Ania z Avonlea/Rozdział XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Avonlea
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsteinowa
Tytuł orygin. Anne of Avonlea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXX
Ślub w Chatce Ech

Nadszedł koniec sierpnia, a z nim zbliżył się ślub panny Lawendy. Po upływie dwóch tygodni Ania i Gilbert mieli wyjechać do Redmondu, pani Linde zaś przenosiła się na Zielone Wzgórze. Było ułożone, że umieści swe lary i penaty w pokoiku przy kuchni, odświeżonym już na jej przybycie. Wyprzedała wszystkie zbyteczne sprzęty domowe, a obecnie dzielnie pomagała państwu Allan w ich zajęciach, związanych z przeprowadzką z Avonlea. Następnej niedzieli pan Allan miał wygłosić pożegnalne kazanie. Stary porządek z łatwością ustępował miejsca nowemu, jak to Ania stwierdziła ze smutkiem, przyćmiewającym jej radosne oczekiwanie.
— Zmiany nie są przyjemne, lecz są bardzo pożyteczne — filozofował pan Harrison. — Dwa lata jednostajności — to okres zupełnie wystarczający; gdyby się przeciągnął, zapleśnielibyśmy z pewnością.
Pan Harrison palił fajeczkę na ganku. Jego żona z niezwykłą wyrozumiałością pozwoliła mu palić w mieszkaniu, jeśli to będzie czynił przy otwartem oknie. Pan Harrison wynagrodził to ustępstwo, starając się przy pięknej pogodzie palić zawsze na dworze. Dzięki temu zupełna harmonja panowała między nimi.
Ania odwiedziła ich, ażeby poprosić panią Harrison o kilka żółtych georginij z jej ogrodu. Wraz z Dianą udawała się tego wieczoru do Chatki Ech, ażeby pomóc pannie Lawendzie w ostatecznych przygotowaniach do ślubu, mającego się odbyć nazajutrz. Panna Lawenda nie hodowała georginij, bo nie lubiła ich i nie licowałyby z jej odosobnionym, w staroświeckim stylu utrzymanym ogródkiem. Zresztą, z powodu osławionej burzy wuja Andrewsa, kwiaty były w tym roku rzadkością zarówno w Avonlea, jak sąsiednich osadach. Dziewczęta uznały, że starożytny żółty dzban, używany zwykle do przechowywania orzechów, musi koniecznie, napełniony georginjami, rozjaśniać ciemny kąt przedsionka.
— Obliczyłem, że już za dwa tygodnie wyjedziesz, Aniu — ciągnął pan Harrison. — O, będzie nam ciebie bardzo brak! Podobno pani Linde wprowadza się na Zielone Wzgórze — trudno było zaiste znaleźć lepsze zastępstwo!
Niemożliwem jest doprawdy przenieść na papier całą głębię ironji pana Harrisona. Pomimo przyjaźni, wiążącej jego żonę z panią Małgorzatą, stosunki, panujące między nim a tą ostatnią, w najlepszym razie można było nazwać zbrojną neutralnością.
— Tak, wyjeżdżam za dwa tygodnie — rzekła Ania. — Gdy biorę to rozumowo — radość mnie ogarnia, gdy zaś uczuciowo — muszę się smucić.
— Jestem przekonany, że w Redmondzie będziesz zbierała wszystkie zaszczyty, jakich tam można dostąpić.
— Będę dążyła do niektórych — zwierzała się Ania. — Ale nie dbam już o nie tyle, co dwa lata temu. Z moich studjów uniwersyteckich pragnę przedewszystkiem wynieść jak największą umiejętność sztuki życia. Pragnę się nauczyć, jak rozumieć moich bliźnich i pomagać im.
Pan Harrison chrząknął z zadowoleniem.
— O to właśnie chodzi. Taki powinien być cel uniwersytetu, nie zaś nadawanie dyplomów całemu zastępowi magistrów i kandydatów, tak nadzianych książkową mądrością, że niema już w nich miejsca na nic innego. Masz zupełną słuszność! Tobie nawet uniwersytet nie potrafi zaszkodzić.
Po herbacie dziewczęta udały się do Chatki Ech, zabierając cały plon kwiatów, zdobyty dzięki rabunkowym wycieczkom do cudzych i własnych ogrodów.
Niezwykły ruch panował w kamiennym domku. Karolina Czwarta uwijała się z taką żywością, że jej niebieskie kokardy zdawały się ukazywać jednocześnie wszędzie.
— Dzięki Bogu, że panie przyszły! — zawołała uszczęśliwiona. — Tyle jest jeszcze roboty! Lukier na torcie nie chce stanąć... Całe srebro trzeba czyścić... i duży kufer niezapakowany. A kuraki zamiast na rożnie siedzą jeszcze pod kurnikiem i pieją, psze pani. Na pannę Lawendę nie można dziś wcale liczyć. Byłam bardzo rada, gdy przed chwilą przyszedł pan Irving i zabrał ją na przechadzkę do lasu. Konkury są bardzo na miejscu, psze pani, ale nie można wtedy gotować, ani szorować, bo to na nic. Takie jest moje zdanie, psze pani.
Ania i Diana zabrały się do pracy tak gorliwie, że o dziesiątej nawet Karolina była zadowolona. Zaplótłszy włosy w niezliczoną ilość warkoczyków, zmęczona całodzienną pracą powędrowała do łóżka.
— Jestem pewna, że nie usnę ani na minutę, psze pani. Strach mnie ogarnia na myśl, że w ostatniej chwili coś się nie uda. Śmietanka nie da się ubić, albo pan Irving dostanie jakiego ataku i nie będzie mógł przyjechać.
— Czyż pan Irving miewa jakie ataki? — zapytała Diana, której dołeczki zadrgały od tłumionego śmiechu.
— Wcale nie trzeba ich miewać — odparła Karolina z godnością. — Przychodzą ni stąd, ni zowąd i nic na to nie poradzisz. Każdy może dostać ataku. Pan Irving jest bardzo podobny do mojego wuja, który dostał ataku, zasiadając do obiadu. Ale jednak może wszystko się dobrze skończy! Na tym świecie trzeba spodziewać się dobrego, być przygotowanym na zło, a przyjmować, co Pan Bóg da.
— Moją jedyną troską jest jutrzejsza pogoda — rzekła Diana. — Wuj Andrews przepowiadał deszcz na ten tydzień, a od czasu owego huraganu wierzę jego słowom.
Jednakże Ania, która lepiej niż Diana wiedziała, co miał wspólnego wuj Andrews z przepowiednią „swojej“ burzy, była spokojna. Spała snem sprawiedliwego dopóki, o niezwykłej godzinie, nie została zbudzona przez Karolinę.
— Ach, psze pani, to okropne, że muszę panią budzić tak wcześnie. Ciągle jest jeszcze tyle roboty! — Jęczała przez drzwi. — Ach, panno Aniu, psze pani, boję się, że będzie deszcz. Niech pani wstanie i powie, że na to nie wygląda.
Ania skoczyła do okna, łudząc się nadzieją, że Karolina straszyła, aby ją wyciągnąć z łóżka. Lecz, niestety, poranek zapowiadał się fatalnie. Ogród, zamiast w blaskach wschodzącego słońca, spoczywał w mgle i mroku. Ponad wierzchołkami świerków kłębiły się chmury.
— Jakież to okropne! — rzekła Diana.
— Nie traćmy nadziei — pocieszała Ania. — Jeśli tylko deszcz się nie rozpada, to chłodny, perłowo-szary dzień będzie nawet przyjemniejszy niż żar słoneczny.
— Ależ będzie padać — wzdychała Karolina, wślizgując się do pokoju. Wyglądała pociesznie z głową, z której sterczały we wszystkich kierunkach końce warkoczyków, ściągnięte białemi tasiemkami. — Będzie pochmurno do ostatniej chwili, a wtedy zacznie lać jak z cebra. Goście zmokną, naniosą błota do mieszkania, ślub nie będzie mógł się odbyć w altance. A straszne to nieszczęście, gdy nad panną młodą nie zaświeci słońce. Nie, tego mi już pani nie wyperswaduje, panno Aniu. Wiedziałam, psze pani, że wszystko układa się za dobrze, ażeby mogło tak trwać do końca.
Zdawało się, że Karolina wypowiada poglądy panny Andrews. Jednakże deszcz nie spadł, mimo że niebo pozostawało zachmurzone. W południe pokoje były przybrane, stół pięknie nakryty, a panna młoda w stroju weselnym oczekiwała narzeczonego.
— Ślicznie pani wygląda — zawołała Ania z zachwytem.
— Prześlicznie — wtórowała Diana.
— Wszystko jest gotowe, psze pani, i nic strasznego dotychczas nie zaszło — orzekła z zadowoleniem Karolina, biegnąc przebrać się do swego pokoiku.
Rozpuściła wszystkie warkoczyki i wijące się włosy rozdzieliła na dwa puszyste warkocze, związane już nie dwiema, ale czterema wielkiemi kokardami z nowiutkiej jasno-niebieskiej wstążki. Dwie górne zdawały się wyrastać z jej ramion, jak skrzydła rafaelowskich aniołków. Karolina była niemi zachwycona i włożywszy białą sukienkę, tak sztywno ukrochmaloną, że można ją było postawić, przejrzała się w lustrze z wielkiem zadowoleniem. Krótkotrwałem, niestety! Rozwiało się bowiem, gdy, wyszedłszy ze swego pokoiku, zobaczyła w bawialni smukłą postać w miękko układającej się muślinowej sukni, przypinającą białe astry do falujących kasztanowatych włosów.
— Ach, nigdy nie będę wyglądała tak, jak panna Shirley — myślała biedna z rozpaczą. — Chyba taką trzeba się już urodzić, na nic się nie zda żadne naśladowanie.
Już o pierwszej goście byli w komplecie. W nieobecności pastora Graftonu pan Allan miał dopełnić obrządku zaślubin. Panna Lawenda wyszła do przedsionka na spotkanie narzeczonego, by razem z nim udać się do altanki, gdzie oczekiwał ich pan Allan. Goście otoczyli ich kołem. Ania i Diana stały u kamiennej ławki, Karolina Czwarta drżącemi rękami rozpaczliwie ściskała ich dłonie.
Pan Allan otworzył Biblję i ceremonja się rozpoczęła. W chwili, gdy młoda para zamieniała pierścionki, zdarzył się piękny i nieoczekiwany fakt. Słońce przedarło się nagle przez ołowiane chmury i potok złotego światła oblał szczęśliwą pannę młodą. W mgnieniu oka ogród napełnił się rojem blasków i drżących cieni.
— Co za piękny symbol! — myślała Ania, biegnąc uściskać pannę Lawendę, poczem trójka dziewcząt zniknęła z ogrodu, ażeby w mieszkaniu zająć się przyjęciem dla gości.
— Dzięki Bogu, już po wszystkiem — odetchnęła z ulgą Karolina. — Ślub się odbył, więc teraz niech się dzieje co chce, psze pani. Woreczek z ryżem jest w śpiżarni, stare trzewiki pode drzwiami, a śmietanka do ubicia na schodkach piwnicy.
O wpół do trzeciej państwo Irving odjechali, odprowadzeni na kolej przez całe towarzystwo. Gdy panna Lawenda... to jest pani Irving, przestąpiła próg swego dawnego domu, Gilbert i dziewczęta obrzucili ją ryżem, a Karolina Czwarta cisnęła starym trzewikiem tak zręcznie, że omal nie uderzył pana Allana w głowę. Ale Jasiowi było sądzonem wystąpić z najpiękniejszem pożegnaniem. Nieoczekiwanie wybiegł z przedsionka, potrząsając gwałtownie mosiężnym obiadowym dzwonem, zdobiącym dotąd kominek w stołowym pokoju. Jaś pragnął jedynie tym wesołym dźwiękiem zakończyć uroczystość zaślubin. Tymczasem, w miarę tego jak głos dzwonów zamierał, od wzgórz i ściany lasów nad rzeką przypłynęła nowa fala dzwonów jeszcze jaśniejsza, słodsza i delikatniejsza, jakgdyby umiłowane echa panny Lawendy przesyłały jej pożegnanie. Z tem błogosławieństwem słodkich dźwięków porzuciła ona dotychczasowe życie snów i marzeń dla życia pełnego pracy i obowiązków.
W dwie godziny potem Ania z Karoliną powracały z kolei. Gilbert pozostał za sprawunkami w Graftonie, Diana zaś pośpieszyła do domu, gdzie „ktoś“ czekał na nią. Dziewczęta miały sprzątnąć mieszkanie i zamknąć ostatecznie domek. Ogród był zalany potokami złotego światła, roje pszczół i motyli unosiły się nad kwietnikami, ale kamienny domek nosił już piętno tego smutku i opuszczenia, które zwykle następują po uroczystości.
— Boże, jak tu smutno — chlipała Karolina Czwarta, która w powrotnej drodze ze stacji zalewała się łzami, — ślub, gdy przeminie, nie jest wcale weselszy od pogrzebu, psze pani.
Praca zawrzała. Dziewczęta pośpiesznie chowały drobiazgi, zmywały naczynia, a pozostałe smakołyki pakowały do koszyka na ucztę, przeznaczoną dla młodszych braci Karoliny. Ania nie chciała spocząć ani na chwilę, zanim wszystko nie zostało doprowadzone do zupełnego porządku.
Skoro wreszcie Karolina udała się do domu, Ania raz jeszcze obeszła opustoszałe pokoje i pozapuszczała żaluzje. Zaryglowawszy drzwi wejściowe, znużona spoczęła pod srebrną topolą, aby, czekając na Gilberta, swoim zwyczajem marzyć bez końca.
— Nad czem tak dumasz, Aniu? — zapytał Gilbert, zjawiając się nagle przed nią. Bryczkę z koniem pozostawił na gościńcu.
— Myślę o pannie Lawendzie i panu Irvingu — odpowiedziała. — Czyż to nie cudowne zrządzenie losu? Złączyli się po tylu latach oddalenia i nieporozumień.
— Zapewne — potwierdził Gilbert, uporczywie patrząc we wzniesione ku niemu oczy. — Lecz czy nie czuliby się szczęśliwsi, jeśliby nigdy nie było między nimi żadnego oddalenia i nieporozumień, gdyby ręka w rękę przewędrowali całe życie, a wszystkie wspomnienia dotyczyłyby wspólnych przeżyć?
Na chwilę serce Ani zatrzepotało dziwnie. Po raz pierwszy w życiu spuściła oczy pod spojrzeniem Gilberta, a lekki rumieniec okrasił jej bladą twarzyczkę. Jakgdyby zasłona, okrywająca jej świadomość, uniosła się i odsłoniła nieoczekiwane uczucia. Może, mimo wszystko, miłość nie zawsze zjawia się w życiu, jak wspaniały rycerz poprzedzony fanfarą, otoczony przepychem; może zbliża się bezgłośnie i skromnie jak stary przyjaciel; może ma pozory prozy, dopóki jakaś fala blasków, prześwietlająca nagle jej karty, nie wydobędzie z nich najaw ukrytych rytmów i melodyj; może... może miłość wykwita poprostu z serdecznej przyjaźni, jak złocista róża z zielonego pąka. Zasłona znowu opadła, lecz Ania, idąca teraz ciemną aleją, nie była już tą Anią, która poprzedniego wieczoru dążyła do Chatki Ech. Rozdział życia podlotka został zamknięty niewidzialną ręką. Zaczynało się życie kobiety z całym jego urokiem i tajemniczością, ze wszystkiemi smutkami i radościami.
Gilbert roztropnie nie powiedział nic więcej. Z rumieńca Ani wyczytał dzieje najbliższych lat.
Cztery lata poważnej, radosnej pracy — a w nagrodę zyskanie pożytecznej wiedzy i zdobycie serca ukochanego dziewczęcia.
A poza nimi w ogrodzie kamienny domek dumał wśród cieni. Był opuszczony, lecz nie zapomniany. Nie wyrzekł się jeszcze marzeń, śmiechów i radości życia. — Niejedno rozkoszne lato było mu sądzone. Tymczasem mógł czekać. Ponad rzeką zaś, uwięzione w purpurze, echa też oczekiwały godziny swego wyzwolenia.

KONIEC





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Rozalia Bernsteinowa.