Amaury de Leoville/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Amaury de Leoville
Data wyd. 1848
Druk Józef Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amaury
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Konny posłaniec umyślnie wyprawiony, odwiózł list do plebana. Tegoż samego dnia o 5 po obiedzie przyjechał pleban i przywiózł ze sobą pasterza. Pasterz ten, byt to nie okrzesany chłop, bez żadnych wiadomości, i jeżeli p. d’Avrigny mógł mieć jaką z téj strony nadzieję, to po pierwszém stówie jego łatwo mógł pojąć, o ile nadzieja ta była urojona.
Wprowadził go jednak do pokoju córki, pod pozorem, że człowiek ten przyszedł oznajmić iż pleban nazajutrz dopiero przybędzie. Magdalena dzieckiem jeszcze będąc widziała nie raz tego pasterza we dworze, i poznała go teraz z przyjemnością; wychodząc razem z Andrzejem z pokoju córki, p. d’Avrigny spytał go, co sądzi o Magdalenie. Wtedy on z głupotą nieoświecenia rzekł mu, że w istocie ona ma się bardzo źle, ale on jeszcze więcéj chorych uzdrawiał, za pomocą ziół, które miał ze sobą.
I wyciągnął z worka ziół pęki, którym mocy dodawała epoka zbierania ich, jak mówił. Pan d’Avrigny spojrzawszy tylko na zioła te, poznał wnet, że mięszanina ich widocznie zrobić może skutek prostej tyzanny; ale ponieważ nie mogła być szkodliwa, pozwolił przygotować lekarstwo; Sam zaś nie mając żadnej już z téj strony nadziei udał się do plebana.
— Panie plebanie rzekł mu, lekarstwo Andrzeja jest śmieszne; ale pozwoliłem mu zrobić, bo nie jest niebezpieczne. Ani ono opóźni ani przyspieszy godziny śmierci Magdaleny: a śmierć ta nastąpi w nocy z Czwartku na Piątek, albo w Piątek rano, co najpóźniej. Dość się znam na tém, rzekł z gorzkim uśmiechem, dość znakomitym jestem doktorem abym mógł sądzić, że przepowiadając to nie omylę się.
Widzisz więc szanowny plebanie, że żadnej z tego świata nie mam nadziei.
— Panie d’Avrigny miej w Bogu nadzieję, rzekł pleban.
— Właśnie do tego chciałbym dojść, rzekł p. d’Avrigny wahając się chwilę. Tak, spodziewałem się zawsze, wierzyłem zawsze w Boga, a szczególniej kiedy mi córkę dał. A przecież przyznam ci się, że wątpienie nie raz w mojej głowie powstało. Analiza pełna jest wątpienia; patrząc ciągle na materyę, zaczyna się nie wierzyć w istnienie ducha; a kto nie wierzy w ducha, ten nie będzie wierzył w Boga samego. — Kto odrzuca cień, odrzuca słońce. I ja w mojej niedołężnej dumie człowieczej odważałem się nieraz poddawać bezbożnym badaniom moim Boga niepojętego. Niech cię te nie gorszy, ojcze mój, bo teraz żałuję za te myśli zuchwałe. Dziś patrzę na nie jak na zbrodnię, na niewdzięczność obrzydłą — bo dziś ja wierzę!
— Wierzcie a będziecie zbawieni, rzekł kapłan.
— Właśnie te słowa powtarzam ciągle mój ojcze, rzekł p. d’Avrigny, bo dziś nie tylko wierzę w myśl jako pyszni, ale w literę wierzę jako prostaczkowie. Wierzę w to, że Bóg jest dobry, wielki, miłosierny; że jest wieczny i zawsze przytomny w nieskończenie małych wypadkach życia. Wierzę w to, że Ewangelia Boskiego naszego Zbawcy zawiera w sobie nie symbole tylko, ale fakty.
Wierzę, że historya Łazarza i córki Jairy nie parabolami są tylko, ale wypadkami rzeczywistemi; że nie o zmartwychwstaniu towarzystw ludzkich w nich jest mowa, ale po prostu o powróceniu do życia osób szczególnych: wierzę nareszcie, że Zbawiciel pozostawił władzę Apostołom swoim, a zatem wierzę i w cuda, które oni uczynić mogą za boskiém Świętych Pańskich pośrednictwem.
— Jeśli tak jest — toś szczęśliwy synu mój, rzekł pleban.
— O! tak! zawołał p. d’Avrigny padając na kolana o tak! bo wierząc ślepo, mogę paść do nóg twych, mogę ci powiedzieć mój ojcze, że nikt na imię świętego nie zasłużył więcéj od ciebie; całe życie twoje litość i modlitwa zajmuje, i wszelka czynność twoja czysta jest i Bóg patrząc nadzielą twoje błogosławi im. Święty człowieku, uczyń cud dla mnie; powróć życie córce mojej, powróć życie dziecku mojemu!.......
— Niestety! odpowiedział kapłan, niestety! żałuję cię, i boleję nad tém, że nie jestem tak próżen zarzutu jak mówisz mi, i że nie mam cnoty tyle, abym cud podobny uczynić mógł. Ja mogę tylko błagać tego, który losy nas wszystkich trzyma w swojém ręku.
— A więc wszystko skończone! rzekł p.d’Avrigny powstając. Bóg pozwoli umrzeć córce mojéj, wszak pozwolił umrzeć synowi swemu!....
I p. d’Avrigny wyszedł z gabinetu za plebanem, przestraszony bluźnierstwem swojém.
Napój Andrzeja, nie miał w istocie żadnego skutku.
Magdalena przebyła noc w gorączce i spała, ale sen był niespokojny; w jéj marzeniach przebijały się jéj początki konania.
O świcie zbudziła się i krzyknęła. P. d’Avrigny był przy niéj jak zwykle wyciągnęła; ku niemu obie ręce wołając:
— O mój ojcze! mój dobry ojcze, nie uratujesz mię więc?
P. d’Avrigny przyciągnął ją do serca, i łzami odpowiedział na jéj wołanie.
Magdalena uspokoiła się wkrótce i spytała czy ksiądz przyszedł.
— Przyszedł, córko moja, odpowiedział p. Avrignv.
— Ja bym chciała widzieć go, rzekła Magdalena.
P. d’Avrigny posłał dać znać plebanowi, który też przybył natychmiast.
— Ojcze mój, rzekła mu Magdalena, posyłałam po Ciebie, boś ty moim ojcem duchownym. Chciałabym ci się wyspowiadać, czy możesz słuchać mię teraz?
Pleban dał znak przyzwolenia.
Wtedy Magdalena zwracając się do p. d’Avrigny rzekła: Mój dolny ojcze, zostaw mię na chwilę z tym drugim ojcem moim, który jest ojcem nas wszystkich.
P. d’Avrigny pocałował ją w czoło i wyszedł.
We drzwiach pokoju swego spotkał się z Amorym, wziął go za rękę i nic nie mówiąc zaprowadził go do pokoju w którym Magdalena modlić się zwykła; padł przed krzyżem na kolana ciągnąc młodzieńca za sobą i rzekł mu:
— Módlmy się!
— Wielki Boże! zawołał Amory — czyż umarła! — a ja przy niéj nie byłem?
— Nie — nie, odrzekł p. d’Avrigny, nie; uspokój się Amory, jeszcze 24 godzin możemy ją zatrzymać na tym świecie; i ty będziesz przy jéj skonaniu, będziesz Amory.
Amory rzewnie zapłakał, i wsparł głowę na klęczniku. Upłynął tak może kwadrans, drzwi się otworzyły wszedł sędziwy kapłan. Amory się odwrócił.
— I cóż? spytał.
— To Anioł, odpowiedział pleban.
P. d’Avrigny spytał z kolei:
— A kiedy święte namaszczenie?
— Dziś o 5éj wieczorem. Magdalena prosi, aby Antonina obecna była temu ostatniemu obrządkowi.
— To widać czuje już sama, że umrze niedługo, szeptał p. d’Avrigny.
Natychmiast posłano po Antoninę do Ville-d’Avray, następnie p. d’Avrigny wraz z Amorym i kapłanem weszli do pokoju Magdaleny:
Antonina przybyła o 4éj po południu.
Pokój Magdaleny smutny wtedy przedstawiał widok. Z jednej strony łoża stał p. d’Avrigny ponury, prawie dziki rozpaczą: trzymał za rękę umierającą córkę, i utkwiwszy w nią oczy szukał jeszcze ostatniego środka w głębokości myśli swéj, jak gracz kiedy ostatni grosz na kartę kładzie. Amory, siedział po drugiej stronie; chciał się uśmiechnąć do Magdaleny — i płakał biedny. Kapłan, postać szlachetna i poważna, stał w nogach jéj poglądając to na umierającą, to na niebo, co ją przyjąć wkrótce miało do siebie.
Antonina podniosła zasłonę drzwi, i stanęła w ciemnym kącie pokoju.
— Nie kryj przedemną łez swych Amory, mówiła zwolna Magdalena; gdybym ich nie widziała w oczach twoich, wstydziłabym się tych, co mi z ocz płyną. Jeśli płaczemy, czyż nasza w tém Wina? płaczemy, bo smutek to nie mały rozstawać się w wieku naszym. — Życie mi się zdawało tak dobre, i świat tak piękny mi się zdawał — A nadewszystko kiedy pomyślę, że nie będę więcej widziała ciebie, że nie dotknę twojéj ręki już, nie będę mogła podziękować ci za przywiązanie twoje, że położę się i zasnę nie mając wcale nadziei, że mi się we śnie ukażesz o mój Amory — to jest okropnie! Pozwól mi popatrzyć na Ciebie jeszcze, mój drogi, abym mogła przypomnieć sobie obraz twój, gdy będę sama jedna w pośród ciemnej nocy grobu mojego.
— Moje dziecko, rzekł dobry kapłan, opuszczasz rzeczy ziemskie, ale w zamian otrzymasz niebo.
— O! ja posiadałam miłość jego, mówiła z cicha Magdalena. Amory, mówiła daléj głośno, kto będzie Cię kochał jak ja cię kocham? Kto Cię zrozumie jak ja rozumiałam? Kto jak ja podda czynności swoje pod twą łagodną władzę, i uczucia swoje i myśli swoje? Kto miłość własną swoją utopi w miłości ku tobie, tak jak twoja ufająca ci i posłuszna Magdalena? O! gdybym znała taką, przysięgam, powierzyłabym jéj Ciebie; bo teraz nie jestem już zazdrosną.... Ach! biedny, ukochany mój, żałuję ciebie równie jak siebie żałuję, bo dla Ciebie, świat będzie pusty tak jak mój grób......
Amory płakał i po licu Antoniny łzy płynęły obfite; kapłan modlił się, żeby nie płakać.
Jeden p. d’Avrigny, przez miłość wielką dla córki zachował w obec jéj całą moc nad sobą.
— Zanadto mówisz Magdaleno, rzekł jéj łagodnym głosem.
Na te słowa umierająca dziewica odwróciła się do ojca z obliczem pełném wdzięku i szczerości...
— A tobie, cóż powiem, rzekła; tobie, co od dwóch już miesięcy mówisz i robisz rzeczy tak wzniosłe; tobie co mię tak doskonale przysposabiasz do tego, abym nie oślepiła się dobrocią Boga; tobie którego miłość niezmierna i miłosierna tak, że nie jest wcale zazdrosna, a przynajmniéj nie okazuje tego, co daleko większą jest rzeczą. Zresztą teraz mógł byś Bogu tylko zazdrościć jednemu. Zawsze, takie zaparcie się wzniosłe jest, podziwiam je — i, dodała ciszej po chwili, obciąłbym naśladować.
— Moje dziecko, rzekł kapłan, Antonina przyjaciółka twoja, siostra twoja którejś żądała, jest tu. Antonina oznajmiona w ten sposób, ze łzami w oczach zbliżyła się do Magdaleny, Magdalena się wahała z razu, ale później sama przezwyciężając siebie, podała rękę kuzynce.
Antonina rzuciła się na jej łóżko.
I obie dziewice trzymały się w uściskach czas niejaki; potem Antonina zajęła miejsce kapłana, który był wyszedł z pokoju. Antonina, mimo niepokój, jakiego już od dwóch miesięcy doświadczała, mimo boleść, którą czuła w téj chwili, była jednak tak piękna i świeża, tyle życia w niej było, że łatwo wytłumaczyć sobie znaczenie tego zazdrosnego spojrzenia, które Magdalena od pięknéj i świetnej dziewicy zwróciła na rozpaczającego kochanka. W spojrzeniu tém łatwo można było wyczytać, iż Magdalena zazdrościła Antoninie długiej i jasnej przyszłości, do któréj zdało się, była tak oczywiście przeznaczoną; zazdrościła tego prawa jakie Antonina miała do każdego młodego serca, ognistego a wolnego.
P. d’Avrigay pochylił się ku niéj.
— Wszak sama wzywałaś jej — rzekł.
— Tak, tak, mój dobry ojcze, mówiła Magdalena, i szczęśliwa jestem że ją widzę.
I z wyrazem anielskiéj dobroci, biedna umierająca Magdalena uśmiechnęła się do kuzynki.
Amory, w ruchu tym Magdaleny widział tylko uczucie naturalnej zazdrości, jakiego doświadcza istota słaba i umierająca na widok siły i pełności życia. Dla tego on sam poglądając to na swą Magdalenę bladą i osłabioną, to na Antoninę żywą tak piękną, sądził że uczuł toż samo co Magdalena, że uczuł jakąś nienawiść i gniew przeciw zuchwałej piękności, która tak okrutną tworzyła sprzeczność z tą śmiercią boleściwą. Zdało mu się, że gdyby nie miał umrzeć z Magdaleną, jak to był postanowił, to znienawidziłby na zawsze Antoninę, (tę żywą ironię) o tyle, o ile kochałby wspomnienie Magdaleny.
Dla tego natychmiast, chciał przysięgą uspokoić biedną umierającą kochankę; ale w tej chwili odgłos dzwonka przejął go dreszczem. Kapłan z Ville-d’Avray, w towarzystwie Zakrystyana i dwóch chłopców, szedł z ostatnim sakramentem na śmierć przygotować Magdalenę.
Na odgłos tego dzwonka każdy zamilkł i padł na kolana. Jedna Magdalena uniosła się nieco na łożu, jak gdyby chciała wyjść na przeciw Boga, co szedł do niej.
Naprzód wszedł Zakrystyan z krzyżem i dzieci ze świecami, za nimi szanowny kapłan ukazał się z wiatykiem.
— Mój ojcze, rzekła Magdalena, na progu nawet wieczności, grzeszne myśli mogą plamić duszę: boję się czym nie zgrzeszyła od spowiedzi. Nim przyjmę ciało Pana naszego i Zbawiciela, chciałabym ci, mój ojcze, objawić wątpliwości moje.
Przybliż się do mnie, proszę cię.
P. d’Avrigny i Amory usunęli się razem, i kapłan zbliżył się do Magdaleny.
Wtedy przeczyste dziecko to, poglądając na Antoninę i na narzeczonego swego, rzekło słów kilka po cichu. Kapłan odpowiedział na nie znakiem błogosławieństwa.
I święty obrzęd się zaczął.
Kto nie klęczał sam u łoża ukochanéj osoby, ten nie może czuć ile każde słowo wyrzeczone przez kapłana i powtarzane przez obecnych, ile słowo każde przenika do ostatnich głębi duszy. — Amory za każdem uderzeniem serca, sądził że mu pęknie za chwilę. Z rękami załamanemi, z głową w tył rzuconą, i z twarzą łzami oblaną, był istnym obrazem Rozpaczy.
P. d’Avrigny nieruchomy, nie westchnął, nie jęknął ni razu, jednej łzy nie uronił. Gryzł milcząc chustkę, i przypominał modlitwy dziecięce zapomniane od dawna.
Antonina słaba jak kobieta, nie mogła powstrzymać łkania.
I w pośród tych trzech boleści, tak różnie objawionych, odbywał się obrządek święty.
Wreszcie — kapłan zbliżył się do Magdaleny. Ona złożyła ręce, podniosła się, oczy utopiła w niebo i przyjęła w spiekłe wargi hostyę świętą, którą przed sześcią laty po raz pierwszy przyjmowała z rąk tegoż samego kapłana.
Potem, osłabiona tém wysileniem, padła na łóżko, szepcąc:
— O mój Boże, spraw, żeby on o tém nie wiedział nigdy, że zobaczywszy Antoninę chciałam aby on umarł ze mną razem.
Kapłan wyszedł z ludźmi swymi.
Wtedy Magdalena, po kilku chwilach straszliwego milczenia, puściła ręce swoje, które ciągle miała złożone. P. d’Avrigny i Amory ujęli je.
Antonina modliła się.
I zaczęło się milczące i ponure czuwanie.
Magdalena jednak chciała mówić jeszcze, chciała po raz ostatni pożegnać ukochane serca.
Ale słabła tak nagle, i kilka słów wyrzeczonych kosztowało ją tyle, że p. d’Avrigny, nachylając ku niéj ubieloną głowę, prosił ją na klęczkach by nie mówiła.
On widział dobrze, że już wszystko skończone. Teraz pragnął jedynie tego tylko, aby odwlec jak można, wieczny ten rozdział.
Naprzód prosił Boga o życie dla Magdaleny, później o lata życia, później o miesiące, o dnie, teraz błagał tylko Pana o kilka godzin, o kilka chwil jeszcze błagał Pana.
— Zimno mi — wyrzekła Magdalena.
Antonina legła na nogach kuzynki i przez kołdrę chciała je ogrzać tchnieniem swojem. Magdalena bełgotała zaledwie; już nie mówiła.
Jak odmalować strapienie i boleść, co ściskała trzy serca wtedy? — Ci, którzy w straszną i ostateczną noc, ci co w noc taką jak ta, czuwali nad córką, nad matką — ci pojmą boleść tę. — Ci którym los oszczędził uczuć podobnych, niech błogosławią Boga, niech dziękują mu, że nie rozumieją udręczenia takiego.
Antonina i Amory niespokojnie poglądali na P. d’Avrigny. Nadzieja w nas jest tak silna, że żadne z nich nie przypuszczało, żeby nie było ratunku już, i dla tego na czole p. d’Avrigny szukali choćby promyka tej nadziei, która ich ożywiała.
Ale czoło to było ciągle ponure i pochylone, i żaden blask nie oświecał niezmiennej jego boleści.
Około 4ej nad ranem sen zmorzył Magdalenę.
Amory, widząc jak oczy zamyka wstał nagle; ale p. d’Avrigny powstrzymał go skinieniem.
— Śpi tylko, rzekł, uspokój się, Amory;jeszcze jej z godzina życia zostaje.
W istocie spała, piękna, wątła, delikatna.
A noc tymczasem nikła i gwiazdy niby topniejąc tonęły w bieliźnie jutrzenki.
P. d’Avrigny jedną ręką trzymał rękę Magdaleny, drugą badał bicie pulsu, który zaczął słabnąć w końcu ręki — a podnosił się wyżej ku łokciowi.
O 5ej zadzwoniono na Anioł Pański — i dzwonek sąsiedniego Kościoła wezwał wiernych do modlitwy.
Ptaszyna jakaś siadła na oknie, zaśpiewała i uleciała.
Magdalena otworzyła oczy, chciała się podnieść i powtórzyła dwa razy: duszno! duszno!, upadła i westchnęła.
Było to ostatnie westchnienie.
P. d’Avrigny podniósł się i tłumionym głosem rzekł:
— Żegnam cię, Magdaleno.
Amory krzyknął.
Antonina zapłakała.
Magdalena już nieżyła. Razem z gwiazdami zagasła. Pomału, ze snu przeszła do śmierci; jedynem wysileniem jej było westchnienie.
Ojciec, kochanek i siostra poglądali chwil kilka w milczeniu, na drogie im zwłoki. Oczy jej, które w niebo już patrzeć miały, otwarte były; dla tego Amory wyciągnął rękę chcąc zamknąć powieki. Ale p. d’Avrigny zatrzymał go.
— Ja jestem ojcem, Panie, rzekł.
I oddał umarłéj tę pobożną i straszliwą usługę; potem, po chwili niemego i bolesnego patrzenia, na piękną jéj twarz, zimną już, nasunął kołdrę, co śmiertelnym stała się całunem. Wtedy wszyscy padłszy na kolana modlili się za nią tu, a ona tam modliła się za nich już.
Amory poszedł do swego pokoju. Ale w około niego, w sprzętach, w obrazach, w powietrzu samem — tyle było wspomnień rozdzierających, tyle myśli okropnych, że wytrzymać nie mógł tam. Wyszedł z domu pieszo, bez celu, bez myśli, bez planu, dla tego tylko, aby zmienić miejsce.
Było w pół do siódmej z rana.
Szedł z głową pochyloną, a w ciemności i samotności duszy swej widział tylko postać Magdaleny — okrytą śmiertelném nakryciem.
Słyszał tylko echo złowieszcze i nieustanne — co mu powtarzało: umrzeć, umrzeć! Nie wiedząc jakim sposobem, zaszedł na bulwar włoski — wtem napotkał przeszkodę na drodze — Podniósłszy głowę ujrzał trzech młodych ludzi, którzy mu zastąpili drogę. Byli to trzej jego znajomi, weseli towarzysze kawalerskiego jego życia; suknie ich rozrzucone, cygara w ustach, ręce w kieszeniach, pokazywały widocznie, że znajdowali się w tym stanie upojenia, w którym chętnie poznaje się przyjaciół i pragnie się w serdeczności uścisnąć im ręce.
— E! wszak to Amory, zawołał jeden głosem, który wyrażał całą pogardę dla tego wszystkiego co się na około dziać mogło.... Dokądże niesiesz kroki twoje o! Amory, i dla czego od dwóch już miesięcy nie widziano cię nigdzie?....
— Naprzód Panowie, rzekł drugi przerywając pierwszemu, Amory jest porządny wcale chłopiec; przed wszystkiem więc, oczyśćmy się przed niem ze zbrodni włóczenia się po mieście o tej zakazanéj godzinie, o 7ej z rana! Przynajmniéj, nie myśl mój drogi, żeśmy powstawali tak rano. Jeszcześmy się spać nie kładli rozumiesz? i właśnie spieszymy do łóżek. Cała noc, we trzech — rozumie się trzy a trzy to sześć — przepędziliśmy u Alberta; bankietowaliśmy wcale po królewsku, i teraz wstydliwie, pieszo, dla orzeźwienia, wracamy w progi domowe.
— To dowodzi, rzekł trzeci nieco więcej pijany, to dowodzi właśnie całéj głębokości i prawdy tego politycznego aforyzmu Tallejranda.
„Kiedy kto zawsze cnotliwy....
Amory patrzał na nich pomięszany, i słuchał nie rozumiejąc wcale.
— A teraz Amory, rzekł pierwszy, na Ciebie kolej.
Wytłumacz się nam, dla czegoś wyszedł tak wcześnie i co znaczy to zniknięcie twoje od dwóch już miesięcy.
— Ach! ja wiem już, rzekł drugi, wiem panowie.
Nie darmo od godziny dowodzę wam, że choć piłem za was dwóch, jestem najmniej pijany.
Przypominam sobie, wszak to Amory choruje na małżeństwo, to córka doktora d’Avrigny...
— Prawda! — jeżeli mię pamięć nie myli, albo jeżeli papa nie dał nam fałszywej daty na owym wieczorze, to dziś, 11 Września Amory zaślubi piękną Magdalenę.
— Tak, ale zapominasz, rzekł drugi, że właśnie na owym wieczorze infantka padła w spazmach na ręce naszego przyjaciela.
— Ba! spodziewam się, że już niema i śladu tego.
— Niema! panowie rzekł Amory.
— Wyzdrowiała?
— Umarła!
— Kiedy?
— Przed godziną.
— Do djabła, zawołali trzej rozstrzepańcy, nieco zdziwieni.
— Przed godziną! Biedny Amory — a ja właśnie chciałem się prosić na śniadanie dziś z rana.
— Niewczesna proźba, ale ja was z swej strony zapraszam na jutrzejszy pogrzeb Magdaleny.
I ścisnąwszy ich za ręce po kolei, oddalił się. Trzej przyjaciele popatrzeli na siebie.
— Diable szalony! — rzekł jeden.
— Raczej djable silny — rzekł drugi.
— To na jedno wyjdzie, dodał Albert.
— W każdym razie, panowie, odpowiedział pierwszy, takie spotkanie owdowiałego kochanka, nie jest wcale pocieszającą rzeszą po przepiciu.
— Czy będziesz na pogrzebie? rzekł drugi.
— Nie można nie być, rzekł Albert.
— Ale panowie, panowie, rzekł pierwszy, niezapominajcie tylko, że jutro Grizi występuje w Otello.
— Prawda! to nic; pójdziemy do kościoła pokazać się tylko, żeby nas Amory widział — to dosyć
I wszyscy trzéj ruszyli ku domowi, zapaliwszy cygara, zagasłe podczas rozmowy.
Amory wracając do siebie zaczął rozbierać myśl, która dotąd kryła się wśród cienia i niepewności.
Chciała umrzeć!
Bo cóż mu zostawało na tym świecie, kiedy Magdaleny nie było? Jakież pragnienie, jakież uczucie, mogło go przywiązywać do życia? Tracąc kochankę czyż nie utracił całéj przyszłości? Teraz więc zostawało mu tylko połączyć się z nią, jakto sobie nie raz jeden przyrzekał.
Jedne z dwojga, mówił do siebie Amory: albo jest życie przyszłe albo go niema.
Jeśli jest — znajdę Magdalenę, odzyskam mą radość, szczęście moje.
Jeśli nie ma — pozbywam się boleści i łzy sobie osuszam.
W obu razach nic nie tracę — mogę zyskać wszystko; wszak tracę tylko życie!
Po takiem rozumowaniu, Amory mógł być spokojny, prawie wesoły.
Uczyniwszy takie nieodzowne postanowienie nie potrzebował wcale przerywać codziennych zatrudnień życia, nie potrzebował usuwać się od ludzi.
Zresztą gdy się wieść o jego śmierci rozejdzie, nie chciał wcale aby mówiono, że zabił się w szaleństwie bezrozumném, w przystępie rozpaczy.
Przeciwnie trzeba było, aby wiedziano, że to postanowienie uczynione było na zimno; że miało dowodzić siły jego, nie słabości.
Otóż tedy Amory miał zrobić tak: Dziś uporządkuje swoje intéressa, rachunki, napisze ostatnią swą wolę, osobiście odwiedzi przyjaciół co bliższych, którym oznajmi tylko, że w daleką wybiera się podróż.
Jutro, poważny ale spokojny, będzie przy obrzędzie pogrzebowym ukochanej swej Magdaleny. Wieczorem pójdzie do teatru, posłuchać w głębi loży ostatniego aktu Otello, tego romansu Saula, który Magdalena lubiła tyle, tego łabędziego śpiewu, arcy dzieła Rossyniego.
Sztuka jest przyjemnością poważną i dziwnie przygotowuje na śmierć.
Wyszedłszy z teatru uda się do siebie i wystrzałem z pistoletu rozstrzaska sobie głowę.
Nim pójdziemy daléj, powiedzmy, że Amory miał serce szczere, duszę prawą i z całą dobrą wiarą układał te szczegóły zgonu swego. Nie uważał nawet tego, że za wiele robił przygotowania, że można umrzeć daleko prościej. Przeciwnie, on był w tym wieku, że to wszystko co chciał zrobić, wydało mu się bardzo prostém i bardzo wielkiém. Na dowód możemy powiedzieć, że przekonany mocno będąc, iż mu dwa tylko dni życia zostają, potrafił uspokoić boleść swą; Wrócił spokojnie do domu, położył się, i skołatany tylu wzruszeniami rozmaitemi i zmęczeniem długiem, spał mocno, jak spodziewał się spać następnej nocy.
O 3éj obudził się, ubrał starannie, zrobił wizyty, które był postanowił; zostawił bilety nieobecnym. oznajmił innym zamierzoną podróż, uścisnął jedną czy dwie osoby, innym podał rękę przyjazną, wrócił do pałacu, i jadł obiad sam, bo ani p. d’Avrigny ani Antonina nie pokazali się przez cały ten dzień. Wszystko to robił z taką straszliwą spokojnością, że służący pytali się siebie czy on rozumu nie stracił.
O 10éj godzinie udał się do swego mieszkania przy ulicy Mathurins i tam zaczął pisać testament. Połowę majątku zostawiał Antoninie; sto tysięcy franków przeznacza dla Filipa, który co dzień, do ostatniéj chwili troskliwie dowiadywał się o zdrowie Magdaleny, resztę podzielił na rozmaite zapisy.
Potem wziął dziennik swój i zapisał w nim wszystko co się stało, odkąd przestał był pisać, aż do ostatniej chwili, nawet swoje zamiary ostatnie umieścił; wszystko to odbył spokojnie, i najmniejszy ruch podczas pisania nie pokazywał żadnéj wewnętrznej zmiany.
I właśnie dla tego spał w dzień, aby mógł w nocy siedzieć dłużéj.
O 8éj z rana wszystko było skończone.
Wziął pistolety, nabił każdy dwiema kulami, włożył je do kieszeni paletotu, siadł do karety i kazał się zawieść do p. d’Avrigny.
P. d’Avrigny nie wyszedł dotąd z pokoju córki.
Na schodach Amory spotkał Antoninę; szła właśnie do siebie, ale Amory zatrzymał ją za rękę, przyciągnął z lekka ku sobie, i pocałował ją w czoło z uśmiechem.
Antonina ulękła się téj spokojności i patrzała za nim, póki nie wszedł do swego pokoju. — Tam położył pistolety do szuflady biurka swego, zamknął ją i klucz schował do kieszeni.
Potem zaczął się wybierać na pogrzeb.
Ubrawszy się zeszedł na dół i spotkał się z p. d’Avrigny, który i tę noc jeszcze strzegł córki swojéj umarłéj, tak jak przez cały czas siedział był przy żywej. Biedny ojciec miał oczy zapadłe, twarz bladą i zbolałą, jak gdyby sam z grobu wychodził; wyszedłszy z pokoju Magdaleny cofnął się; światło dzienne obrażało wzrok jego.
— Już dwadzieścia cztery godzin przeszło! rzekł zamyślony. I podał rękę młodzieńcowi, i patrzał na niego długo, w milczeniu; być może myślił zanadto, aby mógł mówić.
A przecież od wczorajszego dnia już wydawał rozkazy spokojnie i z zimną krwią.
W skutek tych rozkazów Magdalena wystawiona będąc w kaplicy pałacowej, miała być przewieziona do parafii właściwej. W południe miało się odbyć nabożeństwo żałobne; następnie ciało miało być pochowane w Ville-d’Avray.
O w pół do dwunastej żałobne karety przybyły. P. d’Avrigny i Amory siedli do pierwszéj; i chociaż zwyczaj zabrania ojcom odprowadzać ciała dzieci, on jednak pojechał do kościoła.
Nawa kościelne, kaplica i chór były okryte białemi zasłonami. Ojciec i narzeczony weszli do choru ze śmiertelnemi szczątkami, które mieli oddać ziemi. Przyjaciele i ciekawi, jeżeli trzeba dwoma nazwiskami oznaczać te dwa rodzaje ludzi tak do siebie podobne, przyjaciele i ciekawi, siedli na dole po obu stronach.
Nabożeństwo odbyło się poważnie i ponurą.
Talberg, przyjaciel Amorego i p. d’Avrigny, grał na organach, a wieść o takiéj uroczystości nie mało przyczyniła się do powiększenia tłumu obecnych. Szczególnie też dla trojga młodych znajomych Amorego, którzy mieli iść do teatru, były to dwa koncerty zamiast jednego.
Jednak, między wszystkimi, co słuchali i patrzyli. ojciec tylko i kochanek pojęli dobrze, w sercach swych straszliwe słowa modlitw żałobnych, które brzmiały smętnemi tony.
P. d’Avrigny chciwie stosował do siebie myśl wierszy rozpaczną, i wgłębi duszy powtarzał z kapłanem święte wyrazy:
„Dam wam pokoj wieczny, mówi Pan, bo znaleźliśmy łaskę u mnie, i znam was z imienia waszego: błogosławieni którzy umrą we mnie; oni odpoczną po trudach swoich, bo sprawy ich idą za niemi.”
Z jakiem uniesieniem i zapałem osierociały ojciec wołał:
„Panie, rozwiąż życie moje: Boże! wygnanie moje długie jest; czekam Panie póki godzina moja nie przejdzie. Dusza moja pragnie Ciebie jak ziemia wyschła pragnie deszczu: i jako jeleń spragniony szuka źródlanej wody, tak serce moje szuka Ciebie o Panie!”
Ale piersi starca i młodzieńca wzruszyły się nadewszystko, kiedy straszliwy śpiew Dies irae zadrżał pod palcami Talberga i rozległ się w śród sklepów świątyni: a przecież wrażenie nie było u obu jednakie Namiętny Amory owładnął hymnem gniewu, i zrobił z niego niby wołanie piersi swoich. P. d Avrigny, skołatany, poddał się przestrachowi żałosnego głosu i skłonił głowę pod jego groźbą.
Kochanek myśl swą rozpaczną podłożył pod muzykę tę, i notami jéj straszliwemi piorunował na nicość téj ziemi, na której nie było już Magdaleny.
„Niechaj zginie ziemia ta, pusta na wieki, kiedy słońce jéj zagasło, kiedy miłość jéj zginęła! Niechaj zapadnie, niech się obróci w proch! Oto przychodzi sędzia najwyższy, co siedzi na tronie błyskawic, i ukarze was wszystkich, was bezbożnych i winnych: on zabrał wam tylko Magdalenę z tego świata i świat ten zamienił się w otchłań piekielną!”
Ale strapiona dusza starca, nie tak potężnie gniewna jak dusza 25-letniego młodzieńca.
On zadrżał na słowa te nadludzkie i uląkł się majestatu Boga gromiącego, co sądził już córkę jego, i wkrótce jego samego sądzić będzie. On pyszny i wątpiący, uczuł małość swą i nicość. I zagłębił się pomieszany w sumienie swoje, i ujrzał w niém przewinienia swoje i bał się, nie tego, że Bóg może go razić piorunem, ale że go może odłączyć od córki, na wieki.
Jednak po słowach groźby nastąpiły słowa nadziei. Z jakąż wtedy wiarą żywą, z jakim niepokojącym zapałem uczepił się obietnicy nieskończonego miłosierdzia, jakiemiż łzami błagał łaskawego Boga, aby zapomniał o sprawiedliwości swojej dla miłosierdzia swego!
Kiedy obrządek ostatni się skończył, Amory wyszedł z czołem wzniesionym, jak gdyby wyzywał świat cały; a p. d’Avrigny szedł za trumną córki spuściwszy głowę na dół, niby pragnąc rozbroić ten mściwy gniew.
Magdalena, jakeśmy powiedzieli, miała być przeprowadzona na cmentarz Ville-d’Avray: bo na tym wiejskiém i samotném leżąc cmentarzu byłaby niedaleko od ojca.
Zaproszeni na pogrzeb byli prawie ci sami, co się znajdowali na ostatnim balu, danym przez pana d’Avrigny. Ale łatwo pojąć, że większa część nie troszczyła się wcale oto, aby zmarłą odprowadzić na samo miejsce ostatniego spoczynku.
Gdyby to na cmentarz le pere Lachaise — to co innego, to byłby spacer prawie; ale do Ville-d’Avray, to tak daleko! trzebaby stracić dzień cały, a dzień jeden drogi jest w Paryżu. To téż trzech czy czterech przyjaciół, jak przewidywał p. d’Avrigny (między nimi i Filip Auvray) siedli do trzeciej karety: p. d’Avrigny i Amory jechali w drugiej, kapłan zajął pierwszą.
Przez całą drogę ojciec i kochanek nie przemówili do siebie ani słowa.
Proboszcz z Ville-d’Avray przyjął orszak pogrzebowy, u wrót domu Bożego. Magdalena miała się zatrzymać jeszcze w małym kościółku, w którym pierwszy raz brała kommunię świętą: zresztą dopóki ziemia nie pokryła jéj zwłoków, p. d’Avrigny zdawało się, że nie zupełnie jeszcze rozstał się z córką.
Tam nie było już organów, nie było przepychu.
Tam słyszałeś tylko modlitwę cichą, niby ostanie pożegnanie szeptane do ucha dziewicy, co opuszczała ziemię dla nieba.
Wkrótce ruszono pieszo, i w pięć minut zatrzymano się przed bramą cmentarza.
Piękny to cmentarz wiejski w Ville-d'Avray.
Taki właśnie jaki lubi Gray i Lamartine; spokojny, wykwintny prawie, wdzięcznie przyczepiony do ścian opiekuńczego kościoła.
Dobrze tam spoczywa się! niema tam ani wielkich pomników, ani kłamliwych napisów; widzisz tylko krzyże drewniane i imiona na nich; daléj tu i owdzie drzewa się wznoszą, co odświeżają ziemię umarłym; a tuż i kościółek, w którym co niedziela polecają duszę ich modlitwom wiernych.
Nie jest to wcale okazałe, ale miło patrzeć na to; wszedłszy tam oddychasz spokojem, i myśl się skupia i mimowoli powtarzasz jak Luter w Worms: „zazdroszczę im, bo spoczywają” (invideo quia quiescunt). Ale Luter kiedy to mówił nie szedł na cmentarz za ciałem swéj córki ukochanej ani drogiej małżonki. Był to głos filozofa, a nie ojca albo kochanka.
O! mój Boże! kto oddać potrafi te okropne wzruszenia, które z kolei wstrząsają duszą człowieka, co okryty żałobą idzie za zwłokami ukochanéj osoby! Naprzód ten śpiew księży, smutny i straszliwy; później widok daleki tego grobu wykopanego świeżo, co się rysuje wśród zielonego trawnika, potem szelest pierwszéj garści ziemi co głucho odbija się o wieko trumny i słabnie coraz, jak gdyby trumna sama oddalała się i zapadała w głębie wieczności.
P. d’Avrigny przy téj ostatniej części obrzędu, klęczał z czołem ku ziemi schylonem.
Amory stał oparty o cyprys, ująwszy ręką jednę z jego gałęzi.
Potem, kiedy zaokrąglono już nieco wzgórek oznaczający grób świeży, (który zwolna zniża się znowu pod stopniami czasu) na boku postawiono marmurową tablicę białą z tym podwójnym napisem:

Tu leży Magdalena d’Avrigny

zmarła 10 Września 1838 r.
miała życia lat 18

trzy miesiące i dni pięć.

Tu leży doktor d’Avrigny,

Jéj ojciec,
Zmarły tegoż samego dnia,

pochowany.......

Na datę zostawiono miejsce próżne, ale p. d’ Avrigny spodziewał się, że przed rokiem próżnia ta zapełniona będzie. Potem, w ziemi świeżo wzruszonéj, która pokryła trumnę, zasadzono zaraz krzak róży białéj, bo Magdalena zawsze lubiła te róże; i boleść ojca poetyczna jak wiersz Ronsard’a, dawała kwiaty te dziecięciu:
„Aby żywe i martwe jej ciało było różą”.
Kiedy wszystko było skończone, doktór ostatni pocałunek posłał córce swéj.
— Do jutra... rzekł półgłosem, do jutra Magdaleno — a później nie rozłączym się już.
I krokiem pewnym, wyszedł z cmentarza z przyjaciółmi.
Zakrystyan zamknął drzwi za nimi.
— Panowie, rzekł wtedy starzec do tych kilku osób, co mieli dosyć odwagi towarzyszyć mu aż do Ville-d’Avray, mogliście widzieć na nagrobku Magdaleny, że człowiek co do was mówi teraz, nie należy już do żyjących ludzi. Od dziś już ja nie należę do ziemi, ale do córki mojéj; od jutra Paryż i ludzie nie zobaczą mnie już, i ja nie ujrzę Paryża ani ludzi. Sam jeden, w domu tym moim, który widzicie, którego okna wychodzą na cmentarz, będę czekał, nie przyjmując nikogo, póki Bóg nie oznaczy daty, na którą miejsce zostawione na grobie naszym. Teraz więc po raz ostatni pozwólcie mi Panowie podziękować wam serdecznie i pożegnać wszystkich.
Głos jego był tak pewny i pełen przekonania, że nikt nie rzekł słowa odpowiedzi. Wszyscy przejęci boleścią, podali mu ręce w milczeniu i oddalili się z uszanowaniem.
Kiedy widział karety unoszące ich do Paryża, obrócił się do młodzieńca, który sam jeden pozostał przy nim z odkrytą głową.
— Amory, rzekł mu, powiedziałem, że od jutra nie zobaczę więcéj Paryża, ale dziś muszę tam być z tobą: muszę wydać niektóre rozkazy, muszę uporządkować interessa.
— I ja także, rzekł zimno Amory. Chociaż pan zapomniał o mnie na grobowym kamieniu Magdaleny, ja jednak widziałem z rozkoszą, że obok niéj, znajdzie się miejsce dla dwóch.
— Ach! zawołał p. d’Avrigny; i patrzał na młodzieńca, nie dziwił się wszakże odpowiedzi; ach! to dobrze.
Późniéj idąc na przód:
— Chodźże, rzekł.
Wsiedli razem do ostatniéj karety, która na nich czekała, i pojechali do Paryża. Przez drogę milczeli, jak rano.
W mieście Amory kazał zatrzymać się.
— Przepraszam, rzekł do p. d’Avrigny, ale i ja mam także załatwić niektóre sprawy dziś wieczór. — Wróciwszy wszak będę miał przyjemność widziéć pana?
Doktór odpowiedział skinieniem głowy.
Amory wysiadł, a kareta jechała na ulicę Angouleme.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.