Nicei?
— Nie.
— Któż więc nam brom powrócić razem z tobą.
— Byłoby mi to bardzo przyjemnem, moje dzieci.
— Nie przecież nas tu nie zatrzymuje, — ani Gustawa ani jego żony; nie rozłączymy się zatem z panem — zawołał Edmund — może by to bowiem jąkie nieszczęście na nas sprowadziło.
— Zatem, jedźmy wszyscy.
— A więc zobaczę mój maleńki pokoik, zawołała Antonina, rzucając się na szyję mężowi; ten pokój w którym się kochaliśmy tak serdecznie, i gdzie się nigdy kochać nie przestaniemy — nie prawdaż?
Pocałunek był odpowiedzią.
Zostało ułożonem, iż państwo Gustawowie zamieszkają w tym samym domu co Edmundowie, jeżeli to będzie możliwem; jeżeli zaś nie, to tę samą przynajmniéj ulicę; i że podobnie jak w Nicei rozłączać się z sobą nie będą w Paryżu.
Poczyniono natychmiast przygotowania do wyjazdu, i we dwa dni potem, dwie kurjerki pocztowe oczekiwały przed bramą małego domku na naszych znajomych.
Antonina łzy miała w oczach, kiedy z pokoju wychodziła. Jak gdyby przeczucie mówiło jej coś, iż pozostawiała tu cząstkę swojego szczęścia. Potrzebujemy-ż wyjaśniać wspomnienia jakie tu pozostawiała, a które jej teraz zdawały się uśmiechać.
Co się tyczy Laurencyi, to ta, odziedziczywszy po swoim ojcu koczujące upodobania, nie żałowała okolicy którą miała porzucić.
— Moja mamo — rzekł półgłosem Edmund do pani Pereux, powiedz, że powracając do Paryża chcesz jechać na Tours.
— Dlaczego — spytała pani Pereux.
— Ponieważ mam tam odbyć pielgrzymkę.
Pani Pereux uczyniła zadość woli syna i nasze towarzystwo przybyło do Tours.
Wysiadając z powozu Edmund rzekł do Gustawa, który choć się nie pytał odgadł odrazu powód przybycia do Tours.
— Nie nie masz do powiedzenia Nichecie?
— Masz ją widzieć?
— Tak; zaraz się z nią zobaczę.
— Uściśnij jéj rękę odemnie; oto wszystko.
— Może chcesz iść ze mną?
— Lepiéj będzie gdy mnie nie zobaczy.
Edmund dopytywał się o pannę Karolinę Toussain. Wskazano mu ulicę gdzie się jéj magazyn znajdował. Udał się tam.
Przy ulicy *** znajdował się magazyn elegancko choć prosto urządzony, zawierający czepeczki, hafty oraz wstążki różnego rodzaju.
Nim drzwi otworzył, Edmund przez okno zajrzał do magazynu.
Nichetta siedziała przy kantorze. Biedna dziewczyna była blada; ubrana w czarną suknię, wyglądała jak w żałobie. Robiła coś.
— Ile to rzeczy się odmieniło od chwili kiedym ją raz ostatni widział — szepnął.
Otworzył drzwi.
Słysząc wchodzącego, Nichetta podniosła głowę, a poznawszy Edmunda wydała krzyk.
Kdmund rzucił się w jéj objęcia; biedna dziewczyna miała łzy w oczach.
Nie nie mogło być wymowniejszego nad to wzruszenie.
— Jak ci się powodzi Edmundzie? spytała po przyjściu do siebie Nichetta, postanowiwszy uroczyście nie znówić o Gustawie.
— Wyleczono mnie, moja Nichetto; jestem ocalony.
— To dobrze! O jakże-ż Bogu wdzięczna jestem za to. Sam tu jesteś:
Z Antoniną i...
— I?... zapytała Nichetta bledniejąc mimowoli.
— I z moją matką.
Po mimowolnéj intonacyi tego zdania, Nichetta domyśliła się iż Gustaw był w mieścię ze swoją żoną i że Edmund byłby jéj to powiedział, gdyby był nie dostrzegł jej bladości na twarzy.
— Wracacie do Paryża? spytała po chwili.
— Niezadługo. Chciałem zatrzymać się w Tours, ażeby cię uściskać moja dobra Nichetto i powiedzieć jak bardzo cię kocham.
— Nie ma dnia, abym o tobie nie myślała, przypominając sobie ten czas, w którym cię widywałam tak często. Przypominasz sobie nasze małe obiady przy ulicy Godot? Były to dobre chwile — dla mnie przynajmiéj.
I Nichetcie łzy znowu stanęły w oczach. Sam Edmund nie mógł zapanować nad swojem wzruszeniem i widząc cierpienie biednéj dziewczyny, pytał się sam siebie, jak Gustaw miał odwagę ją porzucić.
— Nie mówmy o tem, rzekła Nichetta ocierając łzy. Twoja matka i żona, czy zdrowe i czy cię tak jak dawniéj kochają?
— Tak Nichetto.
— Bądź szczęśliwy Edmundzie, — to jest moje najszczersze życzenie.
— A ty Nichetto, jesteś też szczęśliwa?
— Tak, odpowiedziała wzdychając; tak szczęśliwa jak być tylko mogę. Karolina jest dobra dziewczyna, nasz mały sklepik jest znany, tak, jestem szczęśliwą.
Nic nie mogło być więcéj wzruszającęm, jak sposób z jakim Nichetta wymawiała te słowa.
Podczas całéj téj rozmowy, imię Gustawa nie zostało ani razu wyrzeczone; jeżeli jednak nie znalazło się na ustach, znajdowało się ono w sercu Nichetty.
Wołałaby ona była aby jej Edmund opowiadał o kochanku; ale on nie śmiał z obawy bolesnego jéj dotknięcia; nie zaniedbała by ona w takim razie wypytywać się o niego, nie mogąc, ponieważ był szczęśliwym, nic innego usłyszeć nad rzeczy boleśnie ją raniące.
W chwili w któréj dwie karetki pocztowe opuszczały miasto, jakaś zakwefiona kobieta ukryła się po za pierwszem drzewem przy drodze tak ażeby sama nie będąc widzianą, mogła wszystko dobrze widzieć.
— Widziałeś? zapytał Edmund Gustawa.
— Widziałem, odpowiedział wzruszony; Nichetta nieprawda.
— Zmieniła się tak bardzo!
— Biedne dziecko! wyszeptał Gustaw.
I łza spłynęła mu z oczu do serca.