Amaury de Leoville/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Amaury de Leoville
Data wyd. 1848
Druk Józef Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amaury
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Była dziewiąta wieczorem. Amory wskoczył do dorożki, kazał się wieść na operę włoską. Wszedł do loży i siadł w głębi, blady i poważny. Sala błyszczała światłem i dyamentami. On patrzał na to wszystko zimno, z pewnem zadziwieniem i pogardliwem uśmiechem. Ukazanie się jego zdziwiło nie pomału znajomych. Ale w twarzy jego widzieli coś tak uroczystego i surowego, że wyraz ten oblicza młodzieńca wzbudził w nich uszanowanie mimowolne i nikt nie pomyśli! nawet pójść przywitać się z nim. Amory nikomu nie mówił o postanowieniu swojem, a przecież każdy uląkł się na myśl, że młodzieniec ten być może mówił w téj chwili światu, jak gladiatorowie mówili cezarom.
„Morituri Salutan tte Caesar.!”
Słuchał tego strasznego aktu Otella, tej muzyki, co była niejako dalszym ciągiem Dies irae! Rubini dopełniał Talberga. A kiedy murzyn zabiwszy Desdemonę sam sobie śmierć zadaje, Amory tak szczerze wziął to do serca, że omal nie krzyknął: Prawda Otello, że to nie sprawia boleści?
Po skończonem przedstawieniu Amory wyszedł spokojnie. Nikt go nie zaczepił, nikt za nim nie poszedł. Siadł znowu do dorożki i kazał jechać na ulicę Angouleme. Służba czekała na niego. Amory widział światło w pokoju P. d’Avrigny, zastukał do drzwi jego i po pytaniu: czy to ty Amory? otworzono mu — weszedł.
P. d’Avrigny siedział przed stolikiem, i na jego przybycie powstał.
— Przychodzę uścisnąć cię nim zasnę, rzekł Amory z największą spokojnością. Bądź zdrów mój ojcze, bądź zdrów! —
P. d’Avrigny patrzał na niego bystro, później ściskając go rzekł: — bądź zdrów Amory.
I ściskając go umyślnie położył rękę na sercu. Ale serce to biło spokojnie. Młodzieniec nie spostrzegł tego, i chciał wychodzić.
— Amory! jeszcze słówko, rzekł wzruszonym głosem ojciec Magdaleny.
— Co rozkażesz Panie? spytał Amory.
— Za pięć minut będę u ciebie. Mam ci jeszcze jedną rzecz powiedzieć.
— Będę Cię czekał, mój ojcze.
I skłoniwszy się wyszedł.
Pokój jego i pana d’Avrigny na jednym były korytarzu. Wszedłszy do siebie Amory, siadł przed biurkiem, otworzył szufladę, przekonał się, że nie tknięto jego pistoletów, że były nabite dobrze, i uśmiechał się bawiąc się cynglem. Usłyszawszy kroki p. d’Avrigny, położył broń na swoje miejsce i wsunął szufladę. P. d’Avrigny otworzył drzwi, zamknął je za sobą, i przybliżył się w milczeniu do młodzieńca. Stanął obok niego i wsparł rękę na ramieniu jego. — Przez chwilę była cisza uroczysta.
— Miałeś mi coś powiedzieć, mój ojcze, spytał Amory.
— Tak, rzekł starzec.
— Słucham cię, ojcze.
— Czyż sądzisz, dziecko moje, rzekł p. d’Avrigny, że ja nie pojąłem tego, że ty chcesz się zabić tej nocy, dziś wieczór, w téj chwili zaraz?
Amory zadrżał i mimo woli spojrzał na szufladę, w któréj leżały pistolety.
— Tak, zabić się, mówił dalej p. d’Avrigny. Pistolet, sztylet albo trucizna jest tam, w téj szufladzie. Chociażeś nie wahał się wcale, i właśnie dla tego, żeś się nie wahał, ja pojąłem to wszystko od razu. Otóż, mój kochany, dobrze, to jest wielka, ta rzadka rzecz. Kocham cię za tę miłość jaką masz dla Magdaleny, i powiadam teraz, iż ona słusznie kochała cię tak, boś zasługiwał na to. Prawda, wszak niema po co żyć bez niéj?
O! my się zrozumiemy oba, nie bój się; ale ja nie chcę Amory, abyś ty sam sobie życie odbierał.
— Panie.... Przerwał Amory.
— O! pozwól mi wytłumaczyć się, dziecko moje. Czyż sądzisz, że będę starał się przekonywać, że będę ciebie pocieszał?
Te wyrazy pospolite, te pociechy oklepane nie byłyby godne twej boleści ani mojej. Nie, ja myślę tak samo jak ty, że niemając już Magdaleny naszej tu, jedynie oto starać się powinniśmy aby się połączyć z nią tam. Ale uważaj, ja myśliłem o tem dziś, wczoraj, myśliłem zawsze. Nie złączymy się z nią, mój drogi, zbrojne ręce podnosząc na nas samych. Krótka to droga, ale najmniej pewna, bo nie jest to droga Pana.
— Jednakże, mój ojcze.... zaczął Amory.
— Nie przerywaj mi. Słyszałeś dziś rano w kościele dies irae, Amory?
O! niezawodnie musiałeś słyszeć.
Amory powiódł ręką po czole.
— Tak, słyszałeś, bo straszne dźwięki te uderzają w serca najzimniejsze, wzruszają wyobraźnią najmniéj lękliwą. Otóż! ja, usłyszawszy je myślę i trwożę się. Jeżeli kościół mówi prawdę, jeżeli pan gniewa się za to, że ludzie niszczą to co on sam dał, jeżeli w liczbę wybranych swoich nie przyjmuje tych, co gwałtownie rwą nici żywota swego, jeżeli rozłącz} — nas z Magdaleną? — Wszak to wszystko może być. Gdyby było sto przeciw jednemu, dla tego jednego ja poddam się pod męki straszliwe, będę żył jeszcze dziesięć lat jeśli potrzeba: tak, dziesięć lat przeżyję w boleści, dla tego tylko, aby być pewnym, że odzyskam ją w wieczności.
— Żyć! żyć! wołał boleśnie Amory, żyć bez powietrza, bez słońca, bez miłości, żyć bez Magdaleny!
— Potrzeba żyć! Amory. Słuchaj mię: W Imię Magdaleny, w imię jej święte, ja ojciec jej, zabraniam ci zabijać się.
Amory z rozpaczą pochylił głowę na ręce.
— Słuchaj, mówił starzec po chwili milczenia; słuchaj, jest myśl jedna, słowo jedno, które Bog czy Anioł któregom oddał mu dzisiaj, zesłał mi jak błyskawicę. Kiedy ją do grobu spuszcza — kiedy słyszałem jak ziemia co mię dzieliła od niej padała na trumnę jéj, i kiedym usłyszał to słowo, kiedy myśl ta błysnęła mi — jestem spokojny. Powiem ci to słowo Amory. Potem powiedziawszy ci je, będę cię prosił abyś zastanowił się nad nim, abyś pamiętał na zakaz mój i jestem pewny, że jutro przyjdziesz do mnie, bo chciałbym jeszcze nim się oddalę do Ville-d’Avray pomówić z tobą i z Antoniną.
— I jakież jest to słowo? spytał Amory.
— Słuchaj, mówił uroczyście P. d’Avrigny; niechaj boleść nasza trawi nas, Amory; nie wątpij o potędze rozpaczy twojej, bo inaczéj rozpacz twoja, nie jest rozpaczą. Pamiętaj na to ostatnie, zda mi się, wołanie córki mojéj:
— Po co się zabijać? umiera się.......
I starzec, nic nie dodawszy więcéj, oddalił się zwolna, uroczyście tak, jak był przyszedł.




To nic umrzeć kiedy się sytym jest życia, kiedy życie to zużyło już, kiedy choroba zmogła nas, kiedy długie lata nagromadzone jedne na drugie, zabiły nas już prawie na poły. — To nic umrzeć kiedy większa część uczuć zamarła już w nas, kiedy ułudy i nadzieje, kiedy skłonności zagasły jedne po drugich; kiedy dusza nasza jest niby zimny popiół ogniska, co gorzało w nas. Zostaje ciało. Cóż z tego że ciało pójdzie nieco wcześniej czy później do ziemi? Wszystko, co je ożywiało, opuściła je; wszystko co się uśmiechało, co śpiewało, wszystko co kwitnęło w niém — już znikło. Drzewo życia słabo do ziemi przyczepione i byt cały zaledwo jedném tchnieniem piersi się trzyma; nie trzeba ani silnego cierpienia, ani wielkich ciosów nie trzeba; za lada wstrząsnieniem drzewo wnet pada, życie się kończy, a lody starości przygotowały nas już do grobowego zimna.
Ale umrzeć w 25 roku, kiedyś jeszcze młody, zdrów, silny: nie umrzeć jeszcze ale zabić się — to zupełnie rzecz inna. Jednym razem wyrwać korzenie wszystkie, przeciąć na raz wszystkie nici co nas z światem łączą, wygasić wszystkie tchnienia, któremi wciągamy życie w piersi nasze; czuć że żyły pełne są krwi, i muskuły pełne siły, a wyobraźnia pełna marzenia a serce pełne miłości, że i rozlać wszystką krew, złamać siłę całą, zniszczyć marzenia i przytłumić miłość całą, zacząwszy dopiero pić z jej puharu. — O! to musi okropne zadawać męczarnie! — Zaprzeć się siły, kiedy wszystko w tobie siłą tchnie, wyrzec się przyszłości, kiedy cała przyszłość przed tobą; pożegnać się z byciem, kiedyś dopiero żyć zaczął, unieść ze sobą wiarę swą, i czystość i marzenia swoje, zabić się w pełni życia — to jest dopiero umrzeć prawdziwie!
To też mimo rozumowania wszelki instynkt nas ciągnie do życia; to też choć serce nieustraszone, ręka drży dotknąwszy żelaza; choć wola mocna wahasz się; choć odwaga nie zwykła strach cię zdejmuje.
Czy to tylko brak wiary w życie przyszłe kładzie w usta Hamleta te słowa:

Żyć albo nie Żyć? oto zagadka!...
Czyli szlachetniej zniéść do ostatka
Doli zawziętéj razy i groty;
Czyli przeciwko morzu cierpienia
Broń pochwyciwszy skończyć kłopoty?
Umrzeć? — zasypiać? — potem nic więcéj.
Snem tym zakończyć duszy tortury,
Tysiączne troski — ten dział natury....
Końca takiego jak najgoręcej
Zapragnie każdy — Umrzeć — zasypiać!!
Spać? może marzyć!? — Tak, tu zawada!
Nadtem się bowiem wstrzymać wypada
Co będzie marzyć w śnie zgonu dusza,
Gdy się otrząśnie od zgiełku świata.
Taka uwaga nędzę przymusza

Wlec do ostatka długie swe lata. —
W czułej miłości wzgardy, gorycze,
Albo niegodnych urągowiska,
Czyżby zasługa chciała przyjmować,
Jeśliby wszystko można skwitować
Lada żelazem? któżby niósł brzemię
Potniał i stękał pod ciężkiem życiem?
Lecz trwoga czegoś — jak rzucim ziemię,
Kraj nieznajomy skąd niepowraca
Żaden wędrownik, — chęci nam skraca.
Wolim więc znosić znane nam burze,
Jak nieznanego szukać cierpienia,
Takiem przeczuciem mienim się w tchórze,
Barwa przyrodnia postanowienia.
Na tę myśl straszną staje się blada,
A przedsięwzięcie silnie wezbrane,
Od téj uwagi na wstecz upada
Tracąc uczynku imię. —

(tł. Kefal)

O! nie wstydźcie się wy wszyscy, co jak Hamlet sztyletem w ręku, i wątpieniem w sercu waszem, przybliżacie i znowu oddalacie żelazo od piersi waszych; nie wstydźcie się! Bóg sam wlał w was tę miłość wrodzoną życia, aby was zachować dla ziemi téj, co potrzebuje was. Zaprawdę nigdy żołnierz młody, co w uniesieniu szlachetnem rzuca się odważnie na działo mające zionąć ogniem za chwilę; nigdy męczennik występujący do walki ze lwami nie był więcej gotów na śmierć jak był Amory, kiedy wracał do domu w którym Magdalena umarła.
Broń była już, testament napisany, postanowienie było tak mocne, że młodzieniec w szczerości swojej myślił już o tém z krwią zimną jak o czynie dokonanym. Nie oszukiwał on sam siebie za prawdę; i gdyby nie był uczuł potrzeby uścisnięcia raz jeszcze człowieka, co mu miejsce ojca zastępował, nie cofnął by się bynajmniej, i z bohaterską dobrą wiarą roztrzaskał by czaszkę swoję.
Ale poważny ton p. d’Avrigny i uroczyste jego wyrazy, ale imię święte Magdaleny którego wzywał, warte były zastanowienia. To też Amory, pozostawiony sam sobie, nieruchomy chwil kilka, zaczął niby wracać do życia, z którem się już był pożegnał i powstawszy chodził po pokoju rozdzierany tysiącem męczarni, trapiony tysiącem wątpliwości.
Bo zresztą nie byłaż to okropna rzecz żyć bez celu, bez horyzontu, bez jutra? nie lepiéjże było skończyć wszystko raz jeden? tak zaiste, to byto niewątpliwe. Ale jeśli dla samobójców niema życia w wieczności, jeżeli trzynasta pieśń Danta nie jest marzeniem, jeśli ci, co byli gwałtowni przeciw samym sobie (violenti contra loro stessi) są istotnie wtrąceni w kolo piekielne, w którém ich widział poeta; jeśli Bóg nic chce abyś swawolnie opuszczał szeregi ludzi cierpiących na ziemi, jeśli on oddala od swego majestatu renegatów życia, łamiących prawa natury; jeśli nie pozwala takim widziéć ukochanéj ich Magdaleny — O! wtedy p. d’Avrigny stokroć słusznie mówił, o! wtedy lepiej tysiąc lat przeżyć w strapieniu. Niech więc rozpacz zastąpi między sztyleta, niech nas trawi powolna łez trucizna zamiast opium; umierajmy przez lata całe, ale niezabijajmy się w jednéj chwili. — Wreszcie, zastanowiwszy się nad tem widzimy, że wypadek jest zupełnie jeden zawsze; i ten samy. Boleść, jaką Amory czuł w sobie nie mogła oszczędzać. — Cios był śmiertelny, ugodził w serce, śmierć musiała nastąpić. Pytanie więc, jakie Amory rozbierał tyczyło się środków i czasu, nie treści.
Amory szybko czynił postanowienia i nie rozumiał co to jest targować się z położeniem swojém. Po upływie więc godziny może, postanowił żyć, jak przedtem postanowił był umierać. Potrzeba mu było tylko nieco więcéj odwagi. — Skończywszy tak z sobą samym, siadł i zimno rozbierać zaczął nowe swoje położenie.
Jedna rzecz była jasną dla mego, że ile w mocy jego, powinien był pomagać działaniu boleści swojéj. Dlatego miał usunąć się od ludzi i zamknąć się w strapieniu swojém. Zresztą świat i ludzie zbrzydli mu teraz. Mógł on prawda patrzeć na nich jeszcze dnia poprzedniego, ale wtedy miał to być raz ostatni. Teraz, gdy zostawał przy życiu, wszystkie zimne przyjaźni, i zwyczajne zabawy, a szczególniej te oklepane słowa pociechy byłyby mu kaźnią nie do zniesienia.
Przedewszystkiem więc trzeba mu było zasłonić się przeciw tym gorzkim rozrywkom i pociechom w strapieniu, jakie świat przedstawia miernym tylko uczuciom. Daléj, Amory sam jeden z myślą swoją, patrząc w przeszłość swoję, będzie rozpatrywał starannie w pamięci wszystkie nadzieje zamarłe, wszystkie rozwiane marzenia; będzie jątrzył wszelkiemi sposoby ranę swą, nie pozwalając jéj zagoić się nigdy, i może przyspieszy śmiertelne to wyleczenie, którego czekał, którego pragnął tak.
Zresztą ten wsteczny przegląd szczęścia, to życie minione o którym miał marzyć, przedstawiało mu jakąś radość trapiącą, jakieś rozkosze bolesne. Tak zaiste — bo zaledwo spojrzał na zwiędłe kwiaty, które Magdalena miała w dzień balu, zapłakał rzewnie; a po gorączkowém wzburzeniu, które przez 48 godzin utrzymywało w nim moc niezwykłą, łzy dla niego były tém samem, czém jest ciepły deszcz po skwarnym dniu czerwcowym. I łzy te sprawiły, iż nad rankiem był tak osłabiony i skołatany, że z mocném przekonaniem powtarzał słowa pociechy, któremi w wilię odezwał się do niego p. d’Avrigny:
— Poco się zabijać? — umiera się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.