Ania z Avonlea/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Avonlea
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsteinowa
Tytuł orygin. Anne of Avonlea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII
Maryla przygarnia bliźnięta

Przy oknie swej kuchni siedziała pani Linde z szydełkiem w ręku, zupełnie jak owego wieczora przed laty, kiedy to Mateusz Cutbert powracał do domu ze swą sierotką. Lecz wtedy była wiosna, a teraz późna jesień i lasy stały bezlistne, a pola suche i sczerniałe. Purpurowo­‑złote słońce skrywało się właśnie poza ciemnemi lasami Avonlea, gdy na wzgórzu ukazał się kabrjolet, zaprzężony w gniadego kucyka. Pani Małgorzata wytężyła wzrok w kierunku nadjeżdżających.
— Oto Maryla wraca z pogrzebu — rzekła do męża, który znużony wyciągnął się na ławie. W ostatnich czasach Tomasz Linde zażywał odpoczynku jakoś częściej, niż zwykł był to czynić dawniej. Lecz pani Małgorzata, taka bystra w dostrzeganiu wszystkiego, co się działo poza jej domem, dziwnym zbiegiem okoliczności nie zwracała na to uwagi. — Przywozi bliźnięta... tak. Tadzio wychyla się poprzez fartuch, aby schwytać kucyka za ogon, biedna Maryla zaś bezustannie go powstrzymuje. Tola siedzi wyprostowana, istna lalka; zawsze wygląda jak świeżo wykrochmalona i wyprasowana. Maryla napracuje się dobrze tej zimy. Coprawda, w tych okolicznościach nie było dla niej innego wyjścia. No, ale będzie miała Anię do pomocy. Ania jest rozpromieniona z powodu tej historji, bo też, muszę przyznać, okazuje ona niezwykły talent w postępowaniu z dziećmi. Boże drogi, przecież zdaje się, że to wczoraj biedny Mateusz przywiózł małą Anię do domu, a wszyscy wokoło śmieli się na myśl, że Maryla będzie wychowywała dziecko. Dziś znowu adoptuje bliźnięta. Do końca życia trzeba być przygotowanym na niespodzianki.
Wypasiony kucyk raźnie podążał drogą ku Zielonemu Wzgórzu. Na twarzy Maryli malowało się zmęczenie. Dzieliło ich od Graftonu już dziesięć mil, a Tadzio ani na chwilę jeszcze nie przestał kręcić się i wiercić. Wszelkie usiłowania Maryli, ażeby go uspokoić, spełzły na niczem. Biedaczka żyła w ciągłym strachu, że mały urwis wywinie koziołka poprzez oparcie kabrjoletu na drogę, lub też poprzez fartuch stoczy się pod kopyta końskie. Wreszcie w rozpaczy zagroziła, że sprawi mu zdrowe lanie, gdy tylko przybędą do domu. Wtedy Tadzio, nie zwracając uwagi na lejce, trzymane przez nią, wgramolił się jej na kolana, pulchnemi ramionkami otoczył szyję i wyciął głośnego całusa.
— Nie wierzę, żeby pani to zrobiła — rzekł, cmokając z przymileniem jej pomarszczony policzek. — Pani nie wygląda na taką, co wybije małego chłopca za to, że nie może usiedzieć spokojnie. Czy pani umiała siedzieć spokojnie, kiedy pani była w moim wieku?
— Owszem, zawsze słuchałam starszych — rzekła Maryla, starając się mówić surowo, pomimo iż serce jej topniało pod wpływem gwałtownych pieszczot Tadzia.
— Ach, to dlatego, że pani była dziewczynką — odgadł, i uściskawszy ją raz jeszcze, zsunął się na swe miejsce. — Przecież pani była kiedyś dziewczynką! Prawda, jakie to zabawne? Tola umie siedzieć cicho, ale to musi być strasznie nudne. Być dziewczynką — to strasznie głupia rzecz. Tolu, rozweselę cię trochę.
Tadziowy sposób rozweselania Toli polegał na ciągnięciu jej za loki. Dziewczynka krzyknęła i rozpłakała się.
— Wracamy z pogrzebu twojej biednej matuchny, a tobie zbytki w głowie? — łajała zrozpaczona Maryla.
— Ależ ona chciała umrzeć — zapewniał Tadzio. — Wiem dobrze, bo mi to sama powiedziała. Strasznie się martwiła, że tak długo choruje. W noc przed śmiercią długo ze mną rozmawiała. Powiedziała, że pani zabierze Tolę i mnie na zimę do siebie i prosiła, ażebym się dobrze sprawował. Ja właśnie zaczynam być grzeczny. Można przecież być grzecznym zbytkując, tak samo, jak siedząc cicho? Prosiła także, żebym był dobry dla Toli i żebym się nią opiekował. I to także robię.
— Czy darcie za włosy uważasz za opiekowanie się nią?
— Tak! bo nie pozwolę na to nikomu — objaśnił Tadzio, zaciskając piąstki i marszcząc brwi. — Niechno kto spróbuje! Teraz niebardzo ją bolało; płacze, bo jest dziewczynką. Ja cieszę się, że jestem chłopcem, ale martwię się, że jestem bliźniak. Kiedy siostra Kuby Sprotta sprzecza się z nim, on tylko powie „jestem starszy od ciebie, więc na pewno wiem lepiej“ i ona musi ustąpić. A ja nie mogę tego Toli powiedzieć, więc ona mnie nie słucha. Niech mi pani pozwoli powozić — przecież jestem mężczyzną.
Oczywiście, Maryla odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie wjechała na dziedziniec, gdzie jesienny wiatr wyprawiał harce z pożółkłemi liśćmi. U wejścia oczekiwała ich Ania, by pomóc przy wysiadaniu. Tola obojętnie poddała się uściskowi Ani, natomiast Tadzio odpowiedział serdecznym całusem i wesoło zaanonsował: „Jestem Tadeusz Keith“.
Przy wieczerzy Tola zachowywała się jak dystyngowana mała dama, lecz sprawowanie Tadzia pozostawiało wiele do życzenia.
— Jestem tak strasznie głodny, że nie mam czasu jeść porządnie — odpowiedział na uwagi Maryli. — Tola nie jest ani w połowie tak głodna, jak ja. Niech pani sobie przypomni, ile się nakręciłem po drodze. Ten placek jest strasznie pyszny... i tyle rodzynków. U nas w domu dawno już nie było ciasta, bo matuchna była przecież chora i nie mogła piec, a pani Sprott zawsze mówiła, że dość, jak nam chleb upiecze. Pani Wiggins też nie kładzie nigdy rodzynków do swych ciastek — niech ją licho porwie! Czy dostanę jeszcze kawałek?
Maryla byłaby odmówiła, lecz Ania szczodrą ręką odkroiła dodatkową porcję, przypominając jednocześnie Tadziowi, że należy powiedzieć „dziękuję“. Malec uśmiechnął się do niej i odgryzł wielki kęs, a po chwili, gdy zjadł wszystko, figlarnie zawołał:
— Powiem „dziękuję“, gdy dostanę trzeci kawałek.
— Nie, miałeś zupełnie dość — rzekła Maryla tonem, dobrze znanym Ani. Tadzio miał się w przyszłości przekonać, że decyzje, wygłaszane takim tonem, były nieodwołalne.
Tadzio mrugnął ku Ani i, przechyliwszy się poprzez stół, wyrwał z rączki Toli ciasto, z którego zdążyła odgryźć zaledwie ździebełko. Toli usteczka skrzywiły się do płaczu, a Maryla oniemiała z przerażenia, widząc jak mały rozbójnik wpakował całą porcję do szeroko rozdziawionej buzi. Ania z miną groźnej przełożonej zawołała:
— Tadziu, żaden dżentelmen tak nie postępuje!
— Wiem o tem — odparł Tadzio, gdy tylko zdołał głos wydobyć — ale ja nie jestem dżemplem.
— Przecież chciałbyś nim być — przekładała oburzona Ania.
— Przecież, że chcę. Ale nie można być dżemplem, dopóki się nie jest dorosłym.
— Przeciwnie, można — sprostowała Ania, uważając, iż nadarza się sposobność do wygłoszenia nauki moralnej. — Możesz starać się być dżentelmenem, będąc jeszcze małym chłopcem. A dżentelmen nigdy nie wydziera ciasta dziewczynce, nie zapomina podziękować i nie rwie nikogo za włosy.
— W takim razie nudzi się bardzo — zawyrokował Tadzio, — to ja już wolę poczekać, aż dorosnę. Wtedy zostanę dżemplem.
Maryla z rezygnacją odkroiła świeży kawałek ciasta dla Toli. Przeżyła dziś ciężki dzień. Zmęczona pogrzebem i drogą, nie czuła się na siłach podjąć walki z narowami Tadzia. W tej chwili spoglądała w przyszłość z pesymizmem godnym Elizy Andrews.
Bliźnięta, pomimo iż oboje jasnowłose, nie były zbyt podobne do siebie. Toli długie loki równo spływały na ramiona, — okrągła główka Tadzia tonęła w masie puszystych złotych pierścieni. Piwne oczy Toli patrzały łagodnie i słodko — w oczach zbytnika Tadzia igrał jakiś chochlik. Nosek Toli był prosty — Tadzia zadarty. Tola miała poważne usteczka — Tadzio pełne uśmiechów. Prócz tego Tadzio miał zabawny dołeczek w jednym policzku; wesołość i ochota do zbytków przejawiały się w każdym jego ruchu.
— Niech dzieci idą do łóżek — rzekła Maryla, uważając to za najlepszy sposób pozbycia się Tadzia. — Tola będzie spała w moim pokoju, Tadzia zaś umieścimy na facjatce. Nie lękasz się spać sam, Tadziu?
— Nie, ale nieprędko jeszcze pójdę do łóżka — odpowiedział Tadzio spokojnie.
— Przeciwnie, pójdziesz natychmiast! — zarządziła Maryla tonem, z którego Tadzio poznał, że opór na nic się nie zda, więc posłusznie podreptał za Anią na górę.
— Gdy tylko dorosnę, nie położę się spać przez całą jedną noc; zobaczę, co wtedy będzie — zwierzył się Ani na ucho.
W późniejszych czasach Maryla nie mogła bez dreszczu wspominać tego pierwszego tygodnia pobytu bliźniąt na Zielonem Wzgórzu. Nie dlatego, iżby był o tyle gorszym od następnych, lecz jakaż zmiana w jej dotychczasowem spokojnem życiu! Od początku nie zdarzyła się chwila, w której Tadzio nie spsociłby czegoś, lecz jego pierwszy, sławny w Avonlea, występ odbył się w dwa dni po przybyciu.
Był to piękny, łagodny, iście wrześniowy poranek niedzielny. Wybierali się do kościoła. Maryla zajęła się ubraniem Toli, powierzając Tadzia staraniom Ani. Malec przedewszystkiem zaprotestował przeciw myciu twarzy.
— Maryla myła mnie wczoraj... a pani Wiggins wyszorowała mnie szarem mydłem w dzień pogrzebu. To zupełnie dość na cały tydzień. Co to dobrego być tak strasznie czystym? Mnie jest lepiej, kiedy jestem brudny!
— Jaś Irving sam prosi, żeby go myć codziennie — odezwała się Ania przebiegle.
Tadzio przebywał na Zielonym Wzgórzu zaledwie od czterdziestu ośmiu godzin, ale już ubóstwiał Anię a nienawidził Jasia, o którym Ania wyrażała się z największemi pochwałami. Jeśli Jaś mył się codziennie, Tadzio był gotów uczynić to samo, bodaj z narażeniem życia. Te same względy kierowały nim, gdy poddawał się potulnie innym zabiegom koło swej toalety.
Ania czuła prawie macierzyńską dumę, wprowadzając do starej ławki Cutbertów czyściutkie śliczne chłopię. Z początku zachowywał się grzecznie, rzucał ukradkiem spojrzenia na siedzących w pobliżu chłopców, starając się odgadnąć, który z nich był Jasiem Irvingiem? Czytanie Biblji odbyło się bez przeszkód, lecz gdy pastor Allan rozpoczął modły, zaszło coś nieoczekiwanego.
Przed Tadziem siedziała Lorka White z główką lekko pochyloną. Z pomiędzy dwóch jasnych warkoczy, okolona tiulową fryzką, wychylała się biała szyjka.
Lorka była to tłuściutka, spokojnie wyglądająca dziewuszka lat ośmiu, która od pierwszej chwili, gdy ją matka, jako sześciomiesięczne niemowlę wniosła do kościoła, zachowywała się w nim bez zarzutu.
Tadzio wsunął rączkę do kieszeni i wydobył gąsienicę... włochatą, ogromną gąsienicę. Maryla, spostrzegłszy to, schwyciła go za ramię. Ale już było za późno: Tadzio zdążył wsunąć liszkę Lorce za sukienkę. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk. Pastor przerwał modlitwę i spojrzał zdumiony. Wszystkie głowy podniosły się z ponad modlitewników. Lorka rzucała się w ławce, rwąc, jak szalona, sukienkę na plecach.
— Oj matuś... matuś, oj, oj... wyjmij ją... zabierz ją... ten szkaradny chłopiec wpakował mi liszkę... oj, matuś... ona pełznie dalej... oj, oj!
Pani White wstała i z surową miną wyprowadziła drżącą i głośno szlochającą Lorkę z kościoła. Łkania dziecka zamilkły woddali a pan Allan kończył przerwane nabożeństwo; jednakże wszyscy obecni znajdowali się pod wrażeniem czegoś niesłychanego. Maryla pierwszy raz w życiu nie uważała podczas kazania, Ania zaś, z wypiekami na twarzy, siedziała, jak struta.
Po powrocie do domu Maryla kazała Tadziowi położyć się do łóżka i pozostać w niem do końca dnia. Nie pozwoliła mu dać obiadu, na wieczerzę zaś otrzymał mleko i suchy chleb. Ania zaniosła posiłek na górę i przyglądała się smutnie, jak malec zajadał z apetytem, nie okazując najmniejszej skruchy. Jej poważne spojrzenie zaniepokoiło go wreszcie.
— Jaś Irving — zauważył po namyśle — nie byłby w kościele wsunął liszki za kołnierz dziewczynce, prawda?
— Z pewnością nie — odpowiedziała zgnębiona Ania.
— Więc żałuję, że to zrobiłem — przyznał się. — Ale to była taka śliczna, wielka liszka. Znalazłem ją na schodach kościoła, gdyśmy wchodzili. Szkoda było ją zmarnować. I powiedz sama, czy awantura nie była zabawna?
We wtorek popołudniu odbywało się zebranie Koła Pomocy na Zielonem Wzgórzu. Ania śpieszyła ze szkoły do domu, wiedząc, iż Maryla będzie potrzebowała jej wyręki. Zastała Tolę odświętnie ubraną w białą wykrochmaloną sukienkę z czarną szarfą. Siedziała z gośćmi w bawialni i zachowywała się, jak wzorowo wychowane dziecko, odpowiadając rozsądnie na zadawane jej pytania, milcząc, gdy się do niej nie zwracano. Tadzio, usmolony jak zwykle, grzebał się w piasku na dziedzińcu.
— Pozwoliłam mu na to — objaśniała Maryla zrezygnowana, — myślę, że w ten sposób unikniemy gorszych psot. Przy tej zabawie może się tylko więcej zabrudzić. Dopiero gdy goście skończą podwieczorek, zawołam go do pokoju. Tola będzie jadła z nami, lecz nie miałabym odwagi posadzić Tadzia przy jednym stole z członkami Koła Pomocy.
Kiedy Ania weszła poprosić gości na herbatę, Toli w bawialni nie było — przed chwilą wybiegła, odwołana przez Tadzia. Naskutek tego Maryla z Anią odbyły pośpieszną naradę w śpiżarni, i postanowiły obojgu dzieciom dać podwieczorek później.
Gdy goście w najlepsze zapijali herbatę, do stołowego pokoju wpadła jakaś budząca litość postać dziecięca. Maryla i Ania zerwały się przerażone, goście osłupieli. Czyż mogła to być Tola... ta szlochająca istota, z której sukienki i włosów spływały strumienie wody?
— Tolu, co się z tobą stało? — zawołała Ania, rzucając spojrzenie winowajczyni na panią Bell, której dom, jak ogólnie mówiono, był jedynym w świecie, gdzie nigdy nie zdarzały się żadne nadzwyczajne wypadki.
— Tadzio kazał mi się wdrapać na płot zagrody dla prosiąt — skarżyła się Tola — a kiedy nie chciałam, nazwał mnie tchórzem. Więc posłuchałam go, ale zleciałam do zagrody, prosiak wpadł na mnie i zasmarował mi całą sukienkę. Wtedy Tadzio powiedział, iż jeśli postoję pod studnią, to mi ją zmyje do czysta. Pompował i pompował, ale sukienka się nie uprała, a moja śliczna szarfa i trzewiki są zniszczone na nic!
Do końca podwieczorku Ania musiała czynić sama honory domu, gdyż Maryla poszła na górę przebrać Tolę. Tadzia znowu posłała do łóżka, bez kolacji. O zmroku zjawiła się w jego pokoju Ania. Przyszła na poważną pogawędkę — metoda, do której ciągle jeszcze miała zaufanie, mimo iż nie zawsze dawała dobre wyniki. Powiedziała, że jest bardzo zmartwiona jego postępowaniem.
— Ja też jestem teraz zmartwiony — przyznał się Tadzio. — Ale co mam zrobić, kiedy martwię się zawsze po psocie, a nie wtedy, kiedy ją wymyślam. Tola nie chciała się ze mną bawić w piasku, bo bała się zabrudzić sukienkę, więc byłem wściekle zły. Czy Jaś Irving kazałby swojej siostrze wleźć na płot chlewiku, gdyby wiedział, że może wpaść do środka?
— O, z pewnością podobna myśl nie przyszłaby mu nigdy do głowy. Jaś — to prawdziwy mały dżentelmen.
Tadzio przymrużył oczy i przez chwilę zdawał się rozmyślać, poczem wdrapał się na kolana Ani, zarzucił jej rączki na szyję i ukrył zarumienioną twarzyczkę na jej ramieniu.
— Aniu, czy kochasz mnie troszeczkę, chociaż nie jestem tak grzeczny, jak Jaś?
— Owszem, kocham — powiedziała Ania szczerze: niesposób było nie kochać Tadzia, — ale kochałabym cię o wiele więcej, gdybyś nie był taki niegrzeczny.
— Ja dziś jeszcze coś zrobiłem — zwierzał się Tadzio przyciszonym głosem. — Teraz żałuję, ale strasznie boję się ci powiedzieć. Nie będziesz się bardzo gniewała? I nie powiesz o tem Maryli, dobrze?
— Nie wiem, Tadziu, może będę musiała. Przyrzekam ci jednak, że jeśli obiecasz mi nigdy więcej tego nie uczynić, zachowam tajemnicę.
— Nie, już nigdy nie zrobię. Ale pewnie nie znalazłbym drugiej tego roku. Tę znalazłem na schodkach w piwnicy.
— Cóżeś zrobił, Tadziu?
— Włożyłem ropuchę do łóżka Maryli. Możesz pójść ją wyjąć. Ale czy nie zabawniej byłoby ją tam zostawić?
— Ach, Tadziu! — Ania wyrwała się z obejmujących ją rączek i popędziła do pokoju Maryli.
Pościel na łóżku była zlekka zmięta. Z nerwowym pośpiechem Ania zerwała kapę i oto z pod poduszki wyjrzała ku niej wielka ropucha.
— Jakże wydostanę stąd to wstrętne stworzenie — jęknęła z dreszczem obrzydzenia. Przypomniała sobie łopatkę od węgli i korzystając z tego, że Maryla była zajęta w śpiżarni, skoczyła po nią. Namęczyła się niemało, zanim znalazła się w podwórzu z ropuchą, która trzykrotnie zeskakiwała jej z szufelki, a raz ukryła się w ciemnym kącie sieni, skąd ledwo ją wydobyła. To też odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie wypuściła ją na wolność w sadzie.
— Gdyby Maryla dowiedziała się o tem, nigdy w życiu nie poszłaby już do łóżka bez lęku. Co za szczęście, że mały grzesznik w porę przyznał się do winy! Ale oto Diana daje mi znaki ze swego okna. Jakże się cieszę! Doprawdy potrzeba mi jakiejś rozrywki, bo Antoś Pay w szkole, a Tadzio Keith w domu, to chyba dość udręczenia jak na jeden dzień!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Rozalia Bernsteinowa.