Ania z Zielonego Wzgórza/Część II/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część II-ga
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II-ga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ DRUGA.
ROZDZIAŁ I.

Bezdroża wyobraźni.

I znowu zawitała wiosna na Zielone Wzgórze, owa piękna, choć kapryśna i ociągająca się kanadyjska wiosna! Zwlekała cały kwiecień i maj, wysyłając na przemiany dni chłodne lub ciepłe, o purpurowych zachodach słońca i cudach zmartwychwstania natury. Klony w Alei Zakochanych pokryte były czerwono-brunatnemi pąkami, a wokoło Źródła Nimf leśnych wykwitały drobne kędzierzawe listki paproci. Dalej w gaiku poza domkiem pana Slone kwitły białe konwalijki, roztaczając słodki zapach. Wszystkie dzieci uczęszczające do szkoły spędziły już raz cudne popołudnie na zrywaniu ich i powróciły o zmierzchu do domów z rękami i koszykami pełnemi kwiecia.
— Tak mi żal ludzi, mieszkających w krajach, gdzie niema konwalijek — mówiła Ania. — Djana twierdzi, iż posiadają zapewne natomiast coś lepszego ale czyż może istnieć coś piękniejszego nad konwalijki? Jak Maryla sądzi? Przecież nie! I Djana mówi, że jeśli nie znają konwalijek, to i nie tęsknią za niemi. Ale mnie to właśnie wydaje się najsmutniejszem. Uważam, że byłoby wprost tragicznem nie znać ich i nie tęsknić do nich! Czy Maryla wie, jak ja sobie wyobrażam, czem są konwalijki! Sądzę, że muszą to być duszyczki kwiatów, które zwiędły poprzedniego lata i tutaj znalazły swój raj. Ale też spędziliśmy dziś rozkoszne popołudnie, Marylo! Jedliśmy podwieczorek w zacisznym parowie, porosłym mchami, niedaleko starej studni. Co za romantyczne miejsce! Karolek Slone wyzwał Artura Gillis, aby przeskoczył rów, i Artur był zmuszony to uczynić, bo wszakże nie mógł nie przyjąć wyzwania. Nikt w szkole nie ważyłby się odmówić. Wyzywać jest u nas bardzo w modzie. Pan Philips oddał wszystkie zebrane przez siebie kwiaty Prissy Andrews i wyraźnie słyszałam, jak wyrzekł: „Słodkie dla słodkiej!“ Wyrażenie to wyjęte było z książki, wiem dobrze, ale, bądź co bądź, dowodzi, że posiada on trochę polotu, jeśli potrafił je odpowiednio zastosować. Mnie także ofiarował ktoś wiązankę konwalijek, lecz odrzuciłam je z pogardą. Nie mogę powiedzieć imienia tej osoby, bo uroczyście przyrzekłam, iż imię to nigdy nie przejdzie przez moje usta. Uwiliśmy wianki z zebranych kwiatków i przystroiliśmy niemi nasze kapelusze. A kiedy nadeszła chwila powrotu do domu, ruszyliśmy, śpiewając głośno, para za parą, wielkim gościńcem, z wiązankami i wieńcami w rękach. Ach, jakież to było wspaniałe! Wszyscy mieszkańcy dworku pana Slone wybiegli, by się nam przypatrzeć, a każdy spotkany na drodze zatrzymywał się i spoglądał za nami. Zwracaliśmy powszechną uwagę...
— Nic dziwnego! Małoż jest gapiów! — zauważyła Maryla.
Po konwalijkach nastąpiły fiołki i cała dolina Fiołków pokryła się niemi. Ania dążyła pośród nich do szkoły, ostrożnie stąpając i obejmując je wzrokiem pełnym miłości, jakgdyby chodziła po poświęconej ziemi.
— Nieraz — zwierzała się Djanie — kiedy przechodzę tędy, najzupełniej jest mi obojętne, czy Gil... czy ktokolwiek inny w klasie zajmie pierwsze miejsce. Lecz kiedy jestem w szkole, doznaję zupełnie innych uczuć i staję się znowu ambitną. Takie to są we mnie dwie rozmaite Anny. Nieraz przychodzi mi na myśl, że dlatego zapewne jestem takim niespokojnym duchem! Jeśli byłabym tylko jedną Anią, życie płynęłoby mi wprawdzie daleko spokojniej, lecz ani w części tak zajmująco.
Był piękny wieczór czerwcowy. Drzewa sadów stały znowu w pełni różowego kwiecia, żaby rechotały chórem w błotach, okalających Jezioro lśniących wód, a powietrze pełne było słodkich zapachów pól koniczyny i balsamicznej żywicy lasów. Ania siedziała u okna swego pokoiku. Zajęta była odrabianiem lekcyj. Gdy ściemniło się w tym stopniu, że nie mogła już dłużej czytać, pogrążyła się w zadumie, zatopiwszy wzrok w gałęziach Królowej Śniegu, osypanej znowu pąkami wspaniałego kwiecia.
Właściwie pokoik na facjatce nie zmienił swego wyglądu. Ściany pozostały równie białe, poduszka do igieł równie twarda, zaś żółte krzesła tak samo żółte jak ongi. A jednak charakter pokoiku uległ pewnej zmianie. Pełen był jakiegoś nowego żywego i silnie pulsującego ducha, zdającego się go przenikać, a duch ten był absolutnie niezależny od książek szkolnych, mundurka i wstążek dziewczęcia tu mieszkającego, a nawet od pękniętego niebieskiego dzbana, napełnionego kwiatem jabłoni. Zdawaćby się mogło, że wszystkie sny i marzenia, snute we śnie czy na jawie przez niezwykle żywą mieszkankę tego pokoiku, oblekły się w widoczną, choć niematerjalną formę, i osnuły nagie ściany najwspanialszemi tkaninami barw tęczowych i blasków księżyca.
W tej chwili właśnie do pokoju weszła nagle Maryla, trzymając w obu rękach świeżo uprasowane szkolne fartuszki Ani. Zawiesiwszy je na krzesełku, usiadła znużona i westchnęła. Przebyła właśnie ciężką, od czasu do czasu nawiedzającą ją migrenę, po skończeniu której czuła się zwykle bardzo osłabiona i wyczerpana. Ania przyglądała się swej opiekunce oczami pełnemi przywiązania.
— Naprawdę, życzyłabym sobie, abym to ja, zamiast Maryli miewała migrenę. Poddałabym się jej z radością — rzekła.
— Uważam, żeś już dość uczyniła, zastąpiwszy mnie w zajęciach i tem samem pozwalając mi wypocząć — zauważyła Maryla. — Wydaje mi się nawet, że ci się wcale nieźle powiodło i popełniłaś mniej błędów, niż kiedykolwiek. Zapewne, że niekoniecznem było ukrochmalić chustki do nosa Mateusza! I większość gospodyń, wstawiwszy pierog z mięsem dla odgrzania do pieca, wyjmuje go, gdy jest ciepły, zamiast pozwolić mu się spalić na węgiel. Widocznie jednak ty innego jesteś zdania.
Po migrenie Maryla bywała zwykle nieco ironicznie usposobiona.
— Ach, jakże mi przykro! — rzekła Ania ze smutkiem. — Nie myślałam ani trochę o tym pierogu od czasu, gdym go wstawiła w piec aż do chwili obecnej, pomimo, żem instynktownie czuła, iż brak czegoś do obiadu. Dziś rano, kiedy mi Maryla powierzyła gospodarstwo, postanowiłam niezłomnie nic sobie nie wyobrażać, a myśli moje zaprzątać tylko rzeczywistymi faktami. Zachowywałam się też odpowiednio aż do czasu, gdy wstawiłam pierog do pieca, lecz wtedy wzięła mnie nieprzezwyciężona ochota wyobrażenia sobie, iż jestem zaczarowaną księżniczką, uwięzioną w wysokiej odosobnionej wieży i że nagle zjawia się elegancki rycerz, pędzący na czarnym, jak węgiel rumaku dla oswobodzenia mnie. W ten sposób zapomniałam o pierogu. Nie przypominam też sobie wcale, bym krochmaliła chustki do nosa Mateusza! Prasując je, bezustannie myślałam, jakieby imię nadać nowej wysepce, którą wraz z Djaną odkryłyśmy poza strumieniem. Jest to wyjątkowo urocze miejsce, Marylo! osłonięte dwoma wspaniałemi klonami, a strumień toczy swe wody wokoło. Wreszcie wpadło mi na myśl nazwać je „Wyspą Wiktorji“, bośmy ją odkryły w dzień urodzin królowej. Obie, Djana i ja, jesteśmy niezwykle lojalne... Lecz pierog i chustki do nosa bardzo mnie martwią. Pragnęłam być dziś niezwykle dzielną i rozważną, bo to rocznica. Czy Maryla przypomina sobie, co się właśnie stało rok temu?
— Nie, nie pamiętam nic niezwykłego.
— Ach, Marylo, wszakże był to dzień mego przybycia na Zielone Wzgórze. Nigdy tego nie zapomnę. Był to przełom w mojem życiu. Zapewne, że dla was nie była to taka ważna chwila. Spędziłam tutaj rok życia i byłam przez ten czas taka szczęśliwa! Bez wątpienia miewałam i smutki, ale starałam się je zapomnieć. Czy Maryla żałuje, że mnie zatrzymała?
— O nie, nie mogę powiedzieć, że żałuję — odrzekła Maryla, która już niejednokrotnie zastanawiała się nad tem, jak mogła żyć, zanim Ania przybyła na Zielone Wzgórze. — Nie, nie żałuję.. Jeśli skończyłaś już odrabiać swe zadania, Aniu, skocz do pani Barry i poproś, aby mi pożyczyła wzoru fartuszka.
— Ach... jest... jest tak ciemno — broniła się Ania.
— Tak ciemno? Cóż znowu! Zmierzch ledwie zapadł. A zresztą, przecież często biegłaś tam o wiele później, w ciemną noc.
— Pójdę tam rano — opierała się Ania gorąco. — Wstanę o wschodzie słońca i natychmiast tam pójdę.
— Co za pomysły, Aniu! Fartuszek muszę skroić dziś wieczorem jeszcze. Idź natychmiast i wracaj czemprędzej.
— W takim razie wolę pójść gościńcem — rzekła Ania, sięgając niechętnie po kapelusz.
— Iść gościńcem i zmarnować pół godziny czasu! To mi się podoba, wistocie!
— Ależ, Marylo, ja nie mogę przejść Lasem Duchów! — wybuchnęła Ania rozpaczliwym płaczem.
Maryla osłupiała.
— Las Duchów! Czyś ty oszalała? Gdzież u licha istnieje Las Duchów?
— Jest to lasek sosnowy po drugiej stronie strumienia — wyszeptała Ania.
— Co za głupstwa! Nigdy i nigdzie nie istniał w Avonlei Las Duchów!... Któż to wmówił ci takie bajki?
— Nikt — tłumaczyła się Ania. — Djana i ja wyobraziłyśmy sobie, że las jest zaczarowany. Wszystkie miejsca tu w pobliżu są tak bardzo... tak bardzo... pospolite. Więc ułożyłyśmy sobie tak dla przyjemności. Wpadłyśmy na ten pomysł już w kwietniu. Las Duchów to takie romantyczne, Marylo. Wybrałyśmy lasek sosnowy, dlatego że jest w nim ciemno. Ach, wyobrażałyśmy sobie najbardziej wstrząsające obrazy. Oto np. właśnie o obecnej porze przechadza się wzdłuż strumienia biała dama, załamując dłonie i wydając żałosne jęki. Ukazuje się ona wówczas, gdy w rodzinie ma nastąpić wypadek śmierci. Gdzieindziej znowu błąka się duch maleńkiego zamordowanego dzieciątka. Podkrada się poza ciebie i zimnemi palcami dotyka się twojej ręki... ot tak. Ach, Marylo, drżę cała, gdy myślę o tem. Tam znowu po ścieżce idzie, chwiejąc się, jakiś mężczyzna bez głowy... szkielety wychylają się z pomiędzy krzaków. Ach, Marylo, za nic w świecie nie odważę się przejść w ciemności poprzez Las Duchów. Jestem pewna, że białe postacie wypadłyby z poza drzew i pochwyciły mnie..
— Czy słyszał kiedy kto coś podobnego! — zawołała Maryla, słuchająca dotąd w milczącem zdziwieniu. — Nie chciałabyś wszakże, Aniu, przekonywać mnie, że wierzysz w te wszystkie głupstwa, powstałe w twej wyobraźni.
— Wierzę nie zupełnie — wyznała Ania. — Wreszcie nie wierzę podczas dnia. Ale w nocy, Marylo, to co innego. Wtedy właśnie duchy przechadzają się po lesie.
— Niema duchów na świecie, Aniu.
— Ależ są, Marylo, bez wątpienia — zawołała Ania z żywością. — Znam osoby, które je widziały. Osoby bardzo godne szacunku. Karolek Slone opowiada, że babka jego widziała pewnego wieczora dziadka, zapędzającego krowy do obory, podczas gdy rok minął od czasu, gdy go pochowano. A przecież Maryla wie dobrze, że babka Karolka Slone nie opowiadałaby bajek. Jest to bardzo religijna osoba. Zaś ojciec pani Tomas był którejś nocy ścigany przez baranka z uciętą głową, zwisającą się na strzępie skóry. Mówił, że z pewnością był to duch jego brata, ostrzegający go, że umrze za dziewięć dni. Co prawda, nie umarł wtedy, dopiero po dwóch latach. Ale Maryla widzi, że to była prawda. A Ruby Gillis mówi...
— Aniu! — przerwała Maryla surowo. — Nie pozwalam ci opowiadać takich bredni. Dawno już twierdziłam, że nie trzymasz na wodzy swej wyobraźni, a dziś widzę że miarka się przebrała i wybryków tego rodzaju dłużej tolerować nie wolno. Pójdziesz natychmiast do państwa Barrych i pójdziesz właśnie przez lasek sosnowy. Niechaj ci to posłuży za nauczkę i za przestrogę. A pamiętaj nigdy już nie powtarzać bajek o Lesie Duchów.
Napróżno Ania błagała... a czyniła to nie na żarty... bo wistocie była bardzo strwożona. Bujna jej wyobraźnia spłatała jej tym razem niemiłego figla, i strach niewymowny ogarniał ją na myśl o przejściu przez lasek sosnowy po zapadnięciu nocy. Lecz Maryla pozostała nieubłagana. Sama odprowadziła drżącą wywoływaczkę duchów do strumienia i kazała jej pójść prostą drogą poprzez most w ciemne schronienie jęczących białych dam i duchów bezgłowych.
— Ach, Marylo, jakże można być tak okrutną! — płakała Ania. — Co Maryla uczyni, jeśli tu nagle okaże się jakiś biały cień, który mnie porwie i uniesie?
— Będę za to odpowiedzialna — odrzekła Maryla bez litości. — Wiesz dobrze, że zawsze mówię to, co myślę. Wyleczę cię z manji zaludniania lasu duchami. Proszę, idź naprzód!
Ania poszła dalej. Właściwie nie szła, a chwiała się na mostku i drżąca przebiegła okropnie ciemną dróżkę poza nim. Nigdy w życiu nie zapomniała tej przechadzki. Gorzko żałowała, iż tak nie potrafiła utrzymać na wodzy swej wyobraźni. Widziadła, twory jej własnej fantazji, czyhały za każdym krzakiem, wysuwając swe chłodne, kościste dłonie, by pochwycić strwożone dziewczątko, które je powołało do życia. Kawał kory brzozowej, porwany podmuchem wichru i ciskany tam i z powrotem po zwiędłych, szeleszczących liściach, sprawił, że na chwilę serce w niej zamarło. Przeciągły jęk dwóch starych gałęzi, trących się o siebie, sprowadził krople potu na jej czoło. Łomocące w ciemnościach skrzydła nietoperzy wydawały jej się skrzydłami nieziemskich postaci.
Kiedy wreszcie dobiegła do otwartego pola pana Bella, popędziła niem na przełaj, niby ścigana przez hufiec białych cieni, i dopadła drzwi kuchni rodziny Barrych zziajana, bez tchu prawie, ledwie zdolna wyjąkać prośbę o pożyczenie wzoru fartuszka. Djany nie zastała w domu, nie było więc powodu do zatrzymywania się tam dłużej. Należało natychmiast udać się w powrotną tak bardzo przerażającą drogę. Ania przebyła ją z zamkniętemi oczami; wolała raczej rozbić sobie głowę o wystające gałęzie drzewa, niż ujrzeć jakąś białą postać.
Kiedy wreszcie chwiejnym krokiem przebyła deski kładki, z piersi jej wydobyło się długie westchnienie ulgi.
— No, i cóż, nikt cię nie porwał? — spytała nielitościwa Maryla.
— Ach Marylo! — jęknęła Ania. — Będę się już teraz zadowalała pospolitemi miejscami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.