Amaury de Leoville/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Amaury de Leoville
Data wyd. 1848
Druk Józef Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amaury
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AMAURY
DE
LEOVILLE
PRZEZ
ALEXANDRA DUMAS
TOM II.

WARSZAWA,
w Drukarni Józefa Tomaszewskiego
przy ulicy Bielańskiej Nr 600

1848.




I.
Dziennik P. d’Avigny.
22 Maja. Noc.

I znowu zaczęła się walka między ojcem i śmiercią. Potrzeba, abym po raz drugi dał życie dziecku mojemu. Jeżeli Bóg za mną, spodziewam się, że dokażę tego; jeśli mię opuści — ona umrze! Sen jéj jest gorączkowy i niespokojny, ale spi; We śnie wymawia imię Amory... Amory... zawsze. Ach! dla czegożem im pozwolił tańczyć tego nieszczęsnego walca?... Ale nie! — gdyby znowu to Wszystko się zaczęło, nie inaczej bym postąpił znowu. Dusza Magdaleny czulszego jeszcze wymaga pielęgnowania niż ciało; myśl dręcząca srożéj działa niż ból piersi, i byłaby jeszcze prędzej zemdlała z zazdrości, aniżeli z osłabienia.
Z zazdrości? — A więc to prawda, co mi się zdawało: Antonina budzi w niéj zazdrość, i biedna dziewczyna postrzegła to równie jak ja, i przez cały ten wieczór okazywała dobroć i zaparcie się siebie bez granic.
Jeden tylko Amory nic nie widzi. W rzeczy saméj mężczyźni są nieraz zaślepieni nadzwyczaj. Chciałem mu wszystko powiedzieć wręcz, ale być może wtedy zwracałby więcéj uwagi na Antoninę — lepiej zostawić go w niewiadomości zupełnéj.
Ach!
Sądziłem, że się budzi, ale wyrzekłszy tylko słów kilka bez związku, opadła na poduszkę. — Obawiam się — i obciąłbym, aby się prędzéj obudziła; chciałbym wiedzieć czy się ma lepiéj; — a jeśli zobaczę, że gorzéj?!
Tym czasem czuwajmy, czuwajmy. — O Boże! kiedy pomyślę, że to po raz drugi Amory tak ją ram, jedném dotknięciem......... O! mój Boże! ten człowiek zabije mi ją niezawodnie.
A gdyby go nieznała — mogłaby żyć!-... E! gdyby nie on, to znalazłby się inny. Wszechwładna i wieczna natura chce tak. Każde serce szuka swego serca, każda dusza schnie za duszą swą. Biada tym, których serce w wątłem bije ciele. Wytężenie zabija — i rzecz skończona. — Nie! małżeństwo to, marzenie nie do wykonania! Szczęście mi ją zabije; Bo i teraz dla czegóż leży umierająca? — bo przez chwilę była szczęśliwa.

30 Maja

Ośm dni przeszło — i nic nie mogłem wpisać do dziennika mego; przez te ośm dni żyłem cały w tchnieniu jéj piersi i w biciu tętna jéj, przez te ośm dni nie opuściłem domu tego, pokoju, łóżka na którém ona spoczywa; a jednak nigdy tyle wypadków, tyle myśli i wzruszeń nie pożerało czasu mego, chociaż jedną tylko zajęty jestem rzeczą. Opuściłem wszystkich chorych moich, aby się nią zająć wyłącznie. Król przysyłał do mnie dwa razy; kazał mi powiedzieć, że nie zdrów; jam powiedział lokajowi jego: powiedz królowi, że moja córka umiera! — Teraz, Bogu dzięki, ma się lepiéj. Były czasy kiedy Anioł śmierci ustępował znękany, Jakób jedną noc tylko znim się borykał, a ja wszak ósmy już dzień walczę.
O! mój Boże, Boże mój, kto wyrazi udręczenie moje; była chwila i zdało mi się, że zwyciężę... Widziałem jak natura, ten dzielny pomocnik sztuki dodany jej przez Pana, bierze górę nad chorobą; po przesileniu, po walce opornej widziałem dotykalnie lepszy jej stan, i z radością szaloną, dziwne roiłem nadzieje!... Ale napad kaszlu i nowy przystęp gorączki, w godzinę jaką, walił mi te zamki powietrzne! Wtedy zwątpiłem o wszystkiem; wtedy z stępowałem po stromych schodach rozpaczy na samo dno; nieprzyjaciel na chwilę odparty, wracał zwiększą zaciętością do dzieła. I ten sęp straszliwy, co dziobem swym rozrywa piersi dziecięcia mego, rzucał się znowu na zdobycz swą. Wtedy padłszy na kolana, z czołem do ziemi przyparłem, wołałem: o mój Boże! mój Boże! jeśli twoja nieskończona Opatrzność nie wesprze biednej i ograniczonej nauki mojej — wszyscy zginiemy!
Wszędzie mówią o mnie, że zręcznym jestem lekarzem. Prawda, że w Paryżu jest kilka set osób, co mi winni życie, nie jedną żonę wróciłem mężowi, nie jedną matkę dzieciom jej, nie jedno dziecko rodzicom wróciłem. A dziś? — dziś mam córkę własną umierającą, i nie mogę powiedzieć: ocalę ją! Nie raz spotykam na ulicy ludzi obojętnych ledwo skłonią głowę przedemną; bo sądzą, że zapłacili mię dosyć kilką nędznemi dukatami. I gdyby nie moje starania, bidzie ci spoczywali by już dawno w łonie ziemi, na wieki! A ja walcząc zwycięzko tyle razy ze śmiercią, jak najemnik jaki, dla obcych, dla nieznajomych, dla tych, co przechodzą obojętnie mimo mnie dzisiaj, ja muszę legnąć o! mój Boże, kiedy idzie o życie dziecka mego, ożycie moje!.. O! gorzki to sarkazm i straszna nauka dla mej lekarskiej próżności.
Bo też ludzi tamtych, chociaż ciężka dręczyła choroba, nie była przecież śmiertelna koniecznie, i można było wynaleźć na nią lekarstwo. Gorączkę tyfoidalną można wyleczyć buljonem i wodą Sedlisca; zapalenie błony mózgowej traktuje się antitllogistycznie nie bez skutku; i na straszny ból sercowy jest przecież metoda Valsavy. Ale na te suchoty!.. na tę jedną słabość nie ma środka, i Bóg sam cudem chyba z niej wyprowadzić może. I tę chorobę Bóg zesłał dziecku mojemu! — A jednak jest kilka przykładów suchot drugiego nawet stopnia wyleczonych z gruntu. — Widziałem jeden przykład na własne oczy, w szpitalu na biednej sierocie, bez ojca i matki, na któréj grobie nikt by łzy jednej nie uronił.. Może dla tego właśnie Bóg raczył wejrzeć na to dziecko, że tak opuszczone było od wszystkich. — Czasami cieszę się, że jestem lekarzem: jak gdyby Opatrzność naprzód wiedziała, że będę musiał czuwać nad życiem dziecka mojego. I w istocie, kto przez prostą miłość bliźniego lub poświęcenie się dla nauki, miałby cierpliwość nie opuszczać téj drogiéj istoty ani na chwilę, jak ja? Ktoby dla złota albo dla sławy zrobił to co ja robię przez miłość ojca? Nikt zapewne. Bo ja jestem jak cień jéj, przewiduję wszystko, odpieram, walczę ze wszystkiem. — A i tak już nie raz życie jéj było w niebezpieczeństwie. Ale z drugiéj strony, i to prawda, że to jest męczarnia nieznana w piekle Danta nawet, widzie niby oczyma w piersiach dziecka swego; pasować się z życiem i śmiercią i widzieć, jak to życie zwyciężone, zmęczone, ścigane, cofa się coraz, i pomału zostawia plac boju niezbłaganemu nieprzyjacielowi!! — Szczęściem postęp choroby się wstrzymał; oddycham na chwilę, mam nadzieję.




II.
Dziennik P. d’Avrigny (Ciąg dalszy).
5 Czerwca

Zdrowie jej polepsza się nieco — i to małe polepszenie winienem kochanej mej Antoninie. Amory cierpi bardzo; i jeżeli stał się mimowolną przyczyną nieszczęścia, trudno było więcéj zrobić dla wynagrodzenia go. Cały czas jaki mógł, poświęcił Magdalenie, a jestem pewien, że ani na chwilę myśleć o niéj nie przestaje.
Ale spostrzegłem jedną rzecz: kiedy Amory i Antonina znajdowali się obok Magdaleny, wtedy była niespokojniejsza; oczy jej biegały to na niego to na nią, i starały się podchwycić ich spojrzenia. A ponieważ zwykle trzymam ją za rękę czułem, że zazdrość bije w żyłach. Ona widać zapomniała o tém. — Kiedy jedno z nich było przy niéj, pula spokojniej uderzał; ale kiedy znowu, oboje byli nieobecni, — biedna Magdalena, jakże cierpieć musiała, jakże ją gorączka trawiła, dopóki które z nich nie ukazało się nareszcie.
Jego — nie mogłem oddalić. Wtéj chwili on dla niéj równie jest potrzebny jak powietrze, którem oddycha. — Później — zobaczymy. Nie śmiałem usunąć Antoniny, bo jakże powiedzieć dziecku temu, młodemu i niewinnemu jak dzień Boży: Antonino idź ztąd!? — Ale ona wszystko odgadła.
Przed wczoraj weszła do mego gabinetu: „Mój wuju, mówiła mi, słyszałam, miałeś zamiar przewieźć Magdalenę do swego pałacu Ville-d’Avray, skoro czas piękny nastanie i zdrowie jéj się polepszy. Otóż — piękne dni się zaczynają i Magdalena ma się już daleko lepiéj. Ale pałac twój od roku niezamieszkany, potrzebuje obejrzenia, a szczególnie pokoje Magdaleny, przy téj nieszczęśliwej chorobie, wymagają starannego opatrzenia. Dla tego ja bym Cię prosiła mój Wuju, aby mi zechciał pozwolić pojechać tam.
Od samego początku mowy jej domyśliłem się wszystkiego i utkwiłem wzrok w niej. Przed memi oczyma spuściła głowę, ta gdy ją podniosła, widziała otwarte ramiona moje. — I rzuciła się w moje objęcia łkając od płaczu.
O mój wuju, mój wuju, zawołała, jam temu nie winna! przysięgam Ci, Amory najmniejszéj uwagi na mnie nie zwraca, nie zajmuje się mną wcale; a od czasu choroby Magdaleny, zapomniał prawie, że ja żyję na święcie. A jednak ona zazdrośna! i zazdrość ta ją męczy. Ach! nie mów mi, że się mylę; ty wiesz mój wuju o tém tak dobrze jak ja; bo zazdrość ta przebija się w całej jej osobie, i w jej oczach palących i w jej drgającym głosie i w ruchach jej gorączkowych. Mój wuju! przekonany jesteś, że trzeba abym odjechała, i gdybyś nie był dobry tyle, dawnobyś mi to powiedział.”
Nie odpowiadając nic, przycisnąłem ją do serca; potém oboje weszliśmy do pokoju Magdaleny. Była wzruszona, niespokojna. Amory od pół godziny już nie był przy niéj, widocznie sądziła że są razem.
Moje dziecko, rzekłem jej, ponieważ masz się coraz lepiej, i za jakie dni piętnaście, spodziewana się, będziemy mogli wyjechać na wieś, dla tego dobra nasza Toni podejmuje się być naszym marszałkiem, i wyjechać naprzód, aby nam przygotowała mieszkanie.
— Jakto? zawołała Magdalena, Toni jedzie do Ville d’Avraj?
— Tak, moja droga Magdaleno, ty się masz lepiéj, jak ci wuj powiada, służąca twoja, panna Brown i Amory, zostaną z tobą, i będą mieli staranie o tobie. Jak dla rekonwalescenta, to dosyć.
A ja przez ten czas przygotuję ci pokój, będę się opiekowała kwiatami, uporządkuję oranżeryę, a kiedy przyjdziesz, wszystko będzie już gotowe na twe przyjęcie.
— A kiedy odjeżdżasz? spytała Magdalena ze wzruszeniem, którego ukryć nie była w stanie.
— W téj chwili; zaprzęgają już.
Wtedy czy to wyrzuty, czy wdzięczność, czy mieszanina obli tych uczuć działała, Magdalena wyciągnęła ręce ku niéj i obie uścisnęły się szczerze. Zdało mi się nawet, że Magdalena szepnęła jej do ucha: przebacz mi!
Potém, niby z przymusem jakim rzekła:
— Nie poczekasz na niego? nie pożegnasz się znim?
— Na cóż się żegnać? Za piętnaście dni, a najdalej za trzy tygodnie wszak zobaczymy się wszyscy; pożegnaj go i uściśnij odemnie, to mu daleko więcej radości sprawi.
Antonina wyszła.
W kilka minut potem słyszeliśmy turkot powozu, i Józef przyszedł powiedzieć, że odjechała.
Dziwna rzecz! przez cały ten czas trzymałem ją za puls. Zaledwo oznajmiono nam odjazd Antoniny, Magdalena uspokoiła się nagle i puls jej z 90 uderzeń spadł na 75. Potem zmęczona tem ostatniem wzruszeniem, które nieświadomemu tylko błahem by się wydało — zasnęła snem spokojnym i cichym. I snu takiego nie miała, od tego nieszczęśliwego wieczoru, w którym złożyliśmy ją na tem samem jéj łożu. — Ponieważ spodziewałem się, że Amory wkrótce nadejdzie, uchyliłem nieco drzwi, aby szelest jaki mógł uczynić wchodząc, nie obudził jéj przypadkiem. W istocie w kilka minut zjawił się. Dałem mu znak żeby siadł w głowach jéj, aby obudziwszy się jego naprzód ujrzała. Ach! mój Boże! Ty wiesz, żem już pokonał zazdrość moję. Niech jej oczy patrzą jak najdłużéj — bodaj miały patrzeć na niego tylko. — Odtąd stan jéj się polepsza.

9 Czerwca

Ciągle dobrze. Dziękuję ci Boże!

10 Czerwca

Teraz Amory ma w swym ręku jéj życie. Niech zrobi to, czego żądać będę — a ocalimy ją może!




III.

Dla objaśnienia wypadków poprzednich, uciekaliśmy się do dziennika p. d’Avrigny, bo nic tak dobrze nie mogło dać nam poznać tego, co zaszło przy łóżku Magdaleny, co działo się w sercach otaczających ją osób.
Stan zdrowia Magdaleny, jak powiedział był p. d’Avrigny, znacznie się polepszył, dzięki cudownym staraniom ojca, i nadzwyczajnéj umiejętności lekarza. Jednakowoż mimo taką naukę a może i w skutek tej nauki, która odkrywa tajemnicę organizacyi ludzkiej, p. d’Avrigny poznał, że między nim a chorobą, niby między dobrym i złym duchem, co w ciągłej zostawali walce, była istota trzecia, i wpływ jej rozmaity, to lekarzowi to chorobie pomagał. Tą trzecią istotą był Amory. I dla tego d’Avrigny napisał był w dzienniku, że Amory ma w swym ręku życie Magdaleny. Dla tego także, nazajutrz, po napisaniu tych wyrazów, kiedy oba oddalili się z pokoju Magdaleny, kazał powiedzieć Amoremu, że pragnie pomówić z nim.
Amory nie spał jeszcze i natychmiast udał się do p. d’Avrigny: zastał go w gabinecie.
Starzec siedział przy kominku, oparty o marmurowy róg jego, zatopiony w tak głębokiéj zadumie, że niesłyszał jak Amory otworzył drzwi i zamknąwszy je zbliżył się do niego. Przez chwilę Amory czekał; wreszcie nie mogąc powściągnąć niespokojności rzekł:
— Kazałeś mi przyjść, mój ojcze? czy znowu jakie nieszczęście? Czy Magdalena gorzéj się ma?
— Nie! nie! kochany Amory, i owszem; i właśnie dla tego, że się ma lepiéj kazałem cię tutaj poprosić. — Potém ukazując mu krzesło i dając znak, żeby się przybliżył, rzekł: Siądź tu i pomówmy ze sobą.
Amory usłuchał w milczeniu, ale nie bez pewnej obawy, bo mimo te słowa zapewnienia, w głosie p. d’Avrigny wiele było uroczystości, co kazało się domyślać, że zabiera się do ważnego, przedmiotu. — W istocie kiedy Amory usiadł, p. d’ Avrigny wziął go za rękę i patrzał na niego z tą zgodnością i mocą zarazem, którą Amory nieraz widział w jego wzroku, podczas długiego czuwania przy Magdalenie. Po chwili milczenia mówił:
— Mój kochany Amory! myśmy podobni do dwóch zapaśników, co się na placu walki spotkali; teraz już wiemy, ile każdy z nas znaczy, znamy wielkość sił naszych nawzajem, i możemy mówić szczerze ze sobą.
— Niestety! mój ojcze, rzekł Amory, wpośród długiego boju, z którego spodziewamy się przynajmniej, wyszedłeś zwycięzki, jam był dla Ciebie bardzo nieznaczącą pomocą; chociaż, z drugiej strony i to prawda, że jeżeli miłość nieograniczona, jeżeli modły gorące znaczą cokolwiek u Boga i mogą uchodzić za co obok cudów nauki, to wtedy i ja mogę powiedzieć, żem się nieco przyczynił do uzdrowienia Magdaleny.
— Prawda! Amory. I właśnie znając całą potęgę miłości twej, spodziewam się, że gotów będziesz i następującą jeszcze uczynić z siebie ofiarę.
— O! wszystko zrobię, co każesz ojcze, bylebyś nie kazał wyrzec się jéj.
— Bądź spokojny mój synu, rzekł p. d’Avrigny Magdalena twoją jest, i niczyją więcéj nie będzie.
— O! co mówisz! mój Boże?
— Słuchaj Amory, rzekł starzec, biorąc go za drugą rękę i łącząc je obie w swych dłoniach, słuchaj!... To nie jest żaden wyrzut ze strony ojca, to fakt tylko, który ci przedstawię jako lekarz; chociaż słabe zdrowie Magdaleny nabawiało mię wiecznéj trwogi, dwa razy jednak tylko zastraszyło mię najbardziéj: raz w małym salonie, kiedyś jej powiedział, że ją kochasz, drugi raz...
— Wiem! wiem! O! nie przypominaj mi tego ojcze mój! Pamiętam to, mój Boże, i nieraz wśród nocnéj cichości, kiedyś ty ojcze czuwał przy łóżku jej, ja płakałem w swoim pokoju i przypomnienie to dręczyło mię jak wyrzut sumienia. Ale cóż robić? Kiedy jestem przy niej, tracę rozum prawie; uczucie silniej mną włada niż rozwaga, i zapominam o wszystkiem. Cóż robić! możem i godzien nieco przebaczenia..
— I ja Ci przebaczam, mój drogi Amory; bo gdyby nie było tak, nie kochałbyś jej. To też to jest różnica między moją miłością i twoją. Moja miłość przewiduje bezustannie grożące nieszczęście w przyszłości; twoja zapomina o przeszłych. I dla tego właśnie potrzeba na czas niejaki usunąć od niéj miłość twoją, gwałtowną i samolubną, i zostawić ją całą mojej przewidującej i na nią tylko pamiętnéj miłości.
— O mój ojcze! co mówisz? jabym miał opuścić Magdalenę?
— Na kilka tylko miesięcy...
— Ale mój ojcze, Magdalena mię kocha tak jak ja kocham ją; może nie tyle, bo to niepodobna (P. d’Avrigny uśmiechnął się), ale zawsze nieobawiasz-że się, aby to oddalenie nie sprawiło jéj więcej złego, aniżeli obecność moja?
— Nie! Amory, bo ona czekać będzie na ciebie, a nadzieja słodko kołysze.
— Ale dokąd się udam? pod jakim pozorem?
— Pozór jest gotów, a nawet to nie będzie pozór tylko. Otrzymałem dla Ciebie posłannictwo do Neapolitańskiego dworu; powiesz jéj, albo lepiéj ja powiem, (bo nie chcę, abyś był w tém nawet winny w jéj oczach, powiem) że przyszłość twoja wymaga, abyś wypełnił to zlecenie; potem kiedy się zadziwi i zasmuci, powiem jéj, że pojedziemy na przeciw ciebie i będziecie rozłączeni kilka tylko tygodni, atak nie widzielibyście się, całe trzy miesiące.
— I wyjedziecie na przeciw mnie doprawdy?
— Do Nicy. Magdalenie koniecznie potrzeba łagodnego powietrza Italii. Zawiozę ją do Nicy, bo do samej Nicy, może się dostać bez utrudzenia podróżą: naprzód Sekwaną do kanału Briarskiego, a potem Saoną i Rodanem. Przybywszy do Nicy, piszę do ciebie, abyś przybywał natychmiast, albo poczekał jeszcze czas niejaki, stosownie do tego, czy nasza biedna Magdalena będzie słabsza lub zdrowsza; a wtedy, pojmujesz mię, twa nieobecność przestoje być dla niéj przykrością. Nadzieja prędkiego zobaczenia się zmienia się w radość; ale radość ta będzie łagodna, bez tych wzruszeń straszliwych, które sprawia obecność twoja, bez tych wstrząśnień fizycznych, co zabijają Magdalenę. Dwa razy ocaliłem ją — ale powiadam ci Amory, niech się zdarzy toż samo poraz trzeci — umrze niezawodnie. A tego trzeciego razu niepodobna uniknąć, jeśli przy niéj zostaniesz!
— O! mój Boże! mój Boże! woła! Amory.
— Dla tego, nietylko przez wzgląd na Ciebie, i na siebie samego proszę Cię, ale przez wzgląd na nią: zlituj się nad biedną liliją moją, pozwól mi ocalić ją. Porównaj rozłączenie się chwilowe, rozłączenie co do miejsca tylko, z rozdziałem śmierci, rozdziałem wiecznym.
— O! wszystko! wszystko zrobię, co tylko zechcesz mój ojcze, zawołał Amory.
— Dobrze! mój synu, rzekł starzec, uśmiechając się uśmiechem od piętnastu dni niewidzianym na ustach jego: dobrze, dziękuję Ci, i teraz dopiero, na pociechę tobie, śmiem powiedzieć: „miejmy nadzieję.”
Nazajutrz p. d’Avrigny, zapewniwszy się, że stan zdrowia Magdaleny nie pogorszył się wcale, wyszedł z domu. Był naprzód u Króla, aby wytłumaczyć się z swéj nieobecności; później był u Ministra spraw zagranicznych, chcąc mu przypomnieć daną sobie obietnicę. — Bezwątpienia p. d’Avrigny mógł wszystkim mówić śmiało, że to on sam był chory; bo przez te dni 15 zestarzał się jakoby o lat 15; i chociaż miał 55 lat dopiero, włosy bieliły się jak srebro na głowie.
W godzinę potem p. d’Avrigny wracał z tą pewnością, że list dyplomatyczny wygotowany będzie wtedy, kiedy tylko zażąda.
We drzwiach mieszkania spotkał Filipa. Od owego wieczoru, kiedy Magdalena tylko co nie umarła, Filip co dzień przychodził osobiście dowiedzieć się o jéj zdrowie. — Z początku przyjmowała go Antonina; po jéj odjeździe Józef udzielał mu wiadomości o Antoninie i Magdalenie.
Z Amorym Filip gniewał się ciągle, bo sądził że godność jego tego wymaga; ale nieszczęściem od 15 dni Amory tak był zajęty chorobą narzeczonéj, że zapomniał o tém zupełnie, czy Filip jaki istnieje nawet na świecie.
P. d’Avrigny wiedział o troskliwości Filipa, i podziękował mu z czułością ojcowską.
Następnie udał się do pokoju Magdaleny.
Były to pierwsze piękne dni czerwca. — Właśnie kiedy wszedł było południe, godzina dnia najgorętsza. P. d’Avrigny pozwolił po raz pierwszy otworzyć okno w pokoju, w którym Magdalena leżała. Zastał więc córkę siedzącą na łóżku. Z rozkoszą oddychała tém powietrzem, któremu tylko przez okno wchodzić do niéj wolno było, i z radością patrzała na tę zieloność, po któréj jeszcze biegać nie mogła. Ale za to, łóżko jéj było zasłane kwiatami — i podobne było ołtarzowi, jaki nie jeden z nas widział w dzieciństwie i niejeden zobaczy znowu, kiedy ludzie przywrócą tę piękną i poetyczną uroczystość Bożego ciała, której zaniedbali sami.[1]
Amory przynosił jéj kwiaty jakie chciała, świeże, wprost z ogrodu.
— Ach! mój ojcze! rzekła Magdalena spostrzegłszy p. d’Avrigny, jakże ci dziękuje za miłą niespodziankę, którą pozwoliłeś mi zrobić; jakże ci dziękuję za te powietrze, i za kwiaty. Zdaje mi się, że swobodniej oddycham nasycając się wonnością lata. Pamiętasz ojcze tego ptaszka, coś go włożył pod dzwon pneumatyczny z krzakiem róż razem? pamiętasz, ile razy odbierałeś oni różę, gasnął pomału, i znowu wracał do życia, kiedyś mu kwiatek oddawał. I ja mój ojcze, jestem jak ptaszek ten. I kiedy brak mi powietrza, kiedy duszę się prawie, jak pod machiną pneumatyczną, powiedz mi ojcze mój, czy nie możnaby dodać mi życia otaczając mię kwiatami?
— Można, można, dziecię drogie, i zrobiemy to właśnie, bądź spokojna. Zawiozę cię do takiego kraju, gdzie róże nie więdną, gdzie młode dziewczęta nie umierają — i tam żyć będziesz wśród kwiatów, jak ptaszek, jak pszczółka.
— Do Neapolu? mój ojcze, spytała Magdalena.
— O! nie! moje dziecko! Neapol za odległy jest na pierwszą wycieczkę; zresztą Neapol ma Sirocco, które warzy kwiaty, ma gorącą lawę Wezuwijusza, która pali piersi młodych dziewic.
Nie! my się zatrzymamy w Nicy.
I przestał badając córkę oczyma.
— A cóż... spytała, A...
Amory spuścił głowę.
— Amory pojedzie sam do Neapolu.
— Jakto! to Amory nas opuści? — zawołała Magdalena.
— Czyż to można nazwać opuszczeniem? rzekł żywo p. d’Avrigny.
I wtedy pomału, po słowie jedném, z nadzwyczajną ostrożnością, objawił Magdalenie plan przez się ułożony, który, jakeśmy powiedzieli, zależał na tém, żeby dojechać do Nicy i w tym raju Europy czekać na powrót młodzieńca. Magdalena słuchała tych projektów ze schyloną głową, jakby jedną tylko myślą zajęta. A gdy ojciec mówić skończył, rzekła:
— I Antonina zapewne pojedzie z nami?
— Nie! moja biedna Magdaleno, odpowiedział p. d’Avrigny: przykro mi bardzo, że cię rozłączyć muszę z przyjaciółką i siostrą twoją, ale pojmujesz sama, że nie mogę obcym ludziom pozostawić nadzoru nad domem moim w Paryżu i Ville-d’Avray. Dla tego Antonina pozostanie w Paryżu.
Promień radości błysnął w oczach Magdaleny. Nieobecność Antoniny pocieszała ją w nieobecności kochanka.
— A kiedy pojedziemy? rzekła prawie niecierpliwie.
Amory podniósł głowę i patrzał na nią zadziwiony. I w swej samolubnej miłości nieodgadł ani jednéj z tych tajemnic, które p. d’Avrigny, kochający ojciec, przeniknął wszystkie.
— Odjazd nasz od ciebie zależy, drogie dziecko, rzekł p. d’Avrigny. Miej staranie o swém zdrowiu, a kiedy będziesz miała dość siły do zniesienia trudów podróży, to jest kiedy wsparta na mojém albo na jego ramieniu, będziesz w stanie parę razy obejść ogród bez zmęczenia — wtedy pojedziemy zaraz.
— O! bądź spokojny ojcze, zawołała Magdalena; zrobię wszystko, co mi rozkażesz, i pojedziemy niedługo.
A więc p. d’Avrigny słusznie się domyślał: w Ville-d’Avray, Antonina była jeszcze za blisko.


Amory do Antoniny.

Pytasz mię kochana Toni, o szczegóły wyzdrowienia Magdaleny. Pojmuję to dobrze; dla ciebie nie dość jest wiedzieć, że ona ma się lepiéj; pragnęłabyś jeszcze dowiedzieć się, jakim się to stało sposobem. Ja cię zaspokoję zupełnie; bo nie mogąc mówić z tobą o niéj, szczęśliwy jestem, że mam sposobność pisać przynajmniéj.
I to tém bardziej, że dziwna rzecz! z ojcem jéj, nie wiem dla czego, nie mogę mówić z zupełną szczerością i wylaniem, choć wiem, że ją równie jak ja kocha. To bez wątpienia pochodzi z różnicy wieku i z wiecznej powagi jego. — Z tobą Antonino, to zupełnie co innego, z tobą mógłbym zawsze mówić o niéj, i o niéj tylko.
Przez ośm jeszcze dni po twojem odjeździe powtarzałem sobie codziennie: czy umrę, czy żyć będę? — bo przez ośm dni jeszcze Magdalena w wielkiem była niebezpieczeństwie.
Dziś mogę ci powiedzieć kochana Antonino: będę żył, bo mogę także powiedzieć ci, że ona żyć będzie.
Bo, wierzaj mi Antonino, miłość moja nie jest to miłość pospolita, przelotna. Zaślubiając ją, nie radzę się zwyczaju tylko, nie widoku, albo skłonności, jak mówią zwykle; mnie przykuło do niéj uczucie oddzielne, bezprzykładne, jedyne. Ona umiera — i jabym żyć nie mógł dłużéj.
Bóg nie chciał tego. Dzięki ci Boże!
Dopiero przedwczoraj p. d’Avrigny sądził, że może ręczyć za jéj ocalenie i to jak mi mówił, pod warunkiem, dziwnym z resztą, że ja pojadę do Neapolu. Mniemałem z początku, że ta nowość niebezpieczną będzie dla Magdaleny; ale zapewne biedne dziecko nie może jeszcze czuć dość żywo; bo kiedy się dowiedziała, że będzie na mnie czekała w Nicy, dopóki z Neapolu nie powrócę, zdało się, że jak najprędzéj wyjechać pragnie.
To mi się dziwnem wydało tém bardziéj, że p. d’Avrigny tylko co jéj powiedział, że ty nie możesz jechać z nami.
Zresztą chorzy, to duże dzieci. Od wczoraj podróży téj czeka jak uroczystości. Prawda, że myśli ciągle, że pojedziemy razem; a tym czasem p. d’Avrigny już mię uprzedził, że muszę jechać za ośm dni. Przypuściwszy, że stan zdrowia Magdaleny w niczem się nie pogorszy, to i w takim nawet przypadku, co najprędzej za 3 tygodnie lub za miesiąc dopiero będzie zdolna odbyć jako tako tę podróż. Jak ojciec skłoni ją, aby mi pozwoliła odjechać? Przyznam się nic o tém nie wiem, ale powiedział mi, że wszystko bierze na siebie.
Dziś po raz pierwszy wstała, albo raczej p. d’Avrigny przeniósł ją z łóżka na wielkie krzesło, które dla niéj przygotowano blisko okna; i tak dalece jest jeszcze osłabiona biedaczka, że byłaby niezawodnie podczas tego przeniesienia zemdlała, gdyby Mistress Brown nie trzeźwiła jéj ciągle wzmacniającymi kroplami. Kiedy już siedziała koło okna, pozwolono mi wejść. O! moja droga Antonino! wtedy dopiero mogłem widzieć straszne te skutki, jakie choroba wywarła na, moją ukochaną Magdaleną.
Jest ona, prawda, piękna zawsze, piękniéjsza nawet niż kiedy; bo w sukni szerokiéj, idącéj pod samą szyję, podobna zupełnie do jednego z tych pięknych aniołów Beato — Angelico, których główki przezroczyste, i ciała nie cielesne. Ale te piękne aniołki już są w niebie; a moja Magdalena, dzięki Bogu, jest jeszcze z nami; i dla tego, co jest w nich boską pięknością, w niéj prawie jest zatrważającym urokiem.
Gdybyś mogła widzieć, jak ona była rada i szczęśliwa koło tego okna! Rzekłby kto, że po raz pierwszy widzi dopiero niebo, i oddycha tym powietrzem czystem, i napawa się wonią kwiatów. Patrząc na nią, widziałeś jak wraca do życia.
Ach! mój Boże, czyli życie to będzie kiedy ziemskiem życiem, czy słabe to stworzenie będzie kiedy mogło czuć ludzką radość, nie podając pod ciężarem boleści, nie gnąc się pod ogromem radości?
Zdaje mi się, że ojca jéj podobna trapi obawa, bo co kwandrans, może, zbliża się do niéj — i niby za rękę biorąc, liczy puls. Wczoraj był pełen radości; puls zwolniał w ciągu dnia o 3 czy 4 uderzenia na minutę.
O gadzinie czwartej, kiedy słońce opuściło zupełnie ogród, p. d’Avrigny kazał jéj położyć się znowu, mimo usilne jéj prośby. Wziął ją więc sam na ręce i zaniósł do łóżka, ale ku wielkiéj jego radości, to drugie przeniesienie nie tak było dla niéj dotkliwe, jak pierwsze. Sama trzymała flaszeczkę, do któréj nie miała potrzeby uciekać się wcale. To wszystko jasno dowodzi, że słońce i powietrze wlały w nią siły już nieco.
Kiedy ją przenoszono, grałem w salonie melodyę Szuberta.
Jużem miał kończyć, gdy p. Brown przyszła powiedzieć mi w jéj imieniu, żebym grał daléj. Pierwszy to raz prosiła mię oto, po tém straszliwym wieczorze, na którym muzyka tylko co nam jéj nie zabiła. — Grałem więc według jéj życzenia, a gdym wszedł do niéj była w zachwyceniu, nadzwyczaj.
— Ach! ty nie pojmujesz, Amory, rzekła mi, ile ta straszna choroba, co wszystkich tak niepokoi, ile ona dla mnie okrutnych ma przyjemności. Zdaje mi się, że nie tylko zmysły moje dawne podwoiły swą siłę, ale, że obudziły się we mnie zmysły inne, nieistniejące przedtem, zmysły duszy, jeśli powiedzieć tak można. — W téj muzyce, którąś grał tylko co, odkryłam melodye, których ani przeczuwałam do dzisiaj; a przecież słyszałem to już ze sto jakie razy. I róże moje jaśminy mają dla mnie teraz woń taką, jakiej przedtem nie miały, i znowu nie będą, być może, miały, skoro do zdrowia powrócę. Słuchaj, na — przykład wczoraj (tylko się nie śmiej ze mnie Amory) ptaszek jakiś świergotał w krzaku, na gniazdku swojem; i mnie się zdało, że gdybym była sama jedna, gdyby ojca i Ciebie przy mnie niebyło, gdybym zamknęła oczy, i gdybym skupiła wszystkie władze moje na ten śpiew, to bym nareszcie pojęła doskonale, co ptaszek ten mówił do swéj samiczki i do dziatwy swojéj.
Spoglądałem na p. d’Avrigny, drżąc z obawy, czy jakie ostatki gorączki nie męczą biednéj Magdaleny, ale skinął na mnie głową, żebym był spokojny zupełnie.
Po chwili wyszedł.
Magdalena schyliła się do ucha mego.
— Amory, rzekła mi, zagraj mi tego walca, któregośmy razem tańczyli. Umiesz go na pamięć?
Ponieważ ona czekała naumyślnie póki ojciec nie odszedł, i wtedy mię dopiero o to prosiła, bałem się, żeby nie było szkodliwém dla niéj dać jéj słyszeć też same dźwięki, które już raz wprawiły jéj nerwy w tak niebezpieczne rozdrażnienie; dla tego odpowiedziałem jéj, że nie umiem.
— Dobrze! rzekła, to poszlesz po niego, i zagrasz mi jutro.
Obiecałem.
Ach! mój Boże, czyż to prawda, co mi powiedział p. d’Avrigny, że im które wzruszenie więcéj zabójcze jest dla niéj, tém silniej go pożąda nieszczęsna?
Kiedym się wieczorem z nią żegnał, kazała mi przyrzec powtórnie, że zagram jéj jutro walca Webera.
Noc przeszła szczęśliwie; sen był spokojniejszy jeszcze. — Między godziną dziesiątą wieczorem a szóstą z rana p. d’Avrigny trzy razy wchodził do pokoju swej córki, i za każdą razą zastał ją śpiącą. Mistres Brown, która z kolei przy niéj czuwała, zapewniała go, że przez cały ten czas, blisko ośm godzin, budziła się tylko dwa razy, wypiła po kilka kropel uspakajającego napoju, przygotowanego przez ojca, i znowu zasypiała, powiedziawszy pannie Brown, że coraz zdrowszą się czuje.
Nazajutrz, to jest dziś rano właśnie, kiedy p. d’Avrigny według zwyczaju, opowiedział mi stan jéj zdrowia podczas nocy, nim mię do niéj wprowadził, wspomniałem mu, że chciała, abym grał jéj walca Webera.
Myślił przez chwilę — potem kiwając głową rzekł: Widzisz Amory, czy nieprawda, com ci powiedział — pamiętasz. Ona potrzebuje ciągłych wrażeń, a obecność twoja jeszcze je bardziej podsyca. Ach! mój drogi, nie pojmuj źle wyrazów moich; ach! mój drogi, jak ja bym chciał, abyś już był od nas daleko!
— A więc spytałem go, czy mam grać tego walca, czy nie?
— Graj, nie obawiaj się niczego; ja się nie oddalę, ale musisz mnie tylko słuchać, i przestać albo grać daléj stosownie do tego, co ci powiem.
Wszedłem do pokoju Magdaleny — była wesoła.
Noc, jak mi powiedział p. d’Avrigny, była dobra, i gorączka ranna zmniejszała się równie jak wieczorna.
— Ach! mój drogi, rzekła mi, jak doskonale spałam, jaka silna dziś jestem. Zdaje mi się, że gdyby mój tyran pozwolił — i mówiąc to spojrzała na ojca wzrokiem nie wysłowionéj miłości — chodziłabym już bardzo dobrze, latałabym jak ptaszek. Ale on mówi, że zna mię lepiej odemnie, i na dziś jeszcze przykuwa mię do tego szkaradnego krzesła.
— Ale zapominasz, kochana Magdaleno, rzekłem jéj, że onegdaj właśnie prosiłaś o to, aby być w tym samym krześle, i siedząc przy oknie sądziłaś, żeś w raju? Wczoraj znowu cały dzień tak samo siedziałaś i byłaś szczęśliwa?
— To prawda, zapewne; ale co była dobrem wczoraj nie jest zawsze dobrem i dziś. Gdybyś mię dziś kochał tak jak wczoraj kochałeś, to by mi było za mało, i nie przestawałbym na téj miłości. Wszystkie uczucia, co nie wzrastają ciągle, zmniejszają się tém samem. — Wiesz gdziebym chciała być teraz? Chciałabym położyć się pod tym krzakiem róż, na tym pięknym trawniku zielonym; tam musi być bardzo miękko.
— Bardzo się cieszę, rzekł p. d Avrigny, że twoje żądania tak są ograniczone; za trzy dni będziesz im mogła uczynić zadość.
— Doprawdy ojcze? zawołała Magdalena, klaskając rękami, jak dziecko, któremu obiecano zabawkę długo upragnioną.
— I dziś nawet możesz, jeśli zechcesz, dojść sama do tego krzesła, którego tak nie lubisz. Wprzódy niżeli latać nauczysz się chodzić. Ja tylko i panna Brown prowadzić cię będziemy.
— I sądzę, że dobrze zrobicie, rzekła Magdalena, bo muszę ci się przyznać mój drogi ojcze, żem zupełnie podobna do tych junaków, co robią wiele hałasu, kiedy niebezpieczeństwo daleko, ale za zbliżeniem się go, zmieniają nagle i minę i mowę. O któréj godzinie wstanę? Czy będę czekała aż do południa? To zbyt długo ojcze, patrzaj dopiero dziesiąta.
— Dziś już kochane dziecię wstaniesz o godzinę wcześniej, niż wczoraj. A ponieważ dzień jest gorący, zaraz ci otworzą okno, abyś cierpliwiéj czekała.
Otworzono okno; powietrze i słońce weszły razem do pokoju: Tym czasem mówiła mi do ucha:
— A walc Webera?
Odpowiedziałem jéj potwierdzającém skinieniem.
Odtąd była wesoła i spokojna.
Powiedziano nam, że śniadanie gotowe. Od kilku już dni, ja i p. d’Avrigny jadaliśmy razem. Przedtem wiesz, żeśmy zmieniali się kolejno, aby zawsze kto z nas mógł przy Magdalenie pozostać. Teraz ponieważ ma się lepiej, ostrożność ta nie jest już potrzebna.
O 11ej prawie, p. d’Avrigny wstał od stołu mówiąc:
— Potrzeba dzieciom i chorym daleko wierniej dotrzymywać słowa, aniżeli wszystkim innym, jeżeli chcemy, aby wykonywali nasze zalecenia.
Pójdę pomogę Magdalenie wstać z łóżka; za 10 minut możesz przyjść.
W istocie w 10 minut po tém Magdalena siedziała u okna; — była w rozkosznym humorze. Przy pomocy panny Brown i ojca, przeszła od łóżka do krzesła — chociaż i to prawda, że bez pomocy, nie byłaby w stanie zrobić ani kroku. — Ale jakaż różnica od dnia wczorajszego, wczoraj trzeba było ją nieść na ręku!
Siadłem przy niéj; po chwili, zaczęła się nieco niecierpliwić. P. d’Avrigny, który jakby przez czarnoxięstwo jakie czyta doskonale w głębi jej serca, zrozumiał ją i teraz.
— Mój kochany Amory, rzekł mi powstając, zostaniesz z Magdaleną? — bo ja wyjdę na parę godzin.
— Wyjdź ojcze, odpowiedziałem mu, za powrotem zastaniesz mię przy niéj.
— Prędzéj, prędzéj! rzekła Magdalena skoro zasłona jej sypialni zasunęła się za p. d’Avrigny; prędzéj tego walca! Wystaw sobie, od wczorajszego dnia całą noc nóta jego mi się przypominała i całą noc brzmiała mi w uszach.
— Ale nie możesz pójść do salonu, kochanie, rzekłem.
— Wiem o tém, bo zaledwo mogłam ustać na nogach; ale otwórz obie drzwi, będę Cię ztąd słuchała.
Wstałem przypominając sobie, co mi p. d’Avrigny powiedział. Domyślałem się, że był tam i czuwał nad córką. Siadłem więc przy fortepianie. Z tamtąd przez dwoje drzwi widziałem Magdalenę; zasłony drzwi sfałdowane otaczały ją w okół — i wyglądała jak obraz jaki Greuza. Skinęła na mnie ręką: otworzyłem nóty.
— Zaczynaj! — rzekł głos za inną.
Obróciłem się i ujrzałem P. d’Avrigny. Stał ukryty we drzwiach salonu.
Zacząłem.
Powiedziałem już, że był to motyw porywający, pełen ognia i melancholii: był to walc, jakie autor Frejszyca tylko pisać umie. Nie umiałem tego walca na pamięć, musiałem więc czytać z nót grając. A jednak, jak przez mgłę wydało mi się, że Magdalena podniosła się z krzesła: odwróciłem się zupełnie, zgadłem — stała. Chciałem zatrzymać się, P. d’Avrigny widział to i rzekł mi.
— Graj dalej!
I grałem — a Magdalena téj małej przerwy nie dojrzała.
Zdawało się, że ta poetyczna organizacya ożywała pod wpływem dźwięków, i nabierała siły, w miarę jak takt dobitniejszym się stawał. I postawszy chwil kilka, widziałem, że się poruszyła. I wystaw sobie droga Antonina, ona, słaba i chora, co dziś rano zaledwo że przeszła przez pokój przy pomocy ojca i guwernantki, teraz stąpała wolnym ale pewnym krokiem, bez najmniejszego szelestu, jak cień, i nie opierała się o nic. Spojrzałem na p. d’Avrigny — zbladł jak śmierć. Chciałem się zatrzymać znowu, ale mówił mi szybko:
— Graj, graj ciągle! Przypomnij sobie skrzypce Kremony.
Grałem. Takt stawał się coraz pewniejszy i skorszy, i w miarę tego Magdalena, mocniejsza sama mocą muzyki i szybka szybkością taktów, zbliżała się do mnie gwałtowniéj — wreszcie oparła mi się o ramię. W téj chwili ojciec, na około przez mały salon, wszedł i ukazał się za nią.
— Graj, Graj Amory, rzekł. Brawo! Magdaleno, a cóżeś to ty nam dziś rano mówiła, że nie masz siły wcale?
I biedny ojciec śmiał się i drżał razem — a pot i trwoga pokrywały mu czoło.
— Ach! mój ojcze, rzekła Magdalena, to czarnoxięstwo. To jest dopiero wpływ muzyki na mnie. Zdaje mi się, że na dźwięk pewnych aryj, z grobu bym nawet powstała. Dla tego też pojmowałam tak dobrze zakonnice w Robercie diable i duchy w Gizelli.
— Tak, rzekł p. d’Avrigny, ale nie trzeba nadużywać téj potęgi. Oprzej się na mem ręku, a ty Amory graj jeszcze. Muzyka jest cudowna. Ale, dodał po chwili, od tego walca przejdź do jakiej melodyi nieoznaczonej i skończ ją z lekka, niech ginie, jak echo odległe.
Zrozumiałem wszystko, usłuchałem go; potrzeba było, aby tony słabły coraz i zwolna, bo przerwać nagle było niebezpiecznie dla Magdaleny. W rzeczy samej Magdalena dostała się do krzesła bez widocznego zmęczenia; siadła z radośnem obliczem. Widząc ją już dobrze opartą o poręcze krzesła, zwolniłem takt, w miarę jakem go był przyśpieszał. Wtedy pochyliła się wtył, zamknęła oczy. Ojciec śledził najmniejsze jej ruszenie, dał mi znak abym grał piano, potem pianissimo, wreszcie od walca przeszedłem do pojedynczych akkordów, i uderzałem w klawisze coraz słabiéj, i dźwięki były coraz cichsze, i niknęły jak oddalone śpiewanie odlatującej ptaszyny. Wtedy wstałem i poszedłem ku niéj; ale p. d’Avrigny wyszedł na przeciwko mnie aż do drzwi.
Śpi teraz, rzekł mi, nie budź jéj.
Potem prowadząc mię do przedpokoju.
— Widzisz Amory, rzekł mi, trzeba abyś odjechał; niech by się co podobnego stało podczas mojej nieobecności, przysięgam Ci, Amory, nie śmiem myśleć, coby za skutki pociągnąć mogło za sobą; potrzeba abyś odjechał! powtarzam Ci.
— O mój Boże, mój Boże, zawołałem; ale jak powiedzieć Magdalenie? ona niespodziewa się tak prędkiego odjazdu.
— Bądź spokojny, rzekł p. d’Avrigny. Sama będzie prosiła o przyśpieszenie.
I pożegnawszy się ze mną wrócił do córki.
Poszedłem do swego pokoju, i piszę do Ciebie.
Powiedz mi Antonino, jakiegoż on użyje sposobu na to, abym usłyszał rozkaz oddalenia się z ust samej Magdaleny?

Amory do Antoniny.

Za sześć dni odjeżdżam, kochana Antonino, i jak mi przepowiedział p. d’Avrigny, Magdalena sama żądała tego.
Wczoraj rano byliśmy w pokoju Magdaleny.
Muzyka żadnego szkodliwego skutku na nią nie wywarła, i zdrowie jej coraz się poprawia. P. d’Avrigny długo mówił z Magdaleną o Tobie. Co ona mówiła, nie powiem Ci, bo się boję obrazić skromność twoją. Wreszcie oświadczył jej, że w poniedziałek ze wsi powrócisz. Magdalena zadrżała, rumieniec na lice wystąpił — potem zbladła nagle. Chciałem pokazać to p. d’Avrigny, ale spostrzegłem, że trzymał ją za rękę i sądziłem, że ta nagła zmiana jej oblicza nie uszła jego uwagi.
Mówiono o czem innem. Nazajutrz Magdalena miała zejść do ogrodu, nacieszyć się pod sklepieniem lilij i różanych krzaków tem powietrzem, do którego tak wzdychała przed dwoma dniami. Ale kochana Antonino, P. d’Avrigny słusznie chorych do dzieci przyrównywa. Ta obietnica, dziś już nie robiła na niej prawie żadnego wrażenia. Jakaś chmura zamroczyła myśl jéj — zdało się, że ją coś nadzwyczaj zajmuje.
Chciałem za pierwszą sposobnością spytać jej o przyczynę tego zamyślenia, kiedy drzwi się otworzyły i Józef weszedł, niosąc list z ogromną pieczęcią i do mnie adresowany. Otworzyłem go natychmiast. Minister spraw zagranicznych prosił mię do siebie.
Pokazałem list Magdalenie. Jakiś niepokój ścisnął mi serce. Przypomniało mi się, co mi Pan d’Avrigny mówił w wilię, o odjeździe moim; list ten miał właśnie związek bardzo ścisły z całą sprawą. Patrzałem na Magdalenę, drżąc cały; ale na wielkie podziwienie moje, lica jej rozjaśniały się. Sądziłem, że list ten uważa tylko za zwykły wypadek i nie chciałem wyprowadzać jej z błędu. Wyszedłem więc przyrzekając jej, że wkrótce powrócę, i zostawiłem ją z ojcem.
Nie omyliłem się: minister był dla mnie szczególnie łaskawy. Tylko chciał mię osobiście uwiadomić, że muszę przyspieszyć swój wyjazd, ponieważ niektóre wypadki polityczne, wymagały spiesznego załatwienia, poselstwa, które mi chciano powierzyć. Z resztą wiedząc o stosunkach moich z P. d’Avrigny i córką jego, był tak dobry, że pozwolił mi naznaczyć czas, jaki uważałem za potrzebny, aby ich do tego przygotować.
Podziękowałem mu za ten nowy dowód łaski, i przyrzekłem dać odpowiedź tegoż samego dnia.
Powróciłem do P. d’Avrigny łamiąc sobie głowę nad tem, jak oznajmić to wszystko Magdalenie. Wprawdzie liczyłem na p. d’Avrigny, który mi obiecał, że weźmie rzecz całą na siebie; ale p. d’Avrigny wyszedł właśnie a Magdalena poleciła, aby mię poproszono do niéj, skoro tylko powrócę.
Wahałem się jeszcze; ale kiedy służąca jej oznajmiała mi właśnie ten rozkaz, Magdalena niecierpliwa zadzwoniła, chcąc się dowiedzieć czym wrócił.
Nie podobna było ociągać się dłużéj; wszedłem do pokoju Magdaleny, która poznała mię widać po chodzie, bo oczy jej były ku drzwiom zwrócone. Skoro mię tylko spostrzegła.
— A chodź, chodź, Amory mój, rzekła mi, widziałeś się z Ministrem?
— Tak, odpowiedziałem nie śmiało.
— Wiem, o co chodzi; ojciec spotkał się z nim wczoraj u króla, i dowiedział się od niego, że musisz jechać.
— O moja droga Magdaleno! zawołałem, wierzaj mi, jestem gotów zupełnie nie przyjąć tego poselstwa, wyrzec się całej karyery mojej raczej, aniżeli porzucić ciebie na chwilę....
— Co też ty mówisz, przerwała mi żywo Magdalena, co za dziecinne myśli przychodzą ci do głowy? Trzeba postępować roztropnie. Ja nie chcę wcale, abyś miał mię oskarżać kiedy, żem ci zagrodziła karyerę, i to wtedy właśnie, kiedy się tak świetnie zaczyna.
Patrzałem na nią z podziwieniem.
— I cóż! rzekła, uśmiechając się, cóż w tem dziwnego?... Nie pojmujesz, aby taka roztrzepana dziewczyna jak Magdalena twoja, mogła choć raz w życiu rozsądnie mówić?
Zbliżyłem się do niéj i siadłem u nóg jéj jak zwykle.
Powiem Ci, cośmy tu z ojcem postanowili, słuchaj.
Wziąłem obie jéj malutkie rączki, wychudłe, w swoje dłonie i słuchałem.
— Nic mam jeszcze tyle siły, abym mogła podróżować lądem lub wodą; ale za 15 dni, ojciec zapewnia mię, że będę mogła wyjechać bezpiecznie. — Otóż ty pojedziesz naprzód, a my za tobą. Ułatwisz się w Neapolu, a ja będę czekała na Ciebie w Nicy, dokąd przybędziesz prawie w tym samym czasie co ja, dzięki statkom parowym. — Piękny to wynalazek te statki! — Dziś ten, co pierwszy myśl do nich podał, jest dla mnie największym w nowych czasach człowiekiem.
— I kiedyż mam jechać? spytałem.
— W niedzielę rano, odpowiedziała żywo Magdalena.
Pomyśliłem o tem, że ty przybędziesz dopiero w Poniedziałek, i że tym sposobem nie widziałbym cię przed odjazdem. Miałem zrobić tę uwagę Magdalenie, ale mówiła daléj:
— Jedziesz w niedzielę rano; dojeżdżasz pocztą do Chalons: uważaj dobrze to ojciec mi wszystko wytłumaczył. W Chalons siadasz na statek i na trzeci dzień jesteś w Marsylii. Statek rządowy odpływa właśnie I° przyszłego miesiąca: przybywasz więc w sam czas; za 6 dni jesteś w Neapolu. Daję ci 10 dni na załatwienie sprawy. W dziesięć dni można wiele rzeczy zrobić nie prawdaż? Jedenastego dnia wyruszasz; 26 albo 28 lipca, jesteś w Nicy, gdzie my czekamy na Ciebie od kilku dni zaledwie.
Cała rzecz — 6 tygodni nieobecności a za to kiedy się raz już pod pięknem niebem złączymy — to już na wieki.
Nica będzie naszą ziemią obiecaną, rajem odzyskanym. Potem, kiedy miłe powietrze Włoch napieści się ze mną do woli, i kiedy miłość twoja błogo mię ukołysze, wtedy łączą nas, — mój ojciec wraca do Paryża — a my podróżujemy dalej. I powiedzże sam, czy nie cudowny to plan?
— Tak, cudowny, w samej rzeczy, rzekłem, nieszczęściem zaczyna się od rozstania.
— Mój kochany, odpowiedziała Magdalena, powiedziałam ci to już, to rozstanie jest koniecznie dla naszej przyszłości, i ja poddaję mu się z całem poświęceniem.
Nie wiedziałem co myśleć. W całem tém rozumowaniu widziałem cóś niewytłomaczonego, tem bardziéj, że słyszałem je z ust Magdaleny, nielubiącéj zwykle żadnych przeszkód i zepsutéj pieszczotą. Alem napróżno pytał, nalegał, badał, nie wyszła zupełnie z swego systematu poświęcenia się, i na wszystko odpowiadała, że koniecznie potrzeba uczynić zadość woli ministra, który tak się mną żywo zająć raczył. Czyż to się tobie nie wyda równie dziwném jak mnie, Antonino! — Myśliłem o tém dzień cały. Jabym jéj nie śmiał wspomnieć nawet o odjeździe, i rozstaniu; a ona sama żąda tego. W istocie dobrze mówią, że serce kobiety to przepaść niezgłębiona.
Zresztą cały dzień wczorajszy zeszedł nam na projektach. Wesołość Magdaleny powraca w miarę jak nabywa sił i zdrowia. — P. d’Avrigny z rozkoszą patrzy na nią. Widziałem, uśmiechał się kilka razy, i uśmiech ten napełnił radością serce moje.
Dziś odbyta się wielka uroczystość. Dziś właśnie miała wyjść do ogrodu. Czas był cudowny. Nigdy nie widziałem nieba czystszego i rozkoszniejszego; zdało się że cała natura świętuje.
I tylko lekki wiatr powiewał, który właśnie miarkował doskonale upał letni.
Dla uniknienia wszelkiego wypadku proponowałem p. d’Avrigny, abyśmy ją zanieśli w krześle. — Ale ona nie chciała: miłość własna jéj była obrażona; przyrzekliśmy jéj, że będzie mogła chodzić nieco po ogrodzie — przystała więc na nasze żądanie. Wzięliśmy ją z krzesłem, i zanieśliśmy do ogrodu na miejsce tak upragnione.
Szkoda, że nie byłaś z nami Antonino; bo w saméj rzeczy piękna jest młodość powracająca do życia, do życia szczęścia, i błogosławieństw!....
Piersi jéj długi czas uciśnione, rozszerzały się, jakby chciały zaopatrzyć się w powietrze na długo; nie wstając nawet z krzesła, rękami chwytała pęki lilij, i powoju i róż, i tuliła do piersi, i całowała ich kwiaty, niby towarzyszki swoje, których nie widziała dawno, niby przyjaciółki z któremi sądziła, że ją nazawsze rozłączono. A wśród uścisków tych czułych, mimowolny okrzyk wyrywał się z duszy na widok pięknéj natury, i dziękczynne wyrazy szeptała Bogu, i łzy wdzięczności dla ojca z ócz płynęły. I między temi kwiatami, wyglądała sama jak kwiatek, jak piękna lilja, cała rosą błyszcząca. Pan d’Avrigny, trzymał mię za rękę, i małośmy nie płakali oba jak ona, i byliśmy szczęśliwi szczęściem niewymownem i czystem, szczęściem, w którém nic nie bło z téj ziemi. Ciebie tylko nie było Antonino: ach! czemuż nie było ciebie?
Wkrótce ta radość jednostajna, jeśli tak można powiedzieć, niewystarczała jéj. Wstała i skinąwszy na mnie, abym się zbliżył, oparła się na mojem ramieniu. P. d’Avrigny chciał coś powiedzieć....
— 0! mój ojcze, rzekła, przypomniéj sobie, żeś mi obiecał pozwolić przejść się po ogrodzie!..
— Prawda, rzekł p. d’Avrigny, i pozwalam ci z całego serca, ale idź wolno.
— Ojcze, rzekłem mu, rozkaz Magdalenie, aby się dobrze na mnie oparła.
Odpowiedział mi skinieniem tylko; przez chwilę sądziłem, że zazdrości mi tego, iż Magdalena na moim się wspierała ręku, ale jeśli to uczucie zrodziło się w sercu jego, to tylko na chwilę maluczką, bo sam dał nam znak, żebyśmy poszli.
Oddalaliśmy się powoli. Zdawało się, że Magdalena poraz pierwszy widzi kwiaty, drzewa, i trawniki. Na widok każdej rzeczy wydawała okrzyk podziwienia: czy to spostrzegła chrzabaszcza, co jak żywy szmaragd pełzał po alei, czy motyla, co jak kwiat latający unosił się za wiatrem z jednego krzaka na drugi, czy sfinxa z długim pyszczkiem, co miga szybko skrzydełkami, że się wydają nieruchome — dziwiła się wszystkiemu.
Bo też i natura nigdy mi się tak ożywioną niezdała. Każdy pęk trawy, każdy krzak, każdy szpaler, był napełniony niby całym narodem owadów, ptaków i płazów — a wszystko było piękne, ożywione, wesołe; i wszystko brzęczało, szeptało; śpiewało niby dziękczynny hymn Bogu temu, któremu my za tyle łaski dziękować mieliśmy.
Czy uwierzysz Antonino temu, żeśmy obeszli cały ogród, nie rzekłszy ani słowa do siebie? Magdalena tylko parę razy krzyknęła radośnie — ja pożerałem ją, oczyma. Raz tylko kiedyśmy przechodzili, gdzie rzadsze były drzewa i krzaki, spojrzałem w stronę, gdzie ojciec pozostał. Siedział na krześle, na którém ona siedziała, i całował kwiaty, których ona usty swemi dotknęła.
Kiedyśmy wracali zbliżył się do nas i popatrzywszy przekonał się, że nie zmęczyła się wcale; tylko lica jéj nieco były ożywione, a mały rumieniec, co rozlał się po całych policzkach, wydawał się oznaką zdrowia. Magdalena chciała drugi raz obejść ogród; ale p. d’Avrigny był nieubłagany i zaprowadził ją do krzesła.
Byliśmy tak w ogrodzie do trzeciej po południu, i przez te kilka godzin zostając na powietrzu Magdalena widocznie odzyskiwała siły tak, że spodziewam się, iż odjeżdżając mogę być zupełnie spokojny ojej zdrowie. — Nie żegnam się z tobą jeszcze, kochana Antonino; odjeżdżając pzyślę Ci list długi a nadto mam ci jedno dać polecenie. abyś z Magdaleną codziennie, choć cokolwiek, o mnie mówiła.

Sobota 5ta wieczorem.

Jutro jadę kochana Antonino. — Przez cztery dni nie pisałem do Ciebie, bo nie miałem ci donieść nic nowego, a z dwóch listów pana d’Avrigny wiesz już, że zdrowie Magdaleny coraz się polepsza. Co dzień powtarza się toż samo, com ci w ostatnim liście opisał, tylko Magdalena coraz więcéj sił swoich próbuje, ciągle w przytomności p. d’Avrigny, który prawdziwie jest wzorem kochającego ojca. — Teraz już wstaje sama, idzie do ogrodu i wraca sama. Ja gniewam się prawie na to dolne zdrowie; bo Magdalena jak dziecko, co się z pasków uwolni, nie chce już niczyjej przyjąć pomocy. Wreszcie, kochana Antonino, muszę Ci powiedzieć, że od kilku dni dopiero przekonałem się, iż masz w niéj przyjaciółkę nadzwyczaj przywiązaną i szczerą.
Ile razy zbliżenie się chwili odjazdu mego pochmurzy czoło Magdaleny, p. d’Avrigny, który spostrzega tę chmurę mówi jéj tylko:
— Śmiało! moja kochana, wszak nie będziesz sama: ja zostanę z tobą, a Antonina wraca w Poniedziałek. I wnet na tę obietnicę twojego powrotu, chmura znika, i Magdalena pierwsza mówi: „tak, tak, trzeba aby odjechał.“ — I dziś to jeszcze powtórzyła, chociaż już jutro mam odjeżdżać; jednak widzę dobrze, że odjazd mój niepokoi p. d’Avrigny. Dziś kiedym o 5 wychodził od Magdaleny, wziął mię na stronę i rzekł:
— Mój kochany Amory, jedziesz jutro. Widzisz jak Magdalena jest rozsądna, i jak przychodzi do siebie, kiedy ją żadne nagle wzruszenia nie wstrząsają. — Hamuj się więc, oszczędź jéj wzruszeń przy pożegnaniu, bądź zimny, jeśli tego będzie potrzeba; niczego tak się nie lękam jak objawień miłości twojej. Dwa razy już widziałeś skutki, tych wrażeń zbyt silnych. Pierwszy raz, kiedyś jéj powiedział, że ją kochasz mało nie zemdlała, drugi raz, kiedyś tańczył z nią — mało nam nie umarła. Twoje słowa, tchnienie twoje mają zabójczy wpływ na tę organizacją wątłą i gorączkową. Oszczędzaj jéj — jak się oszczędza kwiatek, i stwórz dla niéj miłość łagodną, tak jak ja robię dla niéj atmosferę! — Wiem żeś młody i namiętny — i że to trudno jest dla Ciebie. Ale pomyśl Amory, że tu o życie jéj chodzi; bo jeżeli trzeci taki wypadek się zdarzy, ja za nic nie odpowiadam. Zresztą będę przy waszem pożegnaniu.
Przyrzekłem mu wszystko, czego odemnie żądał. Niestety, widzę ja sam dobrze, że istnienie tego dziecka zaczepione jest na cieniutkiej niteczce, którą może zerwać lada wzruszenie zbyt silne; a ja, chwała Bogu, kocham ją dosyć, abym się zgodził dla ocalenia jéj życia, miłość mą powściągać i taić.
Potem poszedłem, chcąc te słów kilka napisać do ciebie: skończę list mój później, bo Magdalena przysłała po mnie.

10ta godzina.

Masz prawo wykrzyczeć mię Antonino, bo sądzę, żem wielką niedorzeczność popełnił.
Magdalena była sama jedna: przysyłała po mnie dlatego, że chciała mi powiedzieć, iż spodziewała się widzieć się ze mną sam na sam, przed odjazdem. — Kochane dziecko, w niewinności «duszy swojéj prosi mię o to, czegoby inna nie zrobiła gdybym ją prosił sam.
Wierz mi lub nie wierz Antonino: ale zajęty cały obietnicą, jaką dałem p. d’Avrigny, starałem się usunąć tę chwilę szczęśliwą, za którą inną razą byłbym oddał rok życia nie jeden. Powiedziałem jéj, że Mistress Brown dostała zapewne do p. d’Avrigny osobne zlecenie, i że się nie zgodzi nigdy na podobne żądanie.
— Ale pocóż mówić o tem Pannie Brown? rzekła mi Magdalena.
— To jakże zrobiemy? — Mistress Brown cienką tylko ścianą do Ciebie jest oddzielona; na pierwszy szelest, pomyśli żeś chora: wejdzie i zastanie mnie przy Tobie.
— Tak, to prawda, jeślibyś przyszedł tutaj, odpowiedziała Magdalena.
— A gdzież mam przyjść?
— Nie mógłbyś zejść do ogrodu, jabym tam później przyszła?
— Do ogrodu? kochanie, a noc, a zimno?
— Czyż nie słyszałeś, jak ojciec mówił, że noc najniebezpieczniejsza jest dla mnie od 8 do 9 godziny, ale kiedy ten pierwszy chłód przeminie, nasze nocy są prawdziwie tak ciepłe jak dnie. Zresztą owinę się dobrze szalem.”
Chciałem się opierać jeszcze, choć czułem, jak mimo mej woli, słowa jéj porywają mię.
— Ale czy to dobrze, rzekłem jéj, abyśmy byli sami w ogrodzie i w nocy?
— A przecież jesteśmy we dnie, odpowiedziała mi z tą naiwnością, którą nie raz w niéj spostrzegać musiałaś.
— Ale w dzień to co innego.... odpowiedziałem.
— Jakaż różnica być może? zarzuciła mi.
— I wielka, odpowiedziałem z uśmiechem.
— Pamiętasz, wtedy skarżyłeś się, że ojciec będzie z nami podczas podróży — wszak byłbyś ze mną i w dzień i w nocy?
— Aleśmy mieli podróżować dopiero po ślubie.
— Tak! ja uważałam, że zamężnej kobiecie pozwalają daleko więcéj, aniżeli nam młodym dziewczętom, jak gdyby ceremonia ślubna miała moc, zrobienia rozsądnéj kobiety w jednéj chwili z dziecka roztrzepanego. — Ale z resztą czyż nie jesteśmy jak gdyby zaślubieni? czyż niebyłoby już po ślubie, gdyby nie ta straszna choroba moja?
W rzeczy saméj nie wiedziałem co jéj odpowiedzieć.
— No! no — mówiła daléj Magdalena, czyż odmówisz mi? To byłoby prawdziwie pięknie z twéj strony! odjeżdżasz i musisz przecież mieć milion rzeczy powiedzieć mi, milion przyrzeczeń uczynić.
Ty nie wiesz jak ja będę nieszczęśliwa po twoim odjeździe. Przynajmniéj zostaw mi kilka tych słodkich i dobrych wyrazów, które mi tyle robią radości, kiedy je słyszę z ust twoich.”
Położenie moje wydało mi się śmieszném zupełnie i zbytnia moja surowość obrażającą nawet. Przyrzekłem sobie czuwać nad sobą i nad nią, i obiecałem jéj być w ogrodzie o saméj jedenastéj.
Prawdziwie trzeba chyba mieć rozum siedmiu mędrców greckich, aby oprzeć się tak ponętnemu żądaniu. — Zaleciłem jéj tylko, aby się dobrze okryła; i właśnie miała mi przyrzec, gdy ojciec jéj wszedł.
O lOtej wyszedłem z nim razem.
— Widzisz Amory, rzekł mi, żem zaufał słowu twemu, i zostawiłem cię samego z Magdaleną.
Wiedziałem, żeście mieli wiele rzeczy powiedzieć sobie wzajemnie. I ty też byłeś rozsądny, i dziękuję Ci za to. To też widzisz, moja Magdalena była spokojna! będzie spała dobrze téj nocy. Jutro rano pozostawię was samych z godzinę znowu — a za sześć tygodni, w Nicy ujrzysz twą przyszłą żonę zdrową i szczęśliwą za twoim powrotem.
Niby wyrzut sumienia dręczył mię wtedy; i chciałem mu wszystko wyjawić. Ale coby powiedziała Magdalena? Niezawodnie tak niespodzianie zawiedziona nadzieja zrobiłaby jéj więcej przykrości, aniżeli nasza schadzka sprawić może.
Zresztą, będę się pilnował, jakem przyrzekł.
Jedenasta bije — dobra noc Antonino. — Idę do Magdaleny.

druga po północy.

Skoro tylko odbierzesz ten list przyjeżdżaj natychmiast do Paryża. Antonino! potrzeba Cię tu koniecznie. Mój Boże! Magdalena umiera!
O! ja nieszczęśliwy!
Przybywaj prędzej!

Amory.
P. d’Avrigny do Antoniny.

Jakkolwiek potrzebna nam jesteś, jakkolwiek niepokoić cię będzie wiadomość o stanie zdrowia córki mojej, nie przyjeżdżaj droga Antonino, póki Magdalena cię nie wezwie.
Niestety! zdaje mi się, że wkrótce żądać cię będzie.
Żałuj mię! — Ty wiesz jak ją kocham.

Twój wuj
Leopold d’Avrigny.

W przeciągu tych godzin kilku następujący wypadek miał miejsce.
Skończywszy list do Antoniny, Amory wyszedł; — nikt go nie widział, nikt nie spotkał. Poszedł przez duży salon, słuchał chwil kilka podedrzwiami Magdeleny — najmniejszego nie dosłyszał szelestu. Bez wątpienia Magdalena, dla oddalenia wszelkich podejrzeń Panny Brown, udała, że już śpi. Wtedy zeszedł do ogrodu.
Okiennice i firanki u okien Magdaleny tak szczelnie były zamknięte, że najmniejszego promienia światła widać nie było. W całym froncie jedno tylko okno p. d’Avrigny było oświecone.
Amory utkwił oczy w to okno, dręczony niby wyrzutami. Kochanek i ojciec czuwali nad Magdaleną. Ale co za różnica celów tego czuwania.
Jeden, którego miłość nie lęka się poświęceń, czuwał, pytał się nauki, jakim sposobem może córkę wyrwać zupełnie śmierci. Drugi w miłości swój samolub, przystał na widzenie się żądane, chociaż wiedział, że widzenie to, mogło być zabójcze dla téj, co go żądała. I przez chwilę Amory chciał wrócić do pokoju, i przezedrzwi powiedzieć Magdalenie: „Nie wychodź Magdaleno, ojciec nie śpi, i mógłby Cię zobaczyć.” Ale w téj chwili światło w oknie p. d’Avrigny zagasło nagle, a na wschodach prowadzących do ogrodu ukazał się cień, który niepewny z razu — zaczął schodzić po stopniach. Amory, zapominając o wszystkiem, rzucił się na przeciw cienia tego — bo to była Magdalena.
Magdalena wydała okrzyk nieznaczny i wsparła się na ramieniu kochanka, drżąc cała. Czuła ona instynktem jakimś, że źle robi — i przez drobne ścianki jéj piersi Amory czuł jak szybko biło to biedne serce, co się cisnęło ku niemu.
Przez chwilę stali oboje — nic nie mówiąc, prawie bez tchu; wzruszenie ich było wielkie. Wreszcie Amory zaprowadził młodą dziewicę do altany sklepionej liliami, powojem i różą — gdzie zwykle spoczywała we dnie, a gdy siadła na ławce, on był obok niéj.
Magdalena słusznie się nie lękała świeżości nocy. Noc była piękna, jakie się nie raz wiecie zdarzają, ciepła, jasna i gwiaździsta. Wzrok, ku niebu wzniesiony, ginął w głębiach niezmiernych i nieznanych, gdzie gwiazdy ledwo dojrzane błyskały, jak piasek dyamentowy.
Wiatr łagodny, i szemrzący, jak tchnienie miłości, biegał po drzew gałęziach. Tysiączne dźwięki stolicy ginęły zwolna i tylko słychać było ten szmer głuchy, odległy, co nigdy nie ścicha, niby oddech miasta śpiącego. Słowik śpiewał w głębi ogrodu: to się wstrzyma nagle, to znowu zaczyna swój śpiew grymaśny, który raz wylewa się dźwięcznemi i słodkiemi tony, drugi raz tryska nótami oderwanemi, a echo powtarza je przeciągle, długo. Jednem słowem była to noc wyłącznie dla słowików, poetów i kochanków przeznaczona.
Noc taka musiała głębokie uczynić wrażenie na nerwowéj organizacyi Magdaleny.
To też zdawało się jéj, że pierwszy raz takim powietrzem oddycha, i pierwszy raz widzi gwiazdy, i dźwięki te słyszy raz pierwszy.
Rzekłby kto, że wciągała wszystkiemi porami w siebie te wonne tchnienie natury. Głowa jéj w tył pochylona, poglądała ku niebu w rozkoszném zachwyceniu; i dwie łzy spływały po licu, jak gdyby dwie krople rosy spadłe z lilii, co się nad jéj głową kołysała.
I Amory nie był wolny wpływu téj nocy. I on chłonął wszystkie te wyziewy namiętne, co wprawiając Magdalenę w słodką omdlałość, płynęły potokami ognistemi po żyłach jego.
Oboje milczeli chwilę, Magdalena pierwsza?
— „Co za noc! rzekła, mój Amory! Czy sądzisz, że w tym przechwalonym klimacie Nicy będziemy mieli piękniejszą? — Ja sądzę, że Bóg zesłał nam tę radość, kiedy się rozstać mamy, abyśmy w sercach naszych słodką pamięć po sobie zachowali na długo.
— Tak, tak; dobrze mówisz Magdaleno, bo mi się zdaje, że dziś żyć zaczynam dopiero, że dziś kochać cię zaczynam. — I ta noc cudowna, budzi w sercu mojém strony dotąd milczące. Mówiłem ja ci kiedy, że cię kocham Magdaleno? Kłamałem wtedy, i nie mówiłem ci tak jakem powinien. Słuchaj — kocham Cię Magdaleno, kocham Cię!
I młodzieniec wymówił te słowa tak namiętnie, że Magdalena usłyszawszy je, całem zadrżała ciałem.
— I ja, rzekła, pochylając głowę na ramię jego — o! i ja kocham Ciebie.
Amory, poczuwszy ten ciężar spoczywający mu na ramieniu, zamknął na chwilę oczy — i sądził, że przytomność utraci w zbytku szczęścia tak wielkim.
— O mój Boże! rzekł — kiedy pomyślę że jutro muszę Cię opuścić ubóstwiona moja Magdaleno... kiedy pomyślę, że tygodni całe, a może i dwa miesiące widzieć Cię nie będę!... a kiedy powrócę nie będę mógł rzucić się do nóg twych i ucałować stóp twoich, i przycisnąć Cię do serca mojego, bo będzie on i nie pozwoli — kiedy o tém wszystkiém pomyślę, przysięgam Ci, gotów em wyrzec się wszystkiego dla Ciebie!
I młodzieniec opasał swém ramieniem giętką kibić kochanki, która ugięła się pod jego ciśnieniem i zbliżyła się do niego.
— Nie, nie, szeptała Magdalena — mój ojciec słusznie mówi, trzeba żebyś jechał; potrzeba abyś mi pozwolił nabrać sił, do zniesienia miłości naszej. Wiesz o tém, że ona mało mię nie zalała już dwa razy, mnie biedną trzciną. — Mnie zabić? rozumiesz to Amory? rozumiesz, że mogłabym umrzeć, i dziś nie byłabym przy tobie, pełna szczęścia i radości, i życia — ale bym leżała w głębi grobu, z rękami w krzyż złożonemi......
Ale co tobie mój ukochany Amory?
— O! mój Boże! zawołał Amory, nie mów takich rzeczy, Magdaleno, bo rozum stracę do reszty.
— Więc przestanę... — Patrz ukochany mój, oto jestem szczęśliwa, i Bogu dzięki ocalona i powrócono światu; otóż jestem przy tobie; a w koło nas noc cudowna, i w około nas wszystko miłością tchnie! Słuchaj! — czy nie zdaje ci się, że Aniołowie nawet szepczą do siebie wyrazy podobne naszym?
I zatrzymała się, jak gdyby chciała usłyszeć lepiéj.
W téj chwili lekki powiew rozwiał nieco długie włosy Magdaleny, i końce jéj loków dotknęły lica młodzieńca, który znowu za słaby na takie uczucie, pochylił głowę w tył i westchnął.
— U! zlituj się Magdaleno, zlituj się nademną! szeptał Amory.
— Zlitować się nad tobą? — więc nie jesteś szczęśliwy? — O! ja nie wiem, ale mnie się zdaje mój drogi, że niebo mi zesłało nie ziemskie marzenie. Powiedz mi, czy nie takie szczęście czeka nas w raju? czy istnieje, czy może istnieć większe jakie?
O! jest, jest — szeptał Amory, otwierając oczy i widząc piękną twarz Magdaleny skłonioną ku sobie, — O! jest, jest jeszcze większe daleko.
I zarzuciwszy obie ręce swoje na szyję Magdaleny, z wolna jéj głowę do swojéj przybliżał, póki włosy jéj nie musnęły znowu jego lica, i póki tchnienie jego nie zmięszało się z jéj tchnieniem.
— A jakież to szczęście? mój Boże! spytała Magdalena.
— O! szczęście to, szczęście niewymowne kiedy słowa kocham! razem z dwojga ust wyrzeczone w jednym się stapiają pocałunku. — Ja kocham Cię Magdaleno!...
— Kocham cię Am...
I usta młodzieńca dotknęły w téj chwili jéj ust.
Ale wyraz zaczęty w niewysłowionéj miłości skończył się krzykiem strasznej boleści.
Na ten krzyk, Amory cofnął się nagle, i pot zimny na czoło mu bił.
Magdalena padła na ławkę; jedną ręką cisnęła piersi, drugą chustkę niosła do ust.
Straszna myśl przebiegła przez głowę młodzieńca.
Padł na kolana przed Magdaleną, otoczył ją ręką swą — i wyrwał jéj chustkę od ust.
Mimo ciemność dojrzał na niéj krew.
Wtedy porwał ją na ręce i biegnąc jak szalony zaniósł do pokoju, położył na łóżku, i sam bez tchu i mowy prawie, chwycił za sznurek idący do pokoju p. d’Avrigny i ciągnął ze wszystkich sił i dzwonił.
Później myśląc, że niepodobna mu będzie znieść wzroku tego biednego ojca, wybiegł, i jak zbrodniarz jaki schronił się do swego pokoju.
Tam był z godzinę bez przytomności prawie, tamując dech, podsłuchując najmniejszy szelest przezedrzwi uchylone. Nie śmiał zejść i spytać się, co się stało — i doświadczył wszystkich męczarni, które dzielą wątpienie od rozpaczy.
Nareszcie usłyszał, że któś wchodzi po schodach, zbliża się ku niemu — i ujrzał po chwili starego Józefa na progu.
— I cóż Józefie, spytał, a Magdalena?
Józef nic nie mówiąc podał mu list.
W tym liście p. d’Avrigny pisał mu tylko:
— „Tą razą umrze pewno — i umrze przez Ciebie!”
Łatwo pojąć, jak przepędził noc Amory.
Pokój jego był właśnie po nad pokojem Magdaleny. Przez noc całą biedny młodzieniec leżał na posadzce i słuchał. Czasem tylko wstał i otworzył drzwi, spodziewając się że jaki służący przechodząc, powie mu choć słów kilka o niéj.
Nieraz słyszał jak szli i wracali szybko: wiecznie napady choroby powtarzały się; i znowu dyszał kaszel jéj, co mu rozdzierał wnętrzności.
Zaczęto dnieć; zgiełk w pokoju Magdaleny ucichł pomału; Amory sądził, że zasnęła.
Zeszedł do małego salonu; długo stał podedrzwiami jej sypialni i słuchał, i nieśmiąc wejść, nie chcąc wrócić do siebie, stał jak wbity w ziemię.
Drzwi się nagle rozwarły — Amory cofnął się.
To d’Avrigny wychodził z pokoju córki, a na widok młodzieńca twarz jego przybrała wyraz surowości straszliwéj.
I Amory czuł, jak nogi pod nim drżą, i na kolana padł, cichym głosem o przebaczenie błagając.
Przez chwil kilka klęczał; ręce wyciągnął ku p. d’Avrigny, i skłonił czoło i nie śmiał podnieść go; a piersi wzbierały łkaniem i łzy padały na posadzkę.
Wreszcie uczuł, że p. d’Avrigny wziął go za ręce — a ręce były zimne jak z marmuru.
— Wstań Amory, rzekł on, nie twoja w tém wina, ale wina natury, co sprawia iż miłość ożywcza dla jednych, jest — śmiertelnym ciosem dla innych. Jam przewidywał to wszystko i dla tego właśnie obciąłem, abyś jechał od nas.
— Mój ojcze, mój ojcze, ocal ją, ocal — choćbym jéj już nigdy ujrzeć nie miał;
— Ocalić ją — mówił p. d’Avrigny — sądzisz że potrzeba prosić mię abym ją ocalili — nie mnie proś — proś Boga!
— Więc nie ma żadnej nadziei — więc potępieni jesteśmy nieodzownie?
— Amory, odpowiedział p. d’Avrigny, wiesz że użyję wszystkich środków jakich sztuka moja dostarczyć mi może — ale ja ci powiadam, że sztuka nic nie pomoże przeciw chorobie, która do tego już stopnia jest rozwinięta, jak ta.
I dwie duże łzy spłynęły z pod suchych powiek skołatanego starca.
Amory łamał ręce w rozpaczy. P. d’Avrigny ulitował się wreszcie boleści jego, i przyciskając go do serca mówił mu.
— Słuchaj, jedno nam tylko zostaje — uczynić jéj śmierć znośniejszą; na to tylko mogę użyć sztuki mojéj, na to tylko zda ci się miłość twa. Wypełnijmy więc wiernie tę ostatnią powinność! Idź do siebie, jak będziesz mógł widzieć Magdalenę przyszlę tam.
Amory straszliwych oczekiwał wyrzutów; ta boleściwa dobroć zmieszała go — i byłby wołał raczej słyszeć przekleństwa, jak te ponure łagodności wyrazy.
Poszedł na górę i chciał pisać do Antoniny, ale dwóch myśli związać nie był w stanie.
Rzucił pióro precz, i głowa pochyliła się mu na stół.
I pozostał tak długo, nieruchomy, niemy, nie mierząc wcale czasu. — Józef zbudził go z tego letargu mówiąc:
— P. d’Avrigny prosi pana.
Amory wstał w milczeniu i poszedł za starym sługą. — Przededrzwiami wstrzymał się: nie miał odwagi wejść.
— Chodź Amory, rzekła Magdalena siląc się aby mówić głośno, chodź!
Biedna, cierpiąca poznała kroki kochanka. Amory chciał rzucić się do jéj pokoju, ale pojął, co za skutek mogłoby sprawić podobne ukazanie się. Ułożył więc twarz swą, z lekka uchylił drzwi, i wszedł z uśmiechem na ustach, ze śmiertelnym bólem w sercu.
Magdalena wyciągnęła obie ręce ku niemu, i chciała się podnieść; ale to było zbyt wielkie wysilenie dla niéj — i osłabiona padła na poduszki.
Wtedy cała wyrachowana spokojność młodzieńca znikła wraz. Widząc jéj bladość, i osłabienie, krzyknął boleśnie i skoczył ku niéj.
P. d’Avrigny wstał, ale Magdalena wzięła go za rękę, a giest jéj był tak błagalny, że siadł znowu na krzesło, i głowę oparł w milczeniu.
I była cisza głęboka — tylko Amory przerywał ją łkaniem swém.
Wszystko było w tym stanie jak przed piętnastą dniami; ale tą razą był to napad powtórny.




IV.
Amory do Antoniny.

Czy będę żył czy umrę? takie pytanie zadają sobie codzień, patrząc na Magdalenę słabszą coraz, i na marzenia moje gasnące z jéj życiem. Przysięgam ci Antonino, że kiedy wchodzę do niéj i pytam się p. d’Avrigny, jak się mamy? mówię szczerą prawdę; i dziwi mię to, że nie odpowiada mi: gorzej się macie.“ —Z resztą zaledwo się łudzić mogę. Zrazu niewiara moja chciała zwalić wyrok nauki; miałem nadzieję;—ale nadzieja, coraz bardziéj mię opuszcza. Jeszcze liście nie opadną z drzew, a Magdaleny nie będzie już na téj ziemi.
Antonino! mówię Ci, potrzeba dwa groby wykapać od razu. — Mój Boże — nie mam żadnej goryczy w sobie, a przecież nie mogę odpędzić od siebie tej myśli, że smutny jest mój los i godny politowania — Doszedłem do progu szczęśliwości najwyższéj, aby paść na progu tym; widziałem wszystkie radości tej ziemi i tracę je; żywiłem w sercu nadzieję błogiej przyszłości — i nadzieje te odbiegają mnie na zawsze. Bogaty, młody, i tak kochany, życia tylko pragnąć mogłem — a umrę ostatniem tchnieniem u kochanej mej Magdaleny.
I kiedy pomyślę, że to ja.... O mój Boże, mój Boże — gdybym miał odwagę odmówić jéj!.... ale by sądziła może, że jej nie kocham, i odmowa moja oziębiłaby może jej miłość! — prawie przyznaję się, że lepiej jest, jak jest, bo pewny jestem przynajmniej, że umrę razem z nią.
Co za serce ma p. d’Avrigny! — od tego listu ostatniego ani słowo jedno wyrzutu z ust jego wie wyszło; nazywa mię ciągle synem swym, jak by zgadywał, żem oblubieńcem Magdaleny nie tylko w tém życiu — ale i w tamtém.
Biedna Magdalena! ona nie widzi, że godziny nasze policzone są. Jej choroba ma ten dziwny przywilej, że chory niebezpieczeństwa nie domyśla się wcale. Mówi mi ciągle o przyszłości, robi projekta i plany; nigdy nie była cudniejsza i łaskawsza dla mnie; co chwila gniewa się, że nie pomagam jej budować tych zamków powietrznych.
Dziś rano przestraszyła mię bardzo.
— Mój kochany, rzekła mi, póki jesteśmy we dwoje tylko, daj mi atramentu i papieru muszę pisać.
— Co takiego? Magdaleno. Jesteś tak słaba?
— To mi pomożesz Amory.
— Oniemiałem — to mnie dobiło. Myśliłem, że poznała wreszcie niebezpieczeństwo nasze, że jakieś złowieszcze przeczucie mówiło jej, że koniec jej bliski; że chciała pisać ostatnią wolę swą. Przyniosłem jej, czego żądała. — Ale była zbyt słaba, jakem przewidział. Mimo to, żem utrzymywalł ją, Zawróciło się w głowie, pióro wypadło z ręki, musiała się położyć.
— Prawda Amory, rzekła mi, po chwili odpoczynku, nie mogę pisać; ale będę ci dyktowała, pisz....
Wziąłem pióro, i byłem gotów — a pot zimny na czoło bil. Dyktowała mi tryb życia cały, w którym oznaczyła zatrudnienie na każdą godzinę, przez cały czas, któryśmy mieli razem żyć.
Jutro P. d’Avrigny chce zrobić konsylium, bo jako ojciec wątpi o swojej sztuce. — Konsilium! rozumiesz Antonino, sześciu ludzi przyjdzie, ubranych czarno, sześciu Sędziów przyjdzie uroczyście wydać wyrok życia lub śmierci nad biedną, chorą, niewinną Magdaleną. Straszliwy to sąd, co chce odgadnąć wolę Boga.
Kazałem sobie dać znać skoro tylko przybędą. Nie będą widzieli Magdaleny. P. d’Avrigny obawia się, aby widok ich nie wyprowadził jéj z błędu. Nie będą wiedzieli, że idzie o córkę ich towarzysza: p. d’Avrigny boi się, aby przez litość nie zataili przed nim czego. Ja się ukryję, ale będę przy tém konsilium. Ani ojciec ani lekarze nie będą wiedzieli, że jestem tam.
Pytałem go wczoraj w jakiem celu zwołuje tę radę.
— To nie w celu żadnym ale w nadziei — odrzekł mi.
— A jakaż jest nadzieja? spytałem, czepiając się jak biedny rozbitek, deszczki małej, którą spostrzegłem na drodze mej.
— Możem nie poznał choroby albo możem się omylił wleczeniu, dla tegom zawezwał tych właśnie, co trzymają się metody, którą ja potępiam. Oby Bóg chciał, aby mię upokorzyli, aby mi dowiedli że jestem głupszy od najgłupszego cyrulika!.. — O! jakżebym wtedy był szczęśliwy, mój Amory — niższością moją! Niech mi który z nich powróci córkę, żonę tobie, nie zrobię tak jak ci klienci, co obiecuję nam połowę majątku swego, a później przysyłają kilkanaście dukatów przez lokaja. — Nie! — Zbawcy dziecka mojego powiem radosny: ty jesteś Bogiem lekarskiéj sztuki, potęga twoja wszechmocna. — Weź klientów moich, i zaszczyty moje, i tytuły i krzyże i sławę moję weź — jam ci to zabrał niesłusznie — tobie jednemu należy się to.
Ale niestety! dodał po chwili bolesnego milczenia, smutnie kiwając głową: to jedno mię trwoży żem się nie omylił, być może.
Magdalena się budzi, idę do niej.
Do jutra.
Dziś o 10ej z rana, Józef dał mi znać, że lekarze zebrali się w gabinecie p. d’Avrigny; poszedłem natychmiast do biblioteki, i tam ukryty za drzwiami szklanemi, mogłem widzieć wszystko i słyszeć wszystko.
Byli tam już: znakomitości same medycyny, wszyscy xiążęta nauki. — Sześciu było, a drugich takich sześciu nie znajdziesz łatwo wreszcie Europy, a przecież, kiedy P. d’Avrigny weszedł, powstali wszyscy i skłonili się mu, jak poddani królowi swemu.
Na pierwszy rzut oka mogło się zdawać, że był zupełnie, spokojny; ale ja, co go widzę od dwóch miesięcy, jak wiecznie zajęty dziełem zbawienia swéj córki — ja dojrzałem po zaciśniętych szczękach jego i zmienionym głosie, że był głęboko wzruszony. I zaczął mówić. Oświadczył im przyczynę dla któréj wezwał ich; opowiedział im śmierć matki Magdaleny, i dzieciństwo słabe ukochanego dziecięcia, i ostrożności jakich używał gdy dorastała, i obawy jego, kiedy nadchodził wiek namiętności, i miłość jej dla mnie. Wszystko to mówił nie nazywając nikogo z nas. I mówił daléj, jak ojciec wahał się oddać córkę za mąż i jak w skutku wypadków następnych omal nie straciła życie. Nareszcie mówił (a ja czułem, że straszna zbliża się chwila, sądziłem że będzie oskarżał mnie) nareszcie mówił o ostatniej katastrofie, i o tem jak zwątpił o życiu chorej, o którą prawie od urodzenia walczył ze śmiercią opornie.
O! przyznaję się, zachwiałem się na nogach, oparłem się o mor. Nie oskarżał mię wcale, po prostu opowiedział rzecz.
Potem skończywszy historyę chorej zaczął historyę choroby: śledził ją we wszystkich jej przejawach, rozbierał wszystkie jej zjawiska, pokazywał im śmierć w piersiach Magdaleny, robiąc niby sekcyę na żywej; i wszystko to mówił z taką mocą, tak jasno i dobitnie, że ja sam, obcy zupełnie nauce, mogłem zatrwożonym wzrokiem śledzić postęp zniszczenia.
O! mój Boże! mój Boże! On widział wszystko, odgadł wszystko, biedny ojciec, i zniósł to; a za każdem słowem jego, za każdą fazą nową choroby, którą opisywał, słuchacze jego, winszowali mu, unosili się bez końca.
A kiedy skończył rozbiór męczarni swojej, kiedy boleść po boleści przedstawił im chorobę dziecięcia, kiedy wystawił im cały szereg tych cierpień, co zabijają nas troje od razu — nazwali go swym mistrzem, królem swym nazwali. Wszystko to było doskonałe — głębokie! nic nie puścił mimo — nic! było to cudo-badania: widział i pojął wszystko jak Bóg sam! A on przez ten czas ocierał pot z czoła, bo ostatni blask nadziei mu gasnął, bo widział, że nie omylił się.
Ale jeśli pojął powstanie, bieg i postęp choroby, może przynajmniej leczenie mylne było. Wtedy zaczął się wykład środków, jakich używał, walcząc z chorobą; cały spis sposobów ratunku, które czerpał z doświadczenia innych i myśli własnéj. Był to przegląd oręża, którym bezustannie walczył przeciw tym suchotom odradzającym się wiecznie. I cóż pozostawało uczynić? Myślił jeszcze użyć tego lekarstwa — ale było zbyt silne; chciał spróbować innego — ale mogło być bez skutku. A więc odwoływał się do kolegów swych, bo wyznawał im, że sam przyszedł już do téj granicy, po za którą nie sięga nauka ludzka.
Uczony Arcopag milczał przez chwilę; widziałem, nadzieja błysnęła na czole p. d’Avrigny. Niezawodnie zbłąkał się, niezawodnie pominął jaki środek pewny i niezawodnie jego uczeni koledzy objaśnieni dobitnością jego analizy, podadzą mu lekarstwo proste, łatwe skuteczne, i ocalą mu dziecię.... i dla tego milczeli i namyślali się, nim radzić zaczną. Ale milczenie to, było niemem uczczeniem i podziwieniem, i wkrótce zaczęły się pochwały nie zwykłe, straszliwe. Według słów ich: Pan d’Avrigny był zaszczytem lekarzy Francyi. Wszystko co człowiek zrobić może — on już zrobił; ani jednego błędu, ani jednej wątpliwości, ani jednej rzeczy niepewnej. — Przedstawił im widok cudowny odmalowawszy tę walkę człowieka przeciw naturze, któréj tak długo się opierał. On rozsunął granice nauki, ale dalej iść nie było podobna, wszystkie środki ludzkie wyczerpane.
Gdyby chory nie był śmiertelnie dotknięty, on wyleczyłby go; ale teraz, choćby cudu dokazał nawet, widocznem było, że chory umrze za 15 dni, co najwięcej.
Na ten wyrok p. d’Avrigny zbladł — nogi zadrżały pod nim, padł na krzesło i rzewnie zapłakał.
— Ale, pytali go ci panowie, dla czego chory tak obchodzi pana?
— O! panowie, wołał biedny ojciec rozdzierającym głosem — to moja córka!
Nie mogłem wytrzymać dłużéj — wszedłem do gabinetu, i rzuciłem się w jego objęcia!
Wtedy zrozumieli wszyscy i wyszli w milczeniu.
Pozostał jeden tylko, a gdy p. d’Avrigny podniósł głowę, zbliżył się do niego.
Był to jeden z lekarzy, co trzymał się metody wyłącznej, przez innych wzgardzonéj. Nie miał żadnego szacunku dla p. d’Avrigny, był nawet jego nieprzyjacielem. — On rzekł:
— P. d’Avrigny! moja matka umiera, jak córka twa; tak jak ty dla uratowania córki, tak samo i ja nie oszczędzałem niczego byle matkę ocalić. Dziś rano, idąc tu przekonany byłem, że nie ma ratunku dla niéj. Teraz nadzieja moja wróciła. Powierzam Panu matkę mą — uleczysz mi ją niezawodnie.
P. d’Avrigny westchnął i podał mu rękę.

Potem poszliśmy do pokoju Magdaleny. Przyjęła nas uśmiechem nie spodziewając się, że dla nas była trupem już!
Amory do Antoniny.

Poprzedniej nocy, Pan d’Avrigny czuwał z kolei. Ja byłem w swym pokoju — ale noc całą nie mogłem zmrużyć oka na chwilę. Od pięciu tygodni nie spałem może więcéj nad 48 godzin. Nie długo, niedługo spocznę na wieki. — Ach! kto mię widział przed dwoma miesiącami, kto widział młodość moje i wesele, pełność życia i nadziei na mem licu, ten by nie poznał mnie dzisiaj. Twarz moja wybladła, czoło zmarszczkami ściągnięte; ja sam czaję, żem się zestarzał: w 40tu dniach przeżyłem lat 40 prawie.
Dziś rano nie mogąc zasnąć wcale, o 7ej może zeszedłem. P. d’Avrigny wychodził z pokoju córki. Zaledwo mię dostrzegł; zdaje się że jedną ma tylko myśl w głowie, i od sześciu tygodni ani słowa nie zapisał do dziennika swego, w którém niegdyś kreślił wypadki dni przeżytych. — Bo też teraz dzień każdy mało ma wypadków, ale jakże wiele zawiera boleści — Nazajutrz po zapadnięciu jej powtórném napisał tylko.
„Znowu chora!...
I więcéj nic. — Mój Boże, ja wiem co on napisze następnie.
Zatrzymałem go i pytałem się ojej zdrowie.
— Nic dobrze się ma, ale śpi, rzekł mi, nie patrząc na mnie w roztargnieniu; Panna Brown jest przy niej, ja idę przygotować dla niej napój.
Jeszcze od owego balu, P. d’Awrigny jeden z pokoi zamienił na aptekę, i wszystkie lekarstwa które Magdalena zażywa, jego własnemi rękami są robione.
Posunąłem się ku drzwiom chorej. Zatrzymał mię nip patrząc ciągle na mnie i rzekł!
— Nie chodź, obudzisz ją!
Później poszedł, najmniejszej już na mnie nic Zwracając uwagi. Wzrok jego nieruchomy, głowa pochylona, palec wiecznie na ustach — a w głowie ciągle myśl jedna, wiecznie taż sama, jedyna.
Wtedy nie wiedząc co robić ze sobą aż do jéj obudzenia się, poszedłem sam do stajni, osiodłałem konia, skoczyłem nań i puściłem się w cwał.
Więcej niż miesiąc nie wychodziłem wcale — wielką potrzebę odetchnąć świeżem powiewem. Przybywszy do lasku na alleję Madrycką, przypomniałem sobie mój spacer przed trzema miesiącami. Jakże się rzeczy zmieniły: wtedy stałem na progu szczęścia, dziś jestem na progu rozpaczy.
Zaledwo zaczyna się Wrzesień, a liście opadają już. Lato było skwarne, bez wiatrów chłodnych, bez deszczów ożywczych. Zato jesień wcześnie zabija nam kwiaty i Magdalenę zabije.
Dosyć było ludzi w lasku, mimo że dopiero 10ta, i czas wcale pochmurny. Puściłem swobodnie konia mego, doniósł mię aż do Marly, przesadzając barjery i rowy. — O 11ej godzinie wróciłem do domu zmęczony jazdą, skołatany boleścią; jednak czułem, że zmęczenie ciała zmniejszało ból duszy mojej.
Magdalena tylko co się obudziła. Drogie dziecię! Nie cierpi wcale, umiera zwolna, nie wiedząc o tém, że umiera. Pytała się gdziem był tak długo; nieobecność moja niepokoiła ją. — O tobie tylko Antonino nie mówi wcale. Zkąd milczenie? Zbliżyłem się do łóżka jej i powiedziałem, że sądziłem, iż śpi jeszcze i dla tego nie wchodziłem. Nie pozwoliła mi skończyć i na znak przebaczenia podała mi rękę malutką, palącą. Potem prosiła mię, abym jéj przeczytał cokolwiek z Pawła i Wirginii.
Otworzyło mi się właśnie pożegnanie tych biednych dzieci. O! zaledwo łzy mogłem wstrzymać, Czasami P. d’Avrigny wchodził do pokoju, ale oddalał się natychmiast zajęty cały myślą swą. — Magdalena wyrzucała mu łagodnie to zamyślenie. Zaledwo jéj słuchał; nie odpowiadał prawie. W samej rzeczy badając wiecznie chorobę, zdaje się, że o córce zapomniał. Około 6tej wieczorem wrócił, przyniósł jéj napój i kazawszy napić się, zalecił jak największą spokojność.
Dziś wieczór ja byłem przy niéj z kolei. P. d’ Avrigny, Panna Brown i ja mieniamy się tak ciągle, i siedzimy po całych nocach przy niéj. Chociaż byłem mocno zmęczony i zbolały, upomniałem się przecież o prawo moje, i p. d’Avrigny wyszedł, nie rzekłszy ani słowa przeciw temu. — Magdalena zasnęła spokojna jak gdyby godziny, jej policzone nie były. Ale ja niespałem. — Smętne myśli moje odpędzały sen. Jednak koło północy, zaczęło mi się ćmić w oczach, głowa mi ciężyła, i walcząc przez chwilę przeciw snowi, uległem mu nareszcie, i wsparłem czoło o krawędź jéj łóżka.
Wtedy, jakby chcąc wynadgrodzić mi boleści dzienne, słodkie sny przed sklejonemi stanęły oczyma. Zdało mi się, że była noc i noc czerwcowa, spokojna, gwiaździsta. Ja i Magdalena chodziliśmy razem. Kraj był jakiś obcy — wszelako mi znany. Szliśmy rozmawiając po nad brzegiem morza, w około pięknéj zatoki, i podziwialiśmy blask księżyca, co srebrzył spokojne wód fale; nazywałem ją żoną mą, ona mówiła mi Amory, a mówiła tak słodkim głosem, że Aniołowie cudniejszej nie znają muzyki.
Nagle, obudziłem się z tych snów rozkosznych; ujrzałem pokój ciemny, białe łożę, ponurą kobietę, co przy Magdalenię czuwa z nami, a obok mię stał p. d’Avrigny, poważny i milczący, badał uśpioną córkę; twarz jego była nieruchoma, oczy straszne wyrazem myśli głębokiéj.
Widzisz, żeś źle zrobił napierając się czuwać dziś, rzekł mi zimno; w 24 roku życia sen potrzebniejszy jest aniżeli w 60tym. Idź odpoczniéj nieco, mój kochany, ja zostanę tu.
Nie było w słowach jego ani cierpkości, ani urągania; i owszem można było dojrzeć współczucie ojcowskie dla mej słabości, a przecież uczułem w sobie szal jakiś głuchy i zazdrość głęboką. Bo w istocie on mi się wydaje istotą nad ludzką, duchem pośrednim między Bogiem i ludźmi; zdaje mi się, że żaden warunek tej ziemi nie cięży na nim, że nie potrzebuje ani pokarmu ani snu: od miesiąca nie stano łóżka jego, bo czuwa ciągle, czuwa zawsze, myśli zawsze i bada.
Czyliż ten człowiek z żelaza?
Niechciałem iść do siebie, poszedłem do ogrodu; siadłem na tę samą ławkę na któréj siedzieliśmy razem. I najdrobniejsze szczegóły nocy owej stanęły przed myślą moją. W całem froncie jedno tylko okno słabem świeciło światłem. To okno Magdaleny. — Patrzałem na to światło słabe i drżące i porównywałem je z tym ostatkiem życia, które ożywia jeszcze ciało ukochanej mej Magdaleny. Jedną rażą światło zagasło — ciemności mię otoczyły. Zadrżałem. Czyż to niedoskonały obraz istnienia mojego? — Tak pomału gaśnie ostatni płomien światłości, która przez chwilę jaśniała wśród mroku życia mego.

Wróciłem do pokoju i płakałem.
Amory do Antoniny.

Omyliłem się, Antonino. P. d’Avrigny ma także godziny słabości i rozpaczy. Dziś rano wszedłszy do jego gabinetu, zastałem go pochylonego nad biurkiem; głowę miał opartą na ręku. Sądziłem że śpi, i zbliżyłem się do niego nie tak już upokorzony, bom mniemał, żem dostrzegł i w tym człowieku ludzką słabość. — Ale sądziłem źle; usłyszawszy kroki me, podniósł głowę; po twarzy jego obfite płynęły łzy.
Wtedy serce moje ścisnęło się straszliwie; pierwszy raz dopiero widziałem łzy na twarzy jego.
A dotąd widząc spokój jego, sądziłem, że miał nadzieję.
— Czyż nadzieja ocalenia jéj zginęła? zawołałem....
Więc nie znasz środka już? Nie masz żadnego lekarstwa?
— Nic nie działa, nic, odpowiedział mi. Wczoraj przygotowałem jéj napój nowy, bezskuteczny, bezużyteczny, jak wszystkie poprzednie. Ach! i cóż to jest nauka? mówił daléj, podniósłszy się i chodząc wielkiemi kroki; to cień, to czczy wyraz. Gdyby mi jeszcze mówiono, że idzie o wlanie życia w organizację starą, zużytą którą wiek sam ciągnie do grobu, że idzie o odżywienie krwi zbiedniałej latami, że idzie o mnie naprzykład, ha! wtedy rozumiałbym, że niepodobna ożywić nicestwa. Ależ tu — potrzeba ocalić dziecię ledwo na świat narodzone, potrzeba wyrwać chorobie organizację młodą, świeżą, pełną życia, pełną siły — i nie można zrobić tego — nie można!
I biedny ojciec łamał ręce, a ja bezsilny niewiadomością moją, równie jak on nauką, patrzałem na niego niemy, nieruchomy.
— A jednak, mówił daléj niby do siebie samego, gdyby wszyscy ci, co się zajmują sztuką leczenia, równie pracowali szczerze jak ja, ileżby nauka zyskać mogła? — Nikczemni! — ale w tym stanie, w jakim jest, na cóż się przyda! O mój Boże! chyba na to żeby mi objawić, że za ośm dni, córka moja już żyć nie będzie.
Wydałem głuchy okrzyk.
— O! nie! odrzekł on, niby w szaleństwie.
O! nie! ona nie umrze, ja ocalę ją! — wynajdę napój jaki, lekarstwo jakie, wynajdę tajemnicę życia wiecznego, bodajbym lekarstwo to zaprawił krwią żył moich, wynajdę je — i ona nie umrze!
Pskoczyłem ku niemu, ująłem go w objęcia moje, bo zdało mi się, że padnie z osłabienia.
— Słuchaj Amory, rzekł mi, dwie myśli wiecznie krążą po mej głowie, i zdaje mi się, że mnie o szaleństwo przyprawią. Pierwsza jest, że moje dziecię żyłoby może, gdyby je można zaraz, bez żadnego zmęczenia i wstrząśnień przenieść do łagodniejszego klimatu do Nicy, na Madezę, albo do Palmy. Dla czegóż Bóg, dawszy ojcom miłość boską dla dzieci, niedał im potęgi równéj ich miłości, nie pozwolił rozkazywać czasowi, niszczyć przestrzeni, odległości, poruszać świat cały dla dziecka. O! mój Boże to niesprawiedliwie, to bezbożnie. Druga myśl, co mię męczy jest, że nazajutrz może po śmierci córki mojéj, wynajdzie kto, może ja sam wynajdę lekarstwo przeciw chorobie, na którą ona umiera. O! gdybym to ja znalazł, sądzę, że nie powiedziałbym nikomu! bo i cóż mię obchodzą córki obce? Nieciłby ojcowie ocalili mi córkę moją!
W tej chwili panna Brown weszła z oznajmieniem, że Magdalena się obudziła.
Wtedy Antonino, widziałem, jak cudowną potęgę ma człowiek ten nad sobą samym. — Rysy jego wzburzone usłuchały woli jego, i przybrały wyraz zwykłego spokoju. — Ale coraz spokojność ta staje się bardziéj ponurą. Poszedł więc pytając mnie, czy idę z nim. Ale ja nie mam téj stoickiej energii jak on. Ja potrzebuję więcéj daleko czasu, żeby twarz moja uspokoiła się jakotako — półgodziny prawie przeszło nimem był wstanie kazać się Magdalenie.
I właśnie w téj przerwie piszę do Ciebie, kochana, Antonino.

Amory do Antoniny.

Jakiego anioła straci ziemia! patrzałem dziś na Magdalenę: w fosy jéj długie, złociste, rozwiane po poduszce, białość perły, oczy duże pełne smutku. To piękność ostatnia, najwyższa, którą resztki życia oświecają ciało, martwe niezadługo. I mówiłem sobie: Czyż w głosie jéj i w spojrzeniu, i w głębokiej miłości, co się uśmiecha jéj uśmiechem, czyż w tém wszystkiem nie odbija się dusza jéj? — Czy to wszystko nie jest duszą samą? a dusza czy może umierać?
A ona mrze przecież!
I wdzięk ten cały się zaćmi, zaginie — nie należąc do mnie wcale. I na ostatnim sądzie, Serafin co wezwie Magdalenę aby z niéj równego sobie zrobić anioła, nie mojem ją nazwie imieniem.
Biedne dziecko! i ona widzi teraz, że słońce życia jéj zachodzi; i złowieszcze przeczucia zaczynają dręczyć ją.
Dziś rano, nimem wszedł do jéj pokoju stałem przez chwilę podedrzwiami, bo tak robię zwykle, chcąc zebrać całą noc duszy swej, i wypogodzić twarz nieco.
Słyszałem jak łagodnym głosem dziecięcia mówiła do ojca: O! ja czuje że mi bardzo źle!... Ale ty mię ocalisz mój ojcze, ty mię ocalisz, — bo wiesz, że gdybym ja umarła i on by umarł także?
— O! tak — tak! najdroższa Magdaleno tak, jeśli ty umrzesz — ja żyć nie będę.
Wszedłem w téj chwili i uklękłem przy jéj łóżku.
Ojciec miał właśnie odpowiedzieć jéj, ale dała mu znak aby milczał. I ona także, kochana Magdalena moja, sądzi, że nie znam stanu jéj zdrowia i chce ukryć przedemną przeczucie swoje.
Podała mi rękę — podniosła mię, a kiedym wstał prosiła abym jéj jeszcze raz zagrał tego walca Webera, który lubi tak. Wahałem się. P. d’Avrigny skinął na mnie, żebym jéj usłuchał.
Niestety! tą razą już biedna, droga moja Magdalena, nie wstała, nie przyszła do mnie; i potęga melodyi nie działała na nią tak silnie jak wtedy; zaledwo zdołała unieść się na łóżku, a potem kiedy ostatnia nota ucichła, kiedy ostatni dźwięk ulatywał, zamknęła oczy i wzdychając padła na poduszki.
Później myśli poważne zajęły ją. Powiedziała ojcu, że byłaby bardzo szczęśliwą, żeby się mogła widziéć z proboszczem Ville-d’ d’Avray, który jéj pierwszą dawał kommunię. Wtedy p. d’ Avrigny poszedł napisać list do tego godnego pasterza. Ja zostałem przy niéj.
Czyż to wszystko nie smutne, czyż nie można umrzéć z tego już? Umrzeć! — to jedyny wyraz stosowny.
Ale czy pojmiesz jedną rzecz Antonino? ona nie mówi o tobie, nie pragnie widziéć cię wcale, a p. d’Avrigny z swej strony nie przypomni jéj nawet, że ty istniejesz na świecie.
Ach! gdybyś mi wyraźnie nie zabroniła mówić z Magdaleną o Tobie, dawnobym wiedział przyczynę tego milczenia.

P. d’Avrigny do proboszcza wsi
Ville-d’Avray.
Szanowny pasterzu!

Moja córka umiera. Nim stanie przed sądem Boga chciałaby widzieć ojca swego duchownego. Przybywaj więc co rychlej, proszę Cię. — Znam Cię dosyć, dlatego nie piszę Ci więcej. Wiem, że gdy kto cierpi, i w cierpieniu swojem wzywa Ciebie, dość ci powiedzieć: przybądź — i przybędziesz.
Jeszcze o jedną łaskę proszę Cię. Niech cię nie dziwi treść proźby mojej i zapomnij że prosi cię ten, którego nazywają, choć sensu w tém niema, jednym z pierwszych lekarzy Paryża.
Prośba moja następująca:
Wszak prawda, że w Ville-d’Avray jest ubogi pasterz jeden, Andrzej, który między włościanami za cudownego uchodzi lekarza, i jak mówią, przez proste kombinacje pewnych roślin wrócił do życia wielu ludzi, skazanych na śmierć przez medyków najbieglejszych.
Wszystko to słyszałem dawno. Wszak nie mylę się? — Wolno mi jeszcze mieć nieco pamięci. Opowiadano mi o tych cudach, kiedym był jeszcze szczęśliwy, a więc nie łatwo wierzący.
Przywieź mi tego człowieka szanowny kapłanie, proszę cię.

Leopold d’Avrigny



V.

Konny posłaniec umyślnie wyprawiony, odwiózł list do plebana. Tegoż samego dnia o 5 po obiedzie przyjechał pleban i przywiózł ze sobą pasterza. Pasterz ten, byt to nie okrzesany chłop, bez żadnych wiadomości, i jeżeli p. d’Avrigny mógł mieć jaką z téj strony nadzieję, to po pierwszém stówie jego łatwo mógł pojąć, o ile nadzieja ta była urojona.
Wprowadził go jednak do pokoju córki, pod pozorem, że człowiek ten przyszedł oznajmić iż pleban nazajutrz dopiero przybędzie. Magdalena dzieckiem jeszcze będąc widziała nie raz tego pasterza we dworze, i poznała go teraz z przyjemnością; wychodząc razem z Andrzejem z pokoju córki, p. d’Avrigny spytał go, co sądzi o Magdalenie. Wtedy on z głupotą nieoświecenia rzekł mu, że w istocie ona ma się bardzo źle, ale on jeszcze więcéj chorych uzdrawiał, za pomocą ziół, które miał ze sobą.
I wyciągnął z worka ziół pęki, którym mocy dodawała epoka zbierania ich, jak mówił. Pan d’Avrigny spojrzawszy tylko na zioła te, poznał wnet, że mięszanina ich widocznie zrobić może skutek prostej tyzanny; ale ponieważ nie mogła być szkodliwa, pozwolił przygotować lekarstwo; Sam zaś nie mając żadnej już z téj strony nadziei udał się do plebana.
— Panie plebanie rzekł mu, lekarstwo Andrzeja jest śmieszne; ale pozwoliłem mu zrobić, bo nie jest niebezpieczne. Ani ono opóźni ani przyspieszy godziny śmierci Magdaleny: a śmierć ta nastąpi w nocy z Czwartku na Piątek, albo w Piątek rano, co najpóźniej. Dość się znam na tém, rzekł z gorzkim uśmiechem, dość znakomitym jestem doktorem abym mógł sądzić, że przepowiadając to nie omylę się.
Widzisz więc szanowny plebanie, że żadnej z tego świata nie mam nadziei.
— Panie d’Avrigny miej w Bogu nadzieję, rzekł pleban.
— Właśnie do tego chciałbym dojść, rzekł p. d’Avrigny wahając się chwilę. Tak, spodziewałem się zawsze, wierzyłem zawsze w Boga, a szczególniej kiedy mi córkę dał. A przecież przyznam ci się, że wątpienie nie raz w mojej głowie powstało. Analiza pełna jest wątpienia; patrząc ciągle na materyę, zaczyna się nie wierzyć w istnienie ducha; a kto nie wierzy w ducha, ten nie będzie wierzył w Boga samego. — Kto odrzuca cień, odrzuca słońce. I ja w mojej niedołężnej dumie człowieczej odważałem się nieraz poddawać bezbożnym badaniom moim Boga niepojętego. Niech cię te nie gorszy, ojcze mój, bo teraz żałuję za te myśli zuchwałe. Dziś patrzę na nie jak na zbrodnię, na niewdzięczność obrzydłą — bo dziś ja wierzę!
— Wierzcie a będziecie zbawieni, rzekł kapłan.
— Właśnie te słowa powtarzam ciągle mój ojcze, rzekł p. d’Avrigny, bo dziś nie tylko wierzę w myśl jako pyszni, ale w literę wierzę jako prostaczkowie. Wierzę w to, że Bóg jest dobry, wielki, miłosierny; że jest wieczny i zawsze przytomny w nieskończenie małych wypadkach życia. Wierzę w to, że Ewangelia Boskiego naszego Zbawcy zawiera w sobie nie symbole tylko, ale fakty.
Wierzę, że historya Łazarza i córki Jairy nie parabolami są tylko, ale wypadkami rzeczywistemi; że nie o zmartwychwstaniu towarzystw ludzkich w nich jest mowa, ale po prostu o powróceniu do życia osób szczególnych: wierzę nareszcie, że Zbawiciel pozostawił władzę Apostołom swoim, a zatem wierzę i w cuda, które oni uczynić mogą za boskiém Świętych Pańskich pośrednictwem.
— Jeśli tak jest — toś szczęśliwy synu mój, rzekł pleban.
— O! tak! zawołał p. d’Avrigny padając na kolana o tak! bo wierząc ślepo, mogę paść do nóg twych, mogę ci powiedzieć mój ojcze, że nikt na imię świętego nie zasłużył więcéj od ciebie; całe życie twoje litość i modlitwa zajmuje, i wszelka czynność twoja czysta jest i Bóg patrząc nadzielą twoje błogosławi im. Święty człowieku, uczyń cud dla mnie; powróć życie córce mojej, powróć życie dziecku mojemu!.......
— Niestety! odpowiedział kapłan, niestety! żałuję cię, i boleję nad tém, że nie jestem tak próżen zarzutu jak mówisz mi, i że nie mam cnoty tyle, abym cud podobny uczynić mógł. Ja mogę tylko błagać tego, który losy nas wszystkich trzyma w swojém ręku.
— A więc wszystko skończone! rzekł p.d’Avrigny powstając. Bóg pozwoli umrzeć córce mojéj, wszak pozwolił umrzeć synowi swemu!....
I p. d’Avrigny wyszedł z gabinetu za plebanem, przestraszony bluźnierstwem swojém.
Napój Andrzeja, nie miał w istocie żadnego skutku.
Magdalena przebyła noc w gorączce i spała, ale sen był niespokojny; w jéj marzeniach przebijały się jéj początki konania.
O świcie zbudziła się i krzyknęła. P. d’Avrigny był przy niéj jak zwykle wyciągnęła; ku niemu obie ręce wołając:
— O mój ojcze! mój dobry ojcze, nie uratujesz mię więc?
P. d’Avrigny przyciągnął ją do serca, i łzami odpowiedział na jéj wołanie.
Magdalena uspokoiła się wkrótce i spytała czy ksiądz przyszedł.
— Przyszedł, córko moja, odpowiedział p. Avrignv.
— Ja bym chciała widzieć go, rzekła Magdalena.
P. d’Avrigny posłał dać znać plebanowi, który też przybył natychmiast.
— Ojcze mój, rzekła mu Magdalena, posyłałam po Ciebie, boś ty moim ojcem duchownym. Chciałabym ci się wyspowiadać, czy możesz słuchać mię teraz?
Pleban dał znak przyzwolenia.
Wtedy Magdalena zwracając się do p. d’Avrigny rzekła: Mój dolny ojcze, zostaw mię na chwilę z tym drugim ojcem moim, który jest ojcem nas wszystkich.
P. d’Avrigny pocałował ją w czoło i wyszedł.
We drzwiach pokoju swego spotkał się z Amorym, wziął go za rękę i nic nie mówiąc zaprowadził go do pokoju w którym Magdalena modlić się zwykła; padł przed krzyżem na kolana ciągnąc młodzieńca za sobą i rzekł mu:
— Módlmy się!
— Wielki Boże! zawołał Amory — czyż umarła! — a ja przy niéj nie byłem?
— Nie — nie, odrzekł p. d’Avrigny, nie; uspokój się Amory, jeszcze 24 godzin możemy ją zatrzymać na tym świecie; i ty będziesz przy jéj skonaniu, będziesz Amory.
Amory rzewnie zapłakał, i wsparł głowę na klęczniku. Upłynął tak może kwadrans, drzwi się otworzyły wszedł sędziwy kapłan. Amory się odwrócił.
— I cóż? spytał.
— To Anioł, odpowiedział pleban.
P. d’Avrigny spytał z kolei:
— A kiedy święte namaszczenie?
— Dziś o 5éj wieczorem. Magdalena prosi, aby Antonina obecna była temu ostatniemu obrządkowi.
— To widać czuje już sama, że umrze niedługo, szeptał p. d’Avrigny.
Natychmiast posłano po Antoninę do Ville-d’Avray, następnie p. d’Avrigny wraz z Amorym i kapłanem weszli do pokoju Magdaleny:
Antonina przybyła o 4éj po południu.
Pokój Magdaleny smutny wtedy przedstawiał widok. Z jednej strony łoża stał p. d’Avrigny ponury, prawie dziki rozpaczą: trzymał za rękę umierającą córkę, i utkwiwszy w nią oczy szukał jeszcze ostatniego środka w głębokości myśli swéj, jak gracz kiedy ostatni grosz na kartę kładzie. Amory, siedział po drugiej stronie; chciał się uśmiechnąć do Magdaleny — i płakał biedny. Kapłan, postać szlachetna i poważna, stał w nogach jéj poglądając to na umierającą, to na niebo, co ją przyjąć wkrótce miało do siebie.
Antonina podniosła zasłonę drzwi, i stanęła w ciemnym kącie pokoju.
— Nie kryj przedemną łez swych Amory, mówiła zwolna Magdalena; gdybym ich nie widziała w oczach twoich, wstydziłabym się tych, co mi z ocz płyną. Jeśli płaczemy, czyż nasza w tém Wina? płaczemy, bo smutek to nie mały rozstawać się w wieku naszym. — Życie mi się zdawało tak dobre, i świat tak piękny mi się zdawał — A nadewszystko kiedy pomyślę, że nie będę więcej widziała ciebie, że nie dotknę twojéj ręki już, nie będę mogła podziękować ci za przywiązanie twoje, że położę się i zasnę nie mając wcale nadziei, że mi się we śnie ukażesz o mój Amory — to jest okropnie! Pozwól mi popatrzyć na Ciebie jeszcze, mój drogi, abym mogła przypomnieć sobie obraz twój, gdy będę sama jedna w pośród ciemnej nocy grobu mojego.
— Moje dziecko, rzekł dobry kapłan, opuszczasz rzeczy ziemskie, ale w zamian otrzymasz niebo.
— O! ja posiadałam miłość jego, mówiła z cicha Magdalena. Amory, mówiła daléj głośno, kto będzie Cię kochał jak ja cię kocham? Kto Cię zrozumie jak ja rozumiałam? Kto jak ja podda czynności swoje pod twą łagodną władzę, i uczucia swoje i myśli swoje? Kto miłość własną swoją utopi w miłości ku tobie, tak jak twoja ufająca ci i posłuszna Magdalena? O! gdybym znała taką, przysięgam, powierzyłabym jéj Ciebie; bo teraz nie jestem już zazdrosną.... Ach! biedny, ukochany mój, żałuję ciebie równie jak siebie żałuję, bo dla Ciebie, świat będzie pusty tak jak mój grób......
Amory płakał i po licu Antoniny łzy płynęły obfite; kapłan modlił się, żeby nie płakać.
Jeden p. d’Avrigny, przez miłość wielką dla córki zachował w obec jéj całą moc nad sobą.
— Zanadto mówisz Magdaleno, rzekł jéj łagodnym głosem.
Na te słowa umierająca dziewica odwróciła się do ojca z obliczem pełném wdzięku i szczerości...
— A tobie, cóż powiem, rzekła; tobie, co od dwóch już miesięcy mówisz i robisz rzeczy tak wzniosłe; tobie co mię tak doskonale przysposabiasz do tego, abym nie oślepiła się dobrocią Boga; tobie którego miłość niezmierna i miłosierna tak, że nie jest wcale zazdrosna, a przynajmniéj nie okazuje tego, co daleko większą jest rzeczą. Zresztą teraz mógł byś Bogu tylko zazdrościć jednemu. Zawsze, takie zaparcie się wzniosłe jest, podziwiam je — i, dodała ciszej po chwili, obciąłbym naśladować.
— Moje dziecko, rzekł kapłan, Antonina przyjaciółka twoja, siostra twoja którejś żądała, jest tu. Antonina oznajmiona w ten sposób, ze łzami w oczach zbliżyła się do Magdaleny, Magdalena się wahała z razu, ale później sama przezwyciężając siebie, podała rękę kuzynce.
Antonina rzuciła się na jej łóżko.
I obie dziewice trzymały się w uściskach czas niejaki; potem Antonina zajęła miejsce kapłana, który był wyszedł z pokoju. Antonina, mimo niepokój, jakiego już od dwóch miesięcy doświadczała, mimo boleść, którą czuła w téj chwili, była jednak tak piękna i świeża, tyle życia w niej było, że łatwo wytłumaczyć sobie znaczenie tego zazdrosnego spojrzenia, które Magdalena od pięknéj i świetnej dziewicy zwróciła na rozpaczającego kochanka. W spojrzeniu tém łatwo można było wyczytać, iż Magdalena zazdrościła Antoninie długiej i jasnej przyszłości, do któréj zdało się, była tak oczywiście przeznaczoną; zazdrościła tego prawa jakie Antonina miała do każdego młodego serca, ognistego a wolnego.
P. d’Avrigay pochylił się ku niéj.
— Wszak sama wzywałaś jej — rzekł.
— Tak, tak, mój dobry ojcze, mówiła Magdalena, i szczęśliwa jestem że ją widzę.
I z wyrazem anielskiéj dobroci, biedna umierająca Magdalena uśmiechnęła się do kuzynki.
Amory, w ruchu tym Magdaleny widział tylko uczucie naturalnej zazdrości, jakiego doświadcza istota słaba i umierająca na widok siły i pełności życia. Dla tego on sam poglądając to na swą Magdalenę bladą i osłabioną, to na Antoninę żywą tak piękną, sądził że uczuł toż samo co Magdalena, że uczuł jakąś nienawiść i gniew przeciw zuchwałej piękności, która tak okrutną tworzyła sprzeczność z tą śmiercią boleściwą. Zdało mu się, że gdyby nie miał umrzeć z Magdaleną, jak to był postanowił, to znienawidziłby na zawsze Antoninę, (tę żywą ironię) o tyle, o ile kochałby wspomnienie Magdaleny.
Dla tego natychmiast, chciał przysięgą uspokoić biedną umierającą kochankę; ale w tej chwili odgłos dzwonka przejął go dreszczem. Kapłan z Ville-d’Avray, w towarzystwie Zakrystyana i dwóch chłopców, szedł z ostatnim sakramentem na śmierć przygotować Magdalenę.
Na odgłos tego dzwonka każdy zamilkł i padł na kolana. Jedna Magdalena uniosła się nieco na łożu, jak gdyby chciała wyjść na przeciw Boga, co szedł do niej.
Naprzód wszedł Zakrystyan z krzyżem i dzieci ze świecami, za nimi szanowny kapłan ukazał się z wiatykiem.
— Mój ojcze, rzekła Magdalena, na progu nawet wieczności, grzeszne myśli mogą plamić duszę: boję się czym nie zgrzeszyła od spowiedzi. Nim przyjmę ciało Pana naszego i Zbawiciela, chciałabym ci, mój ojcze, objawić wątpliwości moje.
Przybliż się do mnie, proszę cię.
P. d’Avrigny i Amory usunęli się razem, i kapłan zbliżył się do Magdaleny.
Wtedy przeczyste dziecko to, poglądając na Antoninę i na narzeczonego swego, rzekło słów kilka po cichu. Kapłan odpowiedział na nie znakiem błogosławieństwa.
I święty obrzęd się zaczął.
Kto nie klęczał sam u łoża ukochanéj osoby, ten nie może czuć ile każde słowo wyrzeczone przez kapłana i powtarzane przez obecnych, ile słowo każde przenika do ostatnich głębi duszy. — Amory za każdem uderzeniem serca, sądził że mu pęknie za chwilę. Z rękami załamanemi, z głową w tył rzuconą, i z twarzą łzami oblaną, był istnym obrazem Rozpaczy.
P. d’Avrigny nieruchomy, nie westchnął, nie jęknął ni razu, jednej łzy nie uronił. Gryzł milcząc chustkę, i przypominał modlitwy dziecięce zapomniane od dawna.
Antonina słaba jak kobieta, nie mogła powstrzymać łkania.
I w pośród tych trzech boleści, tak różnie objawionych, odbywał się obrządek święty.
Wreszcie — kapłan zbliżył się do Magdaleny. Ona złożyła ręce, podniosła się, oczy utopiła w niebo i przyjęła w spiekłe wargi hostyę świętą, którą przed sześcią laty po raz pierwszy przyjmowała z rąk tegoż samego kapłana.
Potem, osłabiona tém wysileniem, padła na łóżko, szepcąc:
— O mój Boże, spraw, żeby on o tém nie wiedział nigdy, że zobaczywszy Antoninę chciałam aby on umarł ze mną razem.
Kapłan wyszedł z ludźmi swymi.
Wtedy Magdalena, po kilku chwilach straszliwego milczenia, puściła ręce swoje, które ciągle miała złożone. P. d’Avrigny i Amory ujęli je.
Antonina modliła się.
I zaczęło się milczące i ponure czuwanie.
Magdalena jednak chciała mówić jeszcze, chciała po raz ostatni pożegnać ukochane serca.
Ale słabła tak nagle, i kilka słów wyrzeczonych kosztowało ją tyle, że p. d’Avrigny, nachylając ku niéj ubieloną głowę, prosił ją na klęczkach by nie mówiła.
On widział dobrze, że już wszystko skończone. Teraz pragnął jedynie tego tylko, aby odwlec jak można, wieczny ten rozdział.
Naprzód prosił Boga o życie dla Magdaleny, później o lata życia, później o miesiące, o dnie, teraz błagał tylko Pana o kilka godzin, o kilka chwil jeszcze błagał Pana.
— Zimno mi — wyrzekła Magdalena.
Antonina legła na nogach kuzynki i przez kołdrę chciała je ogrzać tchnieniem swojem. Magdalena bełgotała zaledwie; już nie mówiła.
Jak odmalować strapienie i boleść, co ściskała trzy serca wtedy? — Ci, którzy w straszną i ostateczną noc, ci co w noc taką jak ta, czuwali nad córką, nad matką — ci pojmą boleść tę. — Ci którym los oszczędził uczuć podobnych, niech błogosławią Boga, niech dziękują mu, że nie rozumieją udręczenia takiego.
Antonina i Amory niespokojnie poglądali na P. d’Avrigny. Nadzieja w nas jest tak silna, że żadne z nich nie przypuszczało, żeby nie było ratunku już, i dla tego na czole p. d’Avrigny szukali choćby promyka tej nadziei, która ich ożywiała.
Ale czoło to było ciągle ponure i pochylone, i żaden blask nie oświecał niezmiennej jego boleści.
Około 4ej nad ranem sen zmorzył Magdalenę.
Amory, widząc jak oczy zamyka wstał nagle; ale p. d’Avrigny powstrzymał go skinieniem.
— Śpi tylko, rzekł, uspokój się, Amory;jeszcze jej z godzina życia zostaje.
W istocie spała, piękna, wątła, delikatna.
A noc tymczasem nikła i gwiazdy niby topniejąc tonęły w bieliźnie jutrzenki.
P. d’Avrigny jedną ręką trzymał rękę Magdaleny, drugą badał bicie pulsu, który zaczął słabnąć w końcu ręki — a podnosił się wyżej ku łokciowi.
O 5ej zadzwoniono na Anioł Pański — i dzwonek sąsiedniego Kościoła wezwał wiernych do modlitwy.
Ptaszyna jakaś siadła na oknie, zaśpiewała i uleciała.
Magdalena otworzyła oczy, chciała się podnieść i powtórzyła dwa razy: duszno! duszno!, upadła i westchnęła.
Było to ostatnie westchnienie.
P. d’Avrigny podniósł się i tłumionym głosem rzekł:
— Żegnam cię, Magdaleno.
Amory krzyknął.
Antonina zapłakała.
Magdalena już nieżyła. Razem z gwiazdami zagasła. Pomału, ze snu przeszła do śmierci; jedynem wysileniem jej było westchnienie.
Ojciec, kochanek i siostra poglądali chwil kilka w milczeniu, na drogie im zwłoki. Oczy jej, które w niebo już patrzeć miały, otwarte były; dla tego Amory wyciągnął rękę chcąc zamknąć powieki. Ale p. d’Avrigny zatrzymał go.
— Ja jestem ojcem, Panie, rzekł.
I oddał umarłéj tę pobożną i straszliwą usługę; potem, po chwili niemego i bolesnego patrzenia, na piękną jéj twarz, zimną już, nasunął kołdrę, co śmiertelnym stała się całunem. Wtedy wszyscy padłszy na kolana modlili się za nią tu, a ona tam modliła się za nich już.
Amory poszedł do swego pokoju. Ale w około niego, w sprzętach, w obrazach, w powietrzu samem — tyle było wspomnień rozdzierających, tyle myśli okropnych, że wytrzymać nie mógł tam. Wyszedł z domu pieszo, bez celu, bez myśli, bez planu, dla tego tylko, aby zmienić miejsce.
Było w pół do siódmej z rana.
Szedł z głową pochyloną, a w ciemności i samotności duszy swej widział tylko postać Magdaleny — okrytą śmiertelném nakryciem.
Słyszał tylko echo złowieszcze i nieustanne — co mu powtarzało: umrzeć, umrzeć! Nie wiedząc jakim sposobem, zaszedł na bulwar włoski — wtem napotkał przeszkodę na drodze — Podniósłszy głowę ujrzał trzech młodych ludzi, którzy mu zastąpili drogę. Byli to trzej jego znajomi, weseli towarzysze kawalerskiego jego życia; suknie ich rozrzucone, cygara w ustach, ręce w kieszeniach, pokazywały widocznie, że znajdowali się w tym stanie upojenia, w którym chętnie poznaje się przyjaciół i pragnie się w serdeczności uścisnąć im ręce.
— E! wszak to Amory, zawołał jeden głosem, który wyrażał całą pogardę dla tego wszystkiego co się na około dziać mogło.... Dokądże niesiesz kroki twoje o! Amory, i dla czego od dwóch już miesięcy nie widziano cię nigdzie?....
— Naprzód Panowie, rzekł drugi przerywając pierwszemu, Amory jest porządny wcale chłopiec; przed wszystkiem więc, oczyśćmy się przed niem ze zbrodni włóczenia się po mieście o tej zakazanéj godzinie, o 7ej z rana! Przynajmniéj, nie myśl mój drogi, żeśmy powstawali tak rano. Jeszcześmy się spać nie kładli rozumiesz? i właśnie spieszymy do łóżek. Cała noc, we trzech — rozumie się trzy a trzy to sześć — przepędziliśmy u Alberta; bankietowaliśmy wcale po królewsku, i teraz wstydliwie, pieszo, dla orzeźwienia, wracamy w progi domowe.
— To dowodzi, rzekł trzeci nieco więcej pijany, to dowodzi właśnie całéj głębokości i prawdy tego politycznego aforyzmu Tallejranda.
„Kiedy kto zawsze cnotliwy....
Amory patrzał na nich pomięszany, i słuchał nie rozumiejąc wcale.
— A teraz Amory, rzekł pierwszy, na Ciebie kolej.
Wytłumacz się nam, dla czegoś wyszedł tak wcześnie i co znaczy to zniknięcie twoje od dwóch już miesięcy.
— Ach! ja wiem już, rzekł drugi, wiem panowie.
Nie darmo od godziny dowodzę wam, że choć piłem za was dwóch, jestem najmniej pijany.
Przypominam sobie, wszak to Amory choruje na małżeństwo, to córka doktora d’Avrigny...
— Prawda! — jeżeli mię pamięć nie myli, albo jeżeli papa nie dał nam fałszywej daty na owym wieczorze, to dziś, 11 Września Amory zaślubi piękną Magdalenę.
— Tak, ale zapominasz, rzekł drugi, że właśnie na owym wieczorze infantka padła w spazmach na ręce naszego przyjaciela.
— Ba! spodziewam się, że już niema i śladu tego.
— Niema! panowie rzekł Amory.
— Wyzdrowiała?
— Umarła!
— Kiedy?
— Przed godziną.
— Do djabła, zawołali trzej rozstrzepańcy, nieco zdziwieni.
— Przed godziną! Biedny Amory — a ja właśnie chciałem się prosić na śniadanie dziś z rana.
— Niewczesna proźba, ale ja was z swej strony zapraszam na jutrzejszy pogrzeb Magdaleny.
I ścisnąwszy ich za ręce po kolei, oddalił się. Trzej przyjaciele popatrzeli na siebie.
— Diable szalony! — rzekł jeden.
— Raczej djable silny — rzekł drugi.
— To na jedno wyjdzie, dodał Albert.
— W każdym razie, panowie, odpowiedział pierwszy, takie spotkanie owdowiałego kochanka, nie jest wcale pocieszającą rzeszą po przepiciu.
— Czy będziesz na pogrzebie? rzekł drugi.
— Nie można nie być, rzekł Albert.
— Ale panowie, panowie, rzekł pierwszy, niezapominajcie tylko, że jutro Grizi występuje w Otello.
— Prawda! to nic; pójdziemy do kościoła pokazać się tylko, żeby nas Amory widział — to dosyć
I wszyscy trzéj ruszyli ku domowi, zapaliwszy cygara, zagasłe podczas rozmowy.
Amory wracając do siebie zaczął rozbierać myśl, która dotąd kryła się wśród cienia i niepewności.
Chciała umrzeć!
Bo cóż mu zostawało na tym świecie, kiedy Magdaleny nie było? Jakież pragnienie, jakież uczucie, mogło go przywiązywać do życia? Tracąc kochankę czyż nie utracił całéj przyszłości? Teraz więc zostawało mu tylko połączyć się z nią, jakto sobie nie raz jeden przyrzekał.
Jedne z dwojga, mówił do siebie Amory: albo jest życie przyszłe albo go niema.
Jeśli jest — znajdę Magdalenę, odzyskam mą radość, szczęście moje.
Jeśli nie ma — pozbywam się boleści i łzy sobie osuszam.
W obu razach nic nie tracę — mogę zyskać wszystko; wszak tracę tylko życie!
Po takiem rozumowaniu, Amory mógł być spokojny, prawie wesoły.
Uczyniwszy takie nieodzowne postanowienie nie potrzebował wcale przerywać codziennych zatrudnień życia, nie potrzebował usuwać się od ludzi.
Zresztą gdy się wieść o jego śmierci rozejdzie, nie chciał wcale aby mówiono, że zabił się w szaleństwie bezrozumném, w przystępie rozpaczy.
Przeciwnie trzeba było, aby wiedziano, że to postanowienie uczynione było na zimno; że miało dowodzić siły jego, nie słabości.
Otóż tedy Amory miał zrobić tak: Dziś uporządkuje swoje intéressa, rachunki, napisze ostatnią swą wolę, osobiście odwiedzi przyjaciół co bliższych, którym oznajmi tylko, że w daleką wybiera się podróż.
Jutro, poważny ale spokojny, będzie przy obrzędzie pogrzebowym ukochanej swej Magdaleny. Wieczorem pójdzie do teatru, posłuchać w głębi loży ostatniego aktu Otello, tego romansu Saula, który Magdalena lubiła tyle, tego łabędziego śpiewu, arcy dzieła Rossyniego.
Sztuka jest przyjemnością poważną i dziwnie przygotowuje na śmierć.
Wyszedłszy z teatru uda się do siebie i wystrzałem z pistoletu rozstrzaska sobie głowę.
Nim pójdziemy daléj, powiedzmy, że Amory miał serce szczere, duszę prawą i z całą dobrą wiarą układał te szczegóły zgonu swego. Nie uważał nawet tego, że za wiele robił przygotowania, że można umrzeć daleko prościej. Przeciwnie, on był w tym wieku, że to wszystko co chciał zrobić, wydało mu się bardzo prostém i bardzo wielkiém. Na dowód możemy powiedzieć, że przekonany mocno będąc, iż mu dwa tylko dni życia zostają, potrafił uspokoić boleść swą; Wrócił spokojnie do domu, położył się, i skołatany tylu wzruszeniami rozmaitemi i zmęczeniem długiem, spał mocno, jak spodziewał się spać następnej nocy.
O 3éj obudził się, ubrał starannie, zrobił wizyty, które był postanowił; zostawił bilety nieobecnym. oznajmił innym zamierzoną podróż, uścisnął jedną czy dwie osoby, innym podał rękę przyjazną, wrócił do pałacu, i jadł obiad sam, bo ani p. d’Avrigny ani Antonina nie pokazali się przez cały ten dzień. Wszystko to robił z taką straszliwą spokojnością, że służący pytali się siebie czy on rozumu nie stracił.
O 10éj godzinie udał się do swego mieszkania przy ulicy Mathurins i tam zaczął pisać testament. Połowę majątku zostawiał Antoninie; sto tysięcy franków przeznacza dla Filipa, który co dzień, do ostatniéj chwili troskliwie dowiadywał się o zdrowie Magdaleny, resztę podzielił na rozmaite zapisy.
Potem wziął dziennik swój i zapisał w nim wszystko co się stało, odkąd przestał był pisać, aż do ostatniej chwili, nawet swoje zamiary ostatnie umieścił; wszystko to odbył spokojnie, i najmniejszy ruch podczas pisania nie pokazywał żadnéj wewnętrznej zmiany.
I właśnie dla tego spał w dzień, aby mógł w nocy siedzieć dłużéj.
O 8éj z rana wszystko było skończone.
Wziął pistolety, nabił każdy dwiema kulami, włożył je do kieszeni paletotu, siadł do karety i kazał się zawieść do p. d’Avrigny.
P. d’Avrigny nie wyszedł dotąd z pokoju córki.
Na schodach Amory spotkał Antoninę; szła właśnie do siebie, ale Amory zatrzymał ją za rękę, przyciągnął z lekka ku sobie, i pocałował ją w czoło z uśmiechem.
Antonina ulękła się téj spokojności i patrzała za nim, póki nie wszedł do swego pokoju. — Tam położył pistolety do szuflady biurka swego, zamknął ją i klucz schował do kieszeni.
Potem zaczął się wybierać na pogrzeb.
Ubrawszy się zeszedł na dół i spotkał się z p. d’Avrigny, który i tę noc jeszcze strzegł córki swojéj umarłéj, tak jak przez cały czas siedział był przy żywej. Biedny ojciec miał oczy zapadłe, twarz bladą i zbolałą, jak gdyby sam z grobu wychodził; wyszedłszy z pokoju Magdaleny cofnął się; światło dzienne obrażało wzrok jego.
— Już dwadzieścia cztery godzin przeszło! rzekł zamyślony. I podał rękę młodzieńcowi, i patrzał na niego długo, w milczeniu; być może myślił zanadto, aby mógł mówić.
A przecież od wczorajszego dnia już wydawał rozkazy spokojnie i z zimną krwią.
W skutek tych rozkazów Magdalena wystawiona będąc w kaplicy pałacowej, miała być przewieziona do parafii właściwej. W południe miało się odbyć nabożeństwo żałobne; następnie ciało miało być pochowane w Ville-d’Avray.
O w pół do dwunastej żałobne karety przybyły. P. d’Avrigny i Amory siedli do pierwszéj; i chociaż zwyczaj zabrania ojcom odprowadzać ciała dzieci, on jednak pojechał do kościoła.
Nawa kościelne, kaplica i chór były okryte białemi zasłonami. Ojciec i narzeczony weszli do choru ze śmiertelnemi szczątkami, które mieli oddać ziemi. Przyjaciele i ciekawi, jeżeli trzeba dwoma nazwiskami oznaczać te dwa rodzaje ludzi tak do siebie podobne, przyjaciele i ciekawi, siedli na dole po obu stronach.
Nabożeństwo odbyło się poważnie i ponurą.
Talberg, przyjaciel Amorego i p. d’Avrigny, grał na organach, a wieść o takiéj uroczystości nie mało przyczyniła się do powiększenia tłumu obecnych. Szczególnie też dla trojga młodych znajomych Amorego, którzy mieli iść do teatru, były to dwa koncerty zamiast jednego.
Jednak, między wszystkimi, co słuchali i patrzyli. ojciec tylko i kochanek pojęli dobrze, w sercach swych straszliwe słowa modlitw żałobnych, które brzmiały smętnemi tony.
P. d’Avrigny chciwie stosował do siebie myśl wierszy rozpaczną, i wgłębi duszy powtarzał z kapłanem święte wyrazy:
„Dam wam pokoj wieczny, mówi Pan, bo znaleźliśmy łaskę u mnie, i znam was z imienia waszego: błogosławieni którzy umrą we mnie; oni odpoczną po trudach swoich, bo sprawy ich idą za niemi.”
Z jakiem uniesieniem i zapałem osierociały ojciec wołał:
„Panie, rozwiąż życie moje: Boże! wygnanie moje długie jest; czekam Panie póki godzina moja nie przejdzie. Dusza moja pragnie Ciebie jak ziemia wyschła pragnie deszczu: i jako jeleń spragniony szuka źródlanej wody, tak serce moje szuka Ciebie o Panie!”
Ale piersi starca i młodzieńca wzruszyły się nadewszystko, kiedy straszliwy śpiew Dies irae zadrżał pod palcami Talberga i rozległ się w śród sklepów świątyni: a przecież wrażenie nie było u obu jednakie Namiętny Amory owładnął hymnem gniewu, i zrobił z niego niby wołanie piersi swoich. P. d Avrigny, skołatany, poddał się przestrachowi żałosnego głosu i skłonił głowę pod jego groźbą.
Kochanek myśl swą rozpaczną podłożył pod muzykę tę, i notami jéj straszliwemi piorunował na nicość téj ziemi, na której nie było już Magdaleny.
„Niechaj zginie ziemia ta, pusta na wieki, kiedy słońce jéj zagasło, kiedy miłość jéj zginęła! Niechaj zapadnie, niech się obróci w proch! Oto przychodzi sędzia najwyższy, co siedzi na tronie błyskawic, i ukarze was wszystkich, was bezbożnych i winnych: on zabrał wam tylko Magdalenę z tego świata i świat ten zamienił się w otchłań piekielną!”
Ale strapiona dusza starca, nie tak potężnie gniewna jak dusza 25-letniego młodzieńca.
On zadrżał na słowa te nadludzkie i uląkł się majestatu Boga gromiącego, co sądził już córkę jego, i wkrótce jego samego sądzić będzie. On pyszny i wątpiący, uczuł małość swą i nicość. I zagłębił się pomieszany w sumienie swoje, i ujrzał w niém przewinienia swoje i bał się, nie tego, że Bóg może go razić piorunem, ale że go może odłączyć od córki, na wieki.
Jednak po słowach groźby nastąpiły słowa nadziei. Z jakąż wtedy wiarą żywą, z jakim niepokojącym zapałem uczepił się obietnicy nieskończonego miłosierdzia, jakiemiż łzami błagał łaskawego Boga, aby zapomniał o sprawiedliwości swojej dla miłosierdzia swego!
Kiedy obrządek ostatni się skończył, Amory wyszedł z czołem wzniesionym, jak gdyby wyzywał świat cały; a p. d’Avrigny szedł za trumną córki spuściwszy głowę na dół, niby pragnąc rozbroić ten mściwy gniew.
Magdalena, jakeśmy powiedzieli, miała być przeprowadzona na cmentarz Ville-d’Avray: bo na tym wiejskiém i samotném leżąc cmentarzu byłaby niedaleko od ojca.
Zaproszeni na pogrzeb byli prawie ci sami, co się znajdowali na ostatnim balu, danym przez pana d’Avrigny. Ale łatwo pojąć, że większa część nie troszczyła się wcale oto, aby zmarłą odprowadzić na samo miejsce ostatniego spoczynku.
Gdyby to na cmentarz le pere Lachaise — to co innego, to byłby spacer prawie; ale do Ville-d’Avray, to tak daleko! trzebaby stracić dzień cały, a dzień jeden drogi jest w Paryżu. To téż trzech czy czterech przyjaciół, jak przewidywał p. d’Avrigny (między nimi i Filip Auvray) siedli do trzeciej karety: p. d’Avrigny i Amory jechali w drugiej, kapłan zajął pierwszą.
Przez całą drogę ojciec i kochanek nie przemówili do siebie ani słowa.
Proboszcz z Ville-d’Avray przyjął orszak pogrzebowy, u wrót domu Bożego. Magdalena miała się zatrzymać jeszcze w małym kościółku, w którym pierwszy raz brała kommunię świętą: zresztą dopóki ziemia nie pokryła jéj zwłoków, p. d’Avrigny zdawało się, że nie zupełnie jeszcze rozstał się z córką.
Tam nie było już organów, nie było przepychu.
Tam słyszałeś tylko modlitwę cichą, niby ostanie pożegnanie szeptane do ucha dziewicy, co opuszczała ziemię dla nieba.
Wkrótce ruszono pieszo, i w pięć minut zatrzymano się przed bramą cmentarza.
Piękny to cmentarz wiejski w Ville-d'Avray.
Taki właśnie jaki lubi Gray i Lamartine; spokojny, wykwintny prawie, wdzięcznie przyczepiony do ścian opiekuńczego kościoła.
Dobrze tam spoczywa się! niema tam ani wielkich pomników, ani kłamliwych napisów; widzisz tylko krzyże drewniane i imiona na nich; daléj tu i owdzie drzewa się wznoszą, co odświeżają ziemię umarłym; a tuż i kościółek, w którym co niedziela polecają duszę ich modlitwom wiernych.
Nie jest to wcale okazałe, ale miło patrzeć na to; wszedłszy tam oddychasz spokojem, i myśl się skupia i mimowoli powtarzasz jak Luter w Worms: „zazdroszczę im, bo spoczywają” (invideo quia quiescunt). Ale Luter kiedy to mówił nie szedł na cmentarz za ciałem swéj córki ukochanej ani drogiej małżonki. Był to głos filozofa, a nie ojca albo kochanka.
O! mój Boże! kto oddać potrafi te okropne wzruszenia, które z kolei wstrząsają duszą człowieka, co okryty żałobą idzie za zwłokami ukochanéj osoby! Naprzód ten śpiew księży, smutny i straszliwy; później widok daleki tego grobu wykopanego świeżo, co się rysuje wśród zielonego trawnika, potem szelest pierwszéj garści ziemi co głucho odbija się o wieko trumny i słabnie coraz, jak gdyby trumna sama oddalała się i zapadała w głębie wieczności.
P. d’Avrigny przy téj ostatniej części obrzędu, klęczał z czołem ku ziemi schylonem.
Amory stał oparty o cyprys, ująwszy ręką jednę z jego gałęzi.
Potem, kiedy zaokrąglono już nieco wzgórek oznaczający grób świeży, (który zwolna zniża się znowu pod stopniami czasu) na boku postawiono marmurową tablicę białą z tym podwójnym napisem:

Tu leży Magdalena d’Avrigny

zmarła 10 Września 1838 r.
miała życia lat 18

trzy miesiące i dni pięć.

Tu leży doktor d’Avrigny,

Jéj ojciec,
Zmarły tegoż samego dnia,

pochowany.......

Na datę zostawiono miejsce próżne, ale p. d’ Avrigny spodziewał się, że przed rokiem próżnia ta zapełniona będzie. Potem, w ziemi świeżo wzruszonéj, która pokryła trumnę, zasadzono zaraz krzak róży białéj, bo Magdalena zawsze lubiła te róże; i boleść ojca poetyczna jak wiersz Ronsard’a, dawała kwiaty te dziecięciu:
„Aby żywe i martwe jej ciało było różą”.
Kiedy wszystko było skończone, doktór ostatni pocałunek posłał córce swéj.
— Do jutra... rzekł półgłosem, do jutra Magdaleno — a później nie rozłączym się już.
I krokiem pewnym, wyszedł z cmentarza z przyjaciółmi.
Zakrystyan zamknął drzwi za nimi.
— Panowie, rzekł wtedy starzec do tych kilku osób, co mieli dosyć odwagi towarzyszyć mu aż do Ville-d’Avray, mogliście widzieć na nagrobku Magdaleny, że człowiek co do was mówi teraz, nie należy już do żyjących ludzi. Od dziś już ja nie należę do ziemi, ale do córki mojéj; od jutra Paryż i ludzie nie zobaczą mnie już, i ja nie ujrzę Paryża ani ludzi. Sam jeden, w domu tym moim, który widzicie, którego okna wychodzą na cmentarz, będę czekał, nie przyjmując nikogo, póki Bóg nie oznaczy daty, na którą miejsce zostawione na grobie naszym. Teraz więc po raz ostatni pozwólcie mi Panowie podziękować wam serdecznie i pożegnać wszystkich.
Głos jego był tak pewny i pełen przekonania, że nikt nie rzekł słowa odpowiedzi. Wszyscy przejęci boleścią, podali mu ręce w milczeniu i oddalili się z uszanowaniem.
Kiedy widział karety unoszące ich do Paryża, obrócił się do młodzieńca, który sam jeden pozostał przy nim z odkrytą głową.
— Amory, rzekł mu, powiedziałem, że od jutra nie zobaczę więcéj Paryża, ale dziś muszę tam być z tobą: muszę wydać niektóre rozkazy, muszę uporządkować interessa.
— I ja także, rzekł zimno Amory. Chociaż pan zapomniał o mnie na grobowym kamieniu Magdaleny, ja jednak widziałem z rozkoszą, że obok niéj, znajdzie się miejsce dla dwóch.
— Ach! zawołał p. d’Avrigny; i patrzał na młodzieńca, nie dziwił się wszakże odpowiedzi; ach! to dobrze.
Późniéj idąc na przód:
— Chodźże, rzekł.
Wsiedli razem do ostatniéj karety, która na nich czekała, i pojechali do Paryża. Przez drogę milczeli, jak rano.
W mieście Amory kazał zatrzymać się.
— Przepraszam, rzekł do p. d’Avrigny, ale i ja mam także załatwić niektóre sprawy dziś wieczór. — Wróciwszy wszak będę miał przyjemność widziéć pana?
Doktór odpowiedział skinieniem głowy.
Amory wysiadł, a kareta jechała na ulicę Angouleme.




VI.

Była dziewiąta wieczorem. Amory wskoczył do dorożki, kazał się wieść na operę włoską. Wszedł do loży i siadł w głębi, blady i poważny. Sala błyszczała światłem i dyamentami. On patrzał na to wszystko zimno, z pewnem zadziwieniem i pogardliwem uśmiechem. Ukazanie się jego zdziwiło nie pomału znajomych. Ale w twarzy jego widzieli coś tak uroczystego i surowego, że wyraz ten oblicza młodzieńca wzbudził w nich uszanowanie mimowolne i nikt nie pomyśli! nawet pójść przywitać się z nim. Amory nikomu nie mówił o postanowieniu swojem, a przecież każdy uląkł się na myśl, że młodzieniec ten być może mówił w téj chwili światu, jak gladiatorowie mówili cezarom.
„Morituri Salutan tte Caesar.!”
Słuchał tego strasznego aktu Otella, tej muzyki, co była niejako dalszym ciągiem Dies irae! Rubini dopełniał Talberga. A kiedy murzyn zabiwszy Desdemonę sam sobie śmierć zadaje, Amory tak szczerze wziął to do serca, że omal nie krzyknął: Prawda Otello, że to nie sprawia boleści?
Po skończonem przedstawieniu Amory wyszedł spokojnie. Nikt go nie zaczepił, nikt za nim nie poszedł. Siadł znowu do dorożki i kazał jechać na ulicę Angouleme. Służba czekała na niego. Amory widział światło w pokoju P. d’Avrigny, zastukał do drzwi jego i po pytaniu: czy to ty Amory? otworzono mu — weszedł.
P. d’Avrigny siedział przed stolikiem, i na jego przybycie powstał.
— Przychodzę uścisnąć cię nim zasnę, rzekł Amory z największą spokojnością. Bądź zdrów mój ojcze, bądź zdrów! —
P. d’Avrigny patrzał na niego bystro, później ściskając go rzekł: — bądź zdrów Amory.
I ściskając go umyślnie położył rękę na sercu. Ale serce to biło spokojnie. Młodzieniec nie spostrzegł tego, i chciał wychodzić.
— Amory! jeszcze słówko, rzekł wzruszonym głosem ojciec Magdaleny.
— Co rozkażesz Panie? spytał Amory.
— Za pięć minut będę u ciebie. Mam ci jeszcze jedną rzecz powiedzieć.
— Będę Cię czekał, mój ojcze.
I skłoniwszy się wyszedł.
Pokój jego i pana d’Avrigny na jednym były korytarzu. Wszedłszy do siebie Amory, siadł przed biurkiem, otworzył szufladę, przekonał się, że nie tknięto jego pistoletów, że były nabite dobrze, i uśmiechał się bawiąc się cynglem. Usłyszawszy kroki p. d’Avrigny, położył broń na swoje miejsce i wsunął szufladę. P. d’Avrigny otworzył drzwi, zamknął je za sobą, i przybliżył się w milczeniu do młodzieńca. Stanął obok niego i wsparł rękę na ramieniu jego. — Przez chwilę była cisza uroczysta.
— Miałeś mi coś powiedzieć, mój ojcze, spytał Amory.
— Tak, rzekł starzec.
— Słucham cię, ojcze.
— Czyż sądzisz, dziecko moje, rzekł p. d’Avrigny, że ja nie pojąłem tego, że ty chcesz się zabić tej nocy, dziś wieczór, w téj chwili zaraz?
Amory zadrżał i mimo woli spojrzał na szufladę, w któréj leżały pistolety.
— Tak, zabić się, mówił dalej p. d’Avrigny. Pistolet, sztylet albo trucizna jest tam, w téj szufladzie. Chociażeś nie wahał się wcale, i właśnie dla tego, żeś się nie wahał, ja pojąłem to wszystko od razu. Otóż, mój kochany, dobrze, to jest wielka, ta rzadka rzecz. Kocham cię za tę miłość jaką masz dla Magdaleny, i powiadam teraz, iż ona słusznie kochała cię tak, boś zasługiwał na to. Prawda, wszak niema po co żyć bez niéj?
O! my się zrozumiemy oba, nie bój się; ale ja nie chcę Amory, abyś ty sam sobie życie odbierał.
— Panie.... Przerwał Amory.
— O! pozwól mi wytłumaczyć się, dziecko moje. Czyż sądzisz, że będę starał się przekonywać, że będę ciebie pocieszał?
Te wyrazy pospolite, te pociechy oklepane nie byłyby godne twej boleści ani mojej. Nie, ja myślę tak samo jak ty, że niemając już Magdaleny naszej tu, jedynie oto starać się powinniśmy aby się połączyć z nią tam. Ale uważaj, ja myśliłem o tem dziś, wczoraj, myśliłem zawsze. Nie złączymy się z nią, mój drogi, zbrojne ręce podnosząc na nas samych. Krótka to droga, ale najmniej pewna, bo nie jest to droga Pana.
— Jednakże, mój ojcze.... zaczął Amory.
— Nie przerywaj mi. Słyszałeś dziś rano w kościele dies irae, Amory?
O! niezawodnie musiałeś słyszeć.
Amory powiódł ręką po czole.
— Tak, słyszałeś, bo straszne dźwięki te uderzają w serca najzimniejsze, wzruszają wyobraźnią najmniéj lękliwą. Otóż! ja, usłyszawszy je myślę i trwożę się. Jeżeli kościół mówi prawdę, jeżeli pan gniewa się za to, że ludzie niszczą to co on sam dał, jeżeli w liczbę wybranych swoich nie przyjmuje tych, co gwałtownie rwą nici żywota swego, jeżeli rozłącz} — nas z Magdaleną? — Wszak to wszystko może być. Gdyby było sto przeciw jednemu, dla tego jednego ja poddam się pod męki straszliwe, będę żył jeszcze dziesięć lat jeśli potrzeba: tak, dziesięć lat przeżyję w boleści, dla tego tylko, aby być pewnym, że odzyskam ją w wieczności.
— Żyć! żyć! wołał boleśnie Amory, żyć bez powietrza, bez słońca, bez miłości, żyć bez Magdaleny!
— Potrzeba żyć! Amory. Słuchaj mię: W Imię Magdaleny, w imię jej święte, ja ojciec jej, zabraniam ci zabijać się.
Amory z rozpaczą pochylił głowę na ręce.
— Słuchaj, mówił starzec po chwili milczenia; słuchaj, jest myśl jedna, słowo jedno, które Bog czy Anioł któregom oddał mu dzisiaj, zesłał mi jak błyskawicę. Kiedy ją do grobu spuszcza — kiedy słyszałem jak ziemia co mię dzieliła od niej padała na trumnę jéj, i kiedym usłyszał to słowo, kiedy myśl ta błysnęła mi — jestem spokojny. Powiem ci to słowo Amory. Potem powiedziawszy ci je, będę cię prosił abyś zastanowił się nad nim, abyś pamiętał na zakaz mój i jestem pewny, że jutro przyjdziesz do mnie, bo chciałbym jeszcze nim się oddalę do Ville-d’Avray pomówić z tobą i z Antoniną.
— I jakież jest to słowo? spytał Amory.
— Słuchaj, mówił uroczyście P. d’Avrigny; niechaj boleść nasza trawi nas, Amory; nie wątpij o potędze rozpaczy twojej, bo inaczéj rozpacz twoja, nie jest rozpaczą. Pamiętaj na to ostatnie, zda mi się, wołanie córki mojéj:
— Po co się zabijać? umiera się.......
I starzec, nic nie dodawszy więcéj, oddalił się zwolna, uroczyście tak, jak był przyszedł.




To nic umrzeć kiedy się sytym jest życia, kiedy życie to zużyło już, kiedy choroba zmogła nas, kiedy długie lata nagromadzone jedne na drugie, zabiły nas już prawie na poły. — To nic umrzeć kiedy większa część uczuć zamarła już w nas, kiedy ułudy i nadzieje, kiedy skłonności zagasły jedne po drugich; kiedy dusza nasza jest niby zimny popiół ogniska, co gorzało w nas. Zostaje ciało. Cóż z tego że ciało pójdzie nieco wcześniej czy później do ziemi? Wszystko, co je ożywiało, opuściła je; wszystko co się uśmiechało, co śpiewało, wszystko co kwitnęło w niém — już znikło. Drzewo życia słabo do ziemi przyczepione i byt cały zaledwo jedném tchnieniem piersi się trzyma; nie trzeba ani silnego cierpienia, ani wielkich ciosów nie trzeba; za lada wstrząsnieniem drzewo wnet pada, życie się kończy, a lody starości przygotowały nas już do grobowego zimna.
Ale umrzeć w 25 roku, kiedyś jeszcze młody, zdrów, silny: nie umrzeć jeszcze ale zabić się — to zupełnie rzecz inna. Jednym razem wyrwać korzenie wszystkie, przeciąć na raz wszystkie nici co nas z światem łączą, wygasić wszystkie tchnienia, któremi wciągamy życie w piersi nasze; czuć że żyły pełne są krwi, i muskuły pełne siły, a wyobraźnia pełna marzenia a serce pełne miłości, że i rozlać wszystką krew, złamać siłę całą, zniszczyć marzenia i przytłumić miłość całą, zacząwszy dopiero pić z jej puharu. — O! to musi okropne zadawać męczarnie! — Zaprzeć się siły, kiedy wszystko w tobie siłą tchnie, wyrzec się przyszłości, kiedy cała przyszłość przed tobą; pożegnać się z byciem, kiedyś dopiero żyć zaczął, unieść ze sobą wiarę swą, i czystość i marzenia swoje, zabić się w pełni życia — to jest dopiero umrzeć prawdziwie!
To też mimo rozumowania wszelki instynkt nas ciągnie do życia; to też choć serce nieustraszone, ręka drży dotknąwszy żelaza; choć wola mocna wahasz się; choć odwaga nie zwykła strach cię zdejmuje.
Czy to tylko brak wiary w życie przyszłe kładzie w usta Hamleta te słowa:

Żyć albo nie Żyć? oto zagadka!...
Czyli szlachetniej zniéść do ostatka
Doli zawziętéj razy i groty;
Czyli przeciwko morzu cierpienia
Broń pochwyciwszy skończyć kłopoty?
Umrzeć? — zasypiać? — potem nic więcéj.
Snem tym zakończyć duszy tortury,
Tysiączne troski — ten dział natury....
Końca takiego jak najgoręcej
Zapragnie każdy — Umrzeć — zasypiać!!
Spać? może marzyć!? — Tak, tu zawada!
Nadtem się bowiem wstrzymać wypada
Co będzie marzyć w śnie zgonu dusza,
Gdy się otrząśnie od zgiełku świata.
Taka uwaga nędzę przymusza

Wlec do ostatka długie swe lata. —
W czułej miłości wzgardy, gorycze,
Albo niegodnych urągowiska,
Czyżby zasługa chciała przyjmować,
Jeśliby wszystko można skwitować
Lada żelazem? któżby niósł brzemię
Potniał i stękał pod ciężkiem życiem?
Lecz trwoga czegoś — jak rzucim ziemię,
Kraj nieznajomy skąd niepowraca
Żaden wędrownik, — chęci nam skraca.
Wolim więc znosić znane nam burze,
Jak nieznanego szukać cierpienia,
Takiem przeczuciem mienim się w tchórze,
Barwa przyrodnia postanowienia.
Na tę myśl straszną staje się blada,
A przedsięwzięcie silnie wezbrane,
Od téj uwagi na wstecz upada
Tracąc uczynku imię. —

(tł. Kefal)

O! nie wstydźcie się wy wszyscy, co jak Hamlet sztyletem w ręku, i wątpieniem w sercu waszem, przybliżacie i znowu oddalacie żelazo od piersi waszych; nie wstydźcie się! Bóg sam wlał w was tę miłość wrodzoną życia, aby was zachować dla ziemi téj, co potrzebuje was. Zaprawdę nigdy żołnierz młody, co w uniesieniu szlachetnem rzuca się odważnie na działo mające zionąć ogniem za chwilę; nigdy męczennik występujący do walki ze lwami nie był więcej gotów na śmierć jak był Amory, kiedy wracał do domu w którym Magdalena umarła.
Broń była już, testament napisany, postanowienie było tak mocne, że młodzieniec w szczerości swojej myślił już o tém z krwią zimną jak o czynie dokonanym. Nie oszukiwał on sam siebie za prawdę; i gdyby nie był uczuł potrzeby uścisnięcia raz jeszcze człowieka, co mu miejsce ojca zastępował, nie cofnął by się bynajmniej, i z bohaterską dobrą wiarą roztrzaskał by czaszkę swoję.
Ale poważny ton p. d’Avrigny i uroczyste jego wyrazy, ale imię święte Magdaleny którego wzywał, warte były zastanowienia. To też Amory, pozostawiony sam sobie, nieruchomy chwil kilka, zaczął niby wracać do życia, z którem się już był pożegnał i powstawszy chodził po pokoju rozdzierany tysiącem męczarni, trapiony tysiącem wątpliwości.
Bo zresztą nie byłaż to okropna rzecz żyć bez celu, bez horyzontu, bez jutra? nie lepiéjże było skończyć wszystko raz jeden? tak zaiste, to byto niewątpliwe. Ale jeśli dla samobójców niema życia w wieczności, jeżeli trzynasta pieśń Danta nie jest marzeniem, jeśli ci, co byli gwałtowni przeciw samym sobie (violenti contra loro stessi) są istotnie wtrąceni w kolo piekielne, w którém ich widział poeta; jeśli Bóg nic chce abyś swawolnie opuszczał szeregi ludzi cierpiących na ziemi, jeśli on oddala od swego majestatu renegatów życia, łamiących prawa natury; jeśli nie pozwala takim widziéć ukochanéj ich Magdaleny — O! wtedy p. d’Avrigny stokroć słusznie mówił, o! wtedy lepiej tysiąc lat przeżyć w strapieniu. Niech więc rozpacz zastąpi między sztyleta, niech nas trawi powolna łez trucizna zamiast opium; umierajmy przez lata całe, ale niezabijajmy się w jednéj chwili. — Wreszcie, zastanowiwszy się nad tem widzimy, że wypadek jest zupełnie jeden zawsze; i ten samy. Boleść, jaką Amory czuł w sobie nie mogła oszczędzać. — Cios był śmiertelny, ugodził w serce, śmierć musiała nastąpić. Pytanie więc, jakie Amory rozbierał tyczyło się środków i czasu, nie treści.
Amory szybko czynił postanowienia i nie rozumiał co to jest targować się z położeniem swojém. Po upływie więc godziny może, postanowił żyć, jak przedtem postanowił był umierać. Potrzeba mu było tylko nieco więcéj odwagi. — Skończywszy tak z sobą samym, siadł i zimno rozbierać zaczął nowe swoje położenie.
Jedna rzecz była jasną dla mego, że ile w mocy jego, powinien był pomagać działaniu boleści swojéj. Dlatego miał usunąć się od ludzi i zamknąć się w strapieniu swojém. Zresztą świat i ludzie zbrzydli mu teraz. Mógł on prawda patrzeć na nich jeszcze dnia poprzedniego, ale wtedy miał to być raz ostatni. Teraz, gdy zostawał przy życiu, wszystkie zimne przyjaźni, i zwyczajne zabawy, a szczególniej te oklepane słowa pociechy byłyby mu kaźnią nie do zniesienia.
Przedewszystkiem więc trzeba mu było zasłonić się przeciw tym gorzkim rozrywkom i pociechom w strapieniu, jakie świat przedstawia miernym tylko uczuciom. Daléj, Amory sam jeden z myślą swoją, patrząc w przeszłość swoję, będzie rozpatrywał starannie w pamięci wszystkie nadzieje zamarłe, wszystkie rozwiane marzenia; będzie jątrzył wszelkiemi sposoby ranę swą, nie pozwalając jéj zagoić się nigdy, i może przyspieszy śmiertelne to wyleczenie, którego czekał, którego pragnął tak.
Zresztą ten wsteczny przegląd szczęścia, to życie minione o którym miał marzyć, przedstawiało mu jakąś radość trapiącą, jakieś rozkosze bolesne. Tak zaiste — bo zaledwo spojrzał na zwiędłe kwiaty, które Magdalena miała w dzień balu, zapłakał rzewnie; a po gorączkowém wzburzeniu, które przez 48 godzin utrzymywało w nim moc niezwykłą, łzy dla niego były tém samem, czém jest ciepły deszcz po skwarnym dniu czerwcowym. I łzy te sprawiły, iż nad rankiem był tak osłabiony i skołatany, że z mocném przekonaniem powtarzał słowa pociechy, któremi w wilię odezwał się do niego p. d’Avrigny:
— Poco się zabijać? — umiera się.




VII.

O 8éj zrana, Józef przyszedł i prosił w imieniu p. d’Avrigny, aby Amory zeszedł do salonu. Poszedł natychmiast. P. d’Avrigny zobaczywszy go wchodzącego pośpieszył naprzeciw niego i uścisnął go.
— Dziękuję Ci, Amory, rzekł, widzę żem nie napróżno liczył na twą odwagę, dziękuję ci za to
Na te słowa, Amory smutnie potrząsał głową, uśmiechnął się gorzko i chciał widać cóś odpowiedzieć, ale Antonina, wezwana także przez wuja, ukazała się w téj chwili.
Te trzy cierpiące istoty zobaczywszy się razem, przez chwilę milczały. Zdało, się, iż każde z nich bało się przerwać milczenie; starzec uważnie patrzał na młodych ludzi, których boleść zdobna była tylą wdziękami; młodzi z uszanowaniem patrzeli na tego starca, który w rozpaczy swéj tak spokojną godność zachował. P. d’Avrigny skinął na nich aby siedli po bokach jego, i ujmując ich ręce w swoje drżące dłonie, mówił im ze smutkiem i dobrocią zarazem.
— Moje dzieci! oboje jesteście piękni i młodzi. Jesteście wiosną, przyszłością, życiem samém i widok wasz sprawia radość mojemu biednemu sercu. Ja kocham was istotnie. — Z rzeczy świata tego, was tylko kocham jeszcze; i wy mię kochacie, ja wiem, ale musicie mi przebaczyć — ja nie mogę z wami pozostać.
— Co? mój wuju, zawołała Antonina? opuszczasz nas? co mówisz? wytłumacz się wuju mój.
— Pozwól mi skończyć moje dziecko, rzekł p. d’Avrigny. Później zwracając mowę, do nich obojga, rzekł: powtarzam wam, w was tchnie życie, siła, a mnie śmierć pociąga ku sobie. Uczucia moje dla was, które mnie łączą z tym światem nie mogą zrównoważyć tego co mnie ku innemu ciągnie światu. Musimy więc rozstać się. — Wasz wzrok wlepiony w jutro, mój w minione wczoraj patrzéć powinien.
Wiem wszystko cokolwiek powiedzieć mi chcecie, ale jakiekolwiek jest wasze postanowienie, drogi nasze zawsze będą różne: zamiar jaki powziąłem jest niezłomny. — Odtąd ja sam jeden żyć będę. — Jeszcze raz was przepraszam; powiecie żem wielki samolub, ale cóż chcecie? przykroby mi było patrzeć na waszą młodość kwitnącą; i wamby téż nie wielką radość sprawiała starość moja posępna ciągle, rozpaczająca. — Lepiej więc rozejdźmy się, każde w swoją drogę — wy idźcie do życia, ja do grobu pójdę.
I milczeli. — P. d’Avrigny po chwili mówił daléj:
— Powiem wam jak urządzę tę trochę dni, jakie Bóg przeżyć mi każę; wy będziecie mówili potem. — Będę mieszkał sam z Józefem moim starym w Ville-d’Avray. — Będę wychodził chyba dla odwiedzenia cmentarza na którym spoczywa Magdalena, na którym i ja spocznę niedługo.
Nie będę przyjmował nikogo, nawet najlepszych przyjaciół. Powinni mię miéć już za umarłego; już do téj ziemi nie należę. Pierwszego dnia każdego miesiąca będę was przyjmował oboje, was tylko; opowiecie mi co robicie, zobaczycie co się dzieje ze mną.
— O! mój wuju? cóż ja zrobię ze sobą? wołała Antonina zalewając się łzami; opuszczona, sama jedna, bez ciebie, o mój Boże, cóż ja zrobię ze sobą? Powiedzże mi, powiedz mój wuju?
— Sądzisz, żem nie myślił o tobie, kochane dziecię, odrzekł p. d’Avrigny, o tobie, cóś zawsze a szczególniej w tych czasach ostatnich okazała tyle zadziwiającego poświęcenia dla mego dziecięcia! — Amory dosyć będzie bogaty własnym majątkiem. Zrobiłem ja testament, który tobie zapewni cały mój majątek, a od dziś i majątek Magdaleny. (Antonina poruszyła się niecierpliwie). Tak, tak, mówił daléj ja, wiem, że cały ten dostatek mało ciebie obchodzi, ja wiem, że twoje szlachetne serce potrzebuje przywiązania przedewszystkiém. To też posłuchaj mię Antonino. Potrzeba ci wyjść 2a mąż — rozumiesz? (Antonina chciała mówić ale P. d’Avrigny nie pozwolił, mówiąc daléj). Teraz nie możesz być wcale użyteczną dla starego wujaj twego. Powiedz mi więc, czy masz jakiekolwiek prawo wyłamywać się od słodkich i świętych powinności żony i matki? Cóż odpowiesz Panu Bogu, kiedy zażąda od ciebie rachunku z życia twego? Trzeba iść za mąż. Dziś nie przedstawię ci adwokata już. Możesz sięgnąć wyżéj. Chociaż daleko od świata, mogę zachować wpływ mój dawny i przyjaciół. — Pamiętasz, rok może będzie temu jak Hrabia de Mengis, mój stary przyjaciel, prosił mię o rękę Magdaleny dla synowca swojego. — Odmówiłem mu wtedy. Ale słuchaj mię, mogę odnowić listownie dawne moje z nim stosunki, a kiedy nie mam już córki, on przyjmie niezawodnie siostrzenicę, równie młodą, równie piękną i równie bogatą jak Magdalena. Powiedz mi, co sądzisz o młodym de Mengis? Widziałaś go tu często. Wszak szlachetny jest; powalmy, pełen powcipu.
P. d’Avrigny zatrzymał się czekając na odpowiedź; ale Antonina niepewna milczała i myśliła.
Amory, także patrzał na nią nie bez wzruszenia.
Z dwóch towarzyszów boleści, których mu los dał, p. d’Avrigny usuwał się już, chcąc cierpieć sam jeden; dla tego Amory chciał się dowiedzieć co rychlej, czy ta, którą do niego wiek i boleść zbliżyła, opuści także towarzystwo ich i zostawiając go łzom jego, zniszczy ostatnie wspomnienia jego dzieciństwa, jego miłości dla Magdaleny i całego tego miłego pożycia, jakiem się lat kilka cieszyli.
Nic więc dziwnego, że z pewną obawą patrzał na nią. Antonina widziala te spojrzenia, i jak gdyby pojmując je rzekła drżącym głosem:
— Mój dobry wuju, dziękuję ci za twoją troskliwość i za szlachetność twoją. Rady twoje, to rady ojca dla mnie, i ja przyjmuję je na klęczkach. Ale pozwól mi łaskawie, zastanowić się nieco nad niemi. — Odtąd wuju mój, chcesz być głuchy i niewidomy na rzeczy świata; czuje iż przymuszać się musiałeś i dziś, aby raz skończyć z tém wszystkiém co nie jest Magdaleną, i aby zająć się jeszcze dwiema istotami, co ci nie są zupełnie obojętne tutaj drogi wuju! błogosławię cię za to, i pozwól niech cię zapewnię, że twoje życzenia będą zawsze dla mnie rozkazem. Nie opieram się bynajmniéj. — O! nie! proszę tylko o małą zwłokę, ażebym nie szła za mąż w żałobnych sukniach! proszę tylko o czasu nieco, aby był i przerwa jakaś między tą przyszłością, którą może zanadto świetną widzisz mój wuju, i przeszłością, któréj się odemnie tyle żalu i tyle łez słusznie należy. — Tym czasem, ponieważ starania moje przykre być mogą dla ciebie — mój Boże, któżby mi to powiedział? — postanowiłam zrobić tak — jeśli wszelako pozwolisz. Ty mój wuju, jedziesz mieszkać tam obok grobu Magdaleny, ja pozostanę tu z pamięcią o niéj; będę strzegła pamiątek które tu zostawiła, będę dotykała ręką pełną czci, tych sprzętów których się ona kiedy dotknęła; będę stąpała z poszanowaniem po miejscach tych gdzie ona wdzięcznie stąpała; i oddychać będę z lubością tém powietrzem w którém odzywały się słowa jéj: Pamięcią żywą wskrzeszę dni ubiegłe. — Panna Brown może zechce ze mną pozostać; obie będziemy rozmawiały o Magdalenie, jako nieobecnéj, wiecznie czekanéj. do której my pójdziemy, jeśli ona do nas nie wróci. Będziemy o niéj mówiły jak byśmy mówiły gdyby twój piękny projekt podróży przyszedł był do skutku.
Wyjdę czasem do kościoła; zresztą w domu zostanę. Będę przyjmowała tylko starych twoich przyjaciół, wybranych, których mi sam wskażesz; a ponieważ ty wuju mój niechcesz już widzieć się z nimi, będę im przy najmniej mówiła o tobie; i tak będę węzłem ostatnim między tobą i niemi, i będzie się im zdawało, że nie-zupełnie jeszcze stracili ciebie.
Ach! takie życie chociaż nie będzie zupełnie szczęśliwe — bo to niepodobieństwo — nie będzie wszakże bez wdzięku dla mnie biednéj. — Jeżeli więc wuju mój, masz jakie we mnie zaufanie, jeśli nie lękasz się złożyć w ręce moje drogą dla nas wszystkich przeszłość, jeżeli młodość moja i doświadczenie małe nie budzą wątpliwości w twém sercu — o! to pozwól mi wybrać sobie życie takie, bo takiego tylko dziś pragnę.
— Niech będzie jak chcesz, Antonino, rzekł p. d’Avrigny rozczulony. Twój zamiar mię wzrusza. Ja pochwalam go. Tak! strzeż tego domu, wszak to twój dom jest; zostaw ludzi wszystkich — oni cię tak kochają. Panna Brown nie odmówi ci swej pomocy. — Wszakże ty z Magdaleną i przedtem zarządzałaś wszystkiem; bom ja się do niczego nie mieszał? — Co kilka miesięcy odbierać będziesz pieniądze Ci potrzebne; z resztą jeśli Ci potrzeba będzie rady jakiej, wszak wiesz, że i dzień jeden każdego miesiąca poświęcam dla Ciebie, drogie dziecię. I między niemi przyjaciółmi jest jeden, co na prośby moje, zechce być twoim przewodnikiem i doradcą, a kiedy umrę, on zastąpi Ci miejsce moje. Co myślisz o Hrabi de Mengis? on tak dobry, tak pełen ojcowskiego uczucia, i żona jego równie dobra — oni oboje lubią Cię bardzo. Nie mówię Ci już o synowcu ich, ponieważeś usunęła to pytanie: z resztą teraz i on zagranicą.
— Mój wuju, kogokolwiek mi wskażesz....
— Ależ czy masz co przeciw Hrabiemu i jego żonie?
— O nie, mój wuju. Bóg mi świadkiem, że z osób nie należących do familji naszéj, po tobie ich kocham najwięcéj.
— A więc zgoda, Antonino, odpowiedział P. d’Avrigny, Hrabia i Hrabina będą doradcami twemi. — A więc, na czas przynajmniej, życie twoje urządzone już jest moje dziecko.
A ty Amory?
Na te słowa Antonina znowu podniosła głowę.
i czekała z pewném serca ściśnieniem co powie Amory; a pomieszanie jéj, miało też same powody niezawodnie, które przedtem tak szczególnie podziałały na towarzysza jej dzieciństwa.
— Kochany Opiekunie, rzekł Amory dość pewnym głosem, widzę ja, że boleści zupełnie jednakowe co do mocy i głębokości, rozmaicie działają na rozmaite natury.
Ty mój Opiekunie oddalasz się, aby żyć blisko grobu Magdaleny, Antonina nie chce opuścić pokoju, w którym znać jeszcze obecność jej siostry. — Ja — zachowam Magdalenę w sercu mojém, gdzie będę żył to mi zupełnie wszystko jedno. Obraz narzeczonéj mojéj będzie wszędzie ze mną — moja dusza będzie grobem jej.
Jednej rzeczy pragnę tylko: aby świat dotknięciem swem bezbożnem i szyderskiem nie skalał mojej boleści. — Próżniactwo salonów mię przestrasza równie jak przyjaźń ciekawych. — Ja potrzebuję być sam jeden jak ty Antonino, jak ty drogi Opiekunie; tym sposobem każde z nas może mieć Magdalenę przy sobie, choćby nas tysiące mil dzieliły.
— Więc chcesz podróżować Amory? spytał starzec.
— Ja chcę umrzeć od cierpień moich; chcę wyczerpać rozpacz moją tak aby żaden ckliwy niby — przyjaciel, nie uważał sobie za obowiązek nieść mi pociechę. Ja chcę cierpieć według mej woli, chcę aby krwawiło się serce moje. Dla tego, ponieważ mię nic nie zatrzymuje w Paryżu gdzie nie widywałbym was wcale, postanowiłem opuścić Paryż — Francję nawet. — Udam się do kraju jakiego, gdzie wszystko obce mi będzie, gdzie nie obawiając się przeszkody żadnej niewczesnéj, będę mógł widzieć tylko myśli moje i słuchać boleści mojéj.
— A jakież miejsce wybrałeś sobie Amory na to wygnanie? spytała Antonina smutna ale z pewnem zajęciem, czy Włochy?
— Włochy? dokąd miałem jechać znią! zawołał młodzieniec, zrzucając tę maskę spokojności głosem i gestem rozpaczy. O! nie! nie! to nie podobna!.... Włochy słońce ich palące, i niebieskie ich morze, i wonie śpiewy i tańce, wszystko to, byłoby straszną ironią dla mej boleści. O! kiedy pomyślę, kiedy pomyślę Boże mój! że miałem, jechać do Włoch z nią, i że teraz mieliśmy być w Nicy — a tym czasem......
I załamując ręce młodzieniec, głośno zapłakał.
P. d’Avrigny powstał i biorąc go za rękę.
— Amory, rzekł, bądź mężny.
— Amory, bracie mój! mówiła Antonina podając mu rękę.
Ale to serce przepełnione potrzebowało wypłatkać boleść swoją. — Bo w wielkich cierpieniach spokojność, to maska zwodnicza; łzy zbierają się zwolna, a kiedy przyjdzie czas, płyną potokami, rwąc tamujące zapory.
Starzec i dziewica młoda, poglądając na siebie, zostawili wolny bieg boleści, wreszcie łkania zmilkły, i dreszcze nerwowe ustały, łzy płynęły gęsto ale spokojnie po licu młodzieńca. Potem rzekł on:
— Przebaczcie mi, że moją boleścią powiększam wasze cierpienia. Ale gdybyście wiedzieli jak ja cierpię!
P. d’Avrigny uśmiechnął się z lekka.
— Biedny Amory, szeptała Antonina.
— Ale widzicie, jużem spokojny, mówił dalej Amory, mówiłem wam, że nie pojadę do Włoch gorących — mnie potrzeba cienia i chłodu, zimy północnej; potrzeba mi natury smutnej i strapionéj jak ja. Pojadę może do Hollandyi gdzie bagien tyle, po nad Ren gdzie zwalisk tyle ponurych, pojadę do Germanii mglistéj wiecznie. Dziś więc wieczór, jeśli pozwolisz ojcze drogi, wyjeżdżam sam bez służącego do Amsterdamu i Hagi a później powrócę przez Kolonię i Heidelberg.
Kiedy Amory to mówił głosem przerywanym, w którym przebijało się wiele goryczy, Antonina patrzała i słuchała, niespokojna, w gorączce prawie. P. d’Avrigny zaś, kiedy zobaczył że pierwszy paroxyzm już minął, siadł na swojem miejscu, zamyślił się głęboko, i słuchając go zaledwo dumał niezawodnie o czém innem. Jednak gdy Amory mówić przestał, P. d’Avripny powiódł ręką po czole, niby chcąc rozpędzić tę chmurę boleści, co mu zasłaniała zewnętrzny świat.
— A więc rzecz postanowiona rzekł. Ty Amory, do Germanii dokąd Magdalena towarzyszyć ci będzie. Ty Antonino tu gdzie ona żyła, a ja do Ville-d’Avray gdzie córka moja spoczywa. — Teraz jeszcze kilka godzin muszę pozostać w Paryżu. Napiszę do Hrabi de Mengis i ostatnie wydam rozporządzenia. Jeśli chcecie dzieci moje, o 5 zejdziemy się przy stole jak przedtem bywało, potem każde w swoją pójdzie stronę bez zwłoki.
— Do wieczora więc, rzekł Amory.
— Do wieczora, rzekła Antonina.
Amory zaniósł do podpisania paszport, wziął od bankiera wexle i pieniądze, kazał podróżnej karecie przyjechać o wpół do siódmej do domu p. d’ Avrignv i resztę dnia strawił na potrzebnych do drogi przygotowaniach.
O 5téj był już na miejscu.
Znowu przykra była chwila. Kiedy siadali do stołu, mimowolnie wszyscy zwrócili oczy na dawne miejsce Magdaleny.
Potrójny ich wzrok spotkał się. Amory czuł, że wybuchnie znowu. Zerwał się i przebywszy szybko salon zeszedł do ogrodu.
W kilka minut potem P. d’Avrigny mówił do Antoniny.
— Idź kochanie, zawołaj brata.
Antonina wstała i tąż samą drogą co Amory poszła do ogrodu. Znalazła go w altanie z lilij, powoju i róży. Już kwiatów nie było wcale, jakby krzaki te w żałobie były po zmarłej. Siedział na ławce, na któréj pocałunek jego omal nie zabił był Magdaleny.
Jedną rękę zasunął w gęste włosy, w drugiej trzymał chustkę i gryzł ją w rozpaczy.
— Amory, rzekła dziewica podając mu rękę, wiele sprawiasz przykrości wujowi i mnie.
Amory wstał nic nie mówiąc, i szedł za nią jak dziecię, do jadalnego pokoju.
Siedli do stołu. Ale Amory nie chciał żadnego przyjąć pokarmu. P. d’Avrigny wypił tylko trochę bulionu, i nalegał aby i on toż samo zrobił, ale Amory oświadczył, że w żaden sposób nie może. P. d’Avrigny który i tak przymuszać się mu siał, żeby te słów kilka powiedzieć, wpadł znowu w głębokie dumanie. Po tych więc kilku wymówionych słowach, ponure było milczenie. P. d’Avrigny z głową na obu rękach opartą, nie widział nic koło siebie, cały zapewne oddany myślom o córce. Ale młodzi, których serca bogatsze czułością, myśląc o ukochanéj, zmarłéj Magdalenie, myślili przecież i o tém podwójnem przywiązaniu do osób żywych, z któremi pożegnać się mieli wnet. — Bez wątpienia w duszach swoich oprócz żalu po zmarłej, dostrzegali boleść rozstania; bo Amory przerywając pierwszy milczenie rzekł:
— Zawsze ja będę najbardziéj opuszczony z nas trojga. — Wy będziecie się mogli widzieć przynajmniej raz jeden na miesiąc. Ale mnie mój Boże, któż da wiadomość o was, i wam kto o mnie doniesie?
— Nie pisz do mnie Amory, rzekł p. d’Avrigny, którego głos boleści młodzieńca obudził; bo uprzedzam cię, żadnego listu nie każę przyjmować.
— Widzicie więc — rzekł Amory zupełnie zbolały.
— Ale czyż nie możesz pisywać do Antoniny? mówił dalej p. d’Avrigny, i ona czyż nie może ci odpowiadać?
— Pozwolisz na to kochany Opiekunie? pytał Amory; a tymczasem Antonina poglądała na pana d’Avrigny z pewną obawą.
— A jakimże prawem mógłbym zabronić bratu i siostrze, dzielić się wzajemnie smutkiem swoim i wylewać łzy nad jednym grobem?
— A ty Antonino zgadzasz się? spytał Amory.
— Jeśli ci to może przynieść ulgę jaką, wyjąkała Antonina, pochyliwszy głowę i zarumieniwszy się z lekka.
— O! dziękuje Ci, dziękuje rzekł Amory; z łaski twojéj odjadę jeśli nie mniej smutny, to spokojniejszy przynajmniéj.
Po tem, do końca obiadu, nie wymówiono ani słowa już: bo dusze ich uciśnione były za nadto.
O w pół do siódmej powóz pocztowy zajechał na podwórze. Kareta p. d’Avrigny czekała już zaprzężona. Józef oznajmił że oba powozy gotowe. P. d’Avrigny uśmiechnął się, Amory westchnął, Antonina pobladła. P. d’Avrigny powstał; dzieci rzuciły się ku niemu; siadł znowu a oni klęczeli u nóg jego.
— Drogi ojcze, uściśnij mię, uściśnij zawołał Amory.
— Wuju mój błogosław mi, rzekła Antonina.
P. d’Avrigny ze łzami w oczach, objął ich swemi ramiony.
— Bądźcie szczęśliwe i spokojne, kochane dzieci moje, rzekł im; spokój niech was nawiedzi teraz; a szczęście w wieczności.
I kiedy całował oboje, ręce ich dotknęły się i zadrżały. Spojrzeli na siebie pomięszani i rozczuleni.
— Uściśnijże ją Amory, rzekł p. d’Avrigny.
I czoło Antoniny zbliżył do ust młodzieńca.
— Bądź zdrowa, Antonino.
— Do widzenia, Amory.
Głos ich drżał — i serca drżały. P. d’Avrigny, mający najwięcej mocy z nich wszystkich powstał, aby położyć koniec boleści tego rozstania. A oni powstali także, patrzeli na się przez chwilę, w milczeniu, i raz ostatni uścisnęli ręce sobie.
— Więc jedzmy Amory, rzekł p. d’Avrigny, i do widzenia.
— Jedźmy odpowiedział machinalnie Amory, nie zapomnij Antonino napisać do mnie.
Antonina nie miała siły odpowiedzieć im, ani iść za nimi. Pożegnali ją jeszcze skinieniem, i drzwi się za nimi zamknęły. Ale wskutek dziwnéj reakcji, skoro wyszli, Antonina odzyskała moc dawną. Pobiegła do okna wychodzącego na podwórze, i otworzyła je, chcąc ich raz jeszcze zobaczyć.
Widziała, że się ściskali i mówili coś, czego dobrze nie dosłyszała.
— Do Ville-d’Avray z moją córką, mówił doktór.
— Do Niemiec z narzeczoną moją, mówił Amory.
— A ja, zawołała Antonina, ja w tém opuszczoném mieszkaniu z siostrą moją i z wyrzutami miłości mojéj, dodała, oddalając się od okna, by nie widzieć odjeżdżających powozów, i położyła rękę na sercu, niby tłumiąc gwałtowne jego bicie.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




  1. w Paryżu





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.