Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział II. Europejskie spotkanie
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
EUROPEJSKIE SPOTKANIE.

We drzwiach restauracji ukazała się wysmukła, strojnie, choć czarno ubrana kobieta, szczelnie zakwefiona; za nią szedł mężczyzna, którego obaj poznaliśmy: Henryk Kostka. Ale zjawili się na chwilę w progu i, szybko coś powiedziawszy o przepełnieniu sali, cofnęli się. Doleciał nas lekki zapach, bardzo przyjemnie mieszając się do ciężkiej restauracyjnej atmosfery, — jakby słowa Podfilipskiego o Paryżu zaklęły i wywołały paryskie zjawisko.
Podfilipski podczas tego manewru nie ruszył się z miejsca; natychmiast jednak po zniknięciu tej pary niespodziewanej i zaciekawiającej, wstał, poszedł do bufetu, potem do portjera i wrócił rozpromieniony.
— Wie pan, kto był pod tą woalką? Liza, ta kochana, dobra Liza — rzekł cicho po francusku.
I mnie się tak zdawało.
Wpadł w wyborny humor:
— Przyłapaliśmy ją. Już mi dawno mówiono, że się tam ostatecznie coś popsuło w małżeństwie R***, i pani szuka protektorów przeciwko mężowi. Tu widzieliśmy jednego na własne oczy.
— Dlaczegóż ma to być koniecznie protektor? jest poprostu znajomy, spotkany przypadkiem, jak jeden z nas.
— Ta-ta-ta — pan nigdy nic nie widzi, nie wie, albo nie chce wiedzieć. Przecie dość na nich spojrzeć, aby zrozumieć. Dlaczegóż się cofnęli? dlaczego nas nie poznali? Eh, panie — zakończył, patrząc na mnie pół szyderczo, pół pobłażliwie.
Mnie to spotkanie sprawiło raczej nieprzyjemność. Znałem dobrze Henryka Kostkę i panią Elizę R***, dla każdego z nich zosobna byłem najprzyjaźniej usposobiony, jednak w tej okoliczności trudno mi było ich obronić od sceptycyzmu pana Zygmunta, który wogóle nie miał wysokiej opinji o kobietach. Mawiał, że główną cechą kobiet jest zalotność, a w tej widział całą ich treść: przez zalotność kobieta staje się bohaterską, albo przewrotną i zdradliwą. Często spierałem się z nim o to. Ale wtedy umilkłem, bo okazja nie wydała mi się stosowną.
Pan Zygmunt chciał koniecznie pójść do pani Elizy.
— Kiedyśmy ją spotkali, grzeczniej nawet jest pójść do niej, niż udawać, że nie wiemy o jej bytności, co w takiej mieścinie jest nieprawdopodobne. A zresztą historja sama jest ciekawa, i ja wogóle przepadam za Lizą. Ponieważ zostajemy tu do jutra, możemy wieczór razem spędzić, albo razem co urządzić. Ja w każdym razie idę do Lizy.
— No, to i ja także — odrzekłem przekonany.
Zastaliśmy ją samą w pokoju hotelowym, otoczoną kuframi, jak na długą podróż. Była ubrana czarno, co dodawało blasku jej bladej twarzy i jasnym włosom, uwydatniało też piękne linje wyniosłej postaci. Oczy, zwykle niebieskie, świeciły tym razem ciemniej, jakby z nich myśl jakaś czarna nie chciała ustąpić.
Przyjęła nas bez zapału, jednak ze zwykłym swym uśmiechem, nie pozbawionym zalotności.
— Co panią sprowadza do Lublina, do tej stolicy ekonomów? — zaczął Podfilipski.
— Zatrzymałam się tu dla interesów, jadę do Karlsbadu, jestem zupełnie chora.
— Nie wygląda pani na chorą. Ale poco do Karlsbadu? Tam śmiertelne nudy. Lepiej do Ostendy, albo do Trouville. Pani zapewne potrzebuje głównie zmiany klimatu...
— Nie, naprawdę potrzebuję kuracji — odpowiedziała pani Eliza z roztargnieniem.
— Czy pani długo tu zabawi?
— To zależeć będzie... od różnych rzeczy.
— Rozumiem, że pani zostanie tylko dla interesów, bo rozkosze tego miasta są wątpliwe. Chociaż Lublin jest dzisiaj pełen niespodzianek, jakiś ciąg europejski przepływa tędy: oprócz pani, spotkałem jeszcze hrabiego Sierpskiego z żoną i księcia Stefana i Henryka Kostkę...
Pani Eliza zarumieniła się, ale spojrzała prosto w oczy Podfilipskiego. On udał, że nic nie zauważył, i mówił dalej:
— Możebyśmy te wszystkie przelotne ptaki zwabili w jedno stadko i urządzili jaką niedorzeczność? Jest tu niezła kapela, weźmiemy ją na wyprawę gdziekolwiek w okolice miasta, na wiejski podwieczorek... Pozwoli pani, to się tem zajmę.
— Nie, ja nie mogę; jestem tu sama; jutro zapewne wyjadę.
— To jutro swoją drogą, ale dzisiaj cóż pani będzie robiła w hotelu? Pogoda jest piękna, wynajdziemy un porte-respect, naprzykład panią Sierpską, wracać będziemy przy księżycu; ten poeta przygrywać nam będzie na fujarce pastuszej...
— Nie, panie. Dziękuję za uprzejmość, ale doprawdy nie mogę — rzekła z uśmiechem tak błagalnym, że aż zadziwiła mnie tem wypraszaniem się. Widywałem ją dawniej wesołą i skorą do towarzystwa. Zwróciła się do mnie:
— A pan jedzie z Warszawy?
— Tak, pani.
— A kiedy pan tam powróci?
— Za kilka dni.
— To dobrze. Chciałabym pana prosić o przewiezienie mi jednej paczki, bo nie wiem, czy przez Warszawę pojadę.
— Przecie pani wybiera się do Karlsbadu? — wtrącił Podfilipski.
— Tak, ale może nie zaraz i może pojadę na Lwów, gdzie mam także interes — odrzekła pani Eliza z odcieniem niecierpliwości.
Pan Zygmunt widząc, że nie udają się ani indagacje, ani propozycje, wstał, aby się pożegnać. Wyszliśmy z pokoju, ale pani Eliza zawołała mnie, gdyśmy już byli na korytarzu:
— Może pan jeszcze do mnie wstąpi i weźmie tę paczkę?
Pan Zygmunt widząc, że pani Eliza zwraca się do mnie, jak do lepiej znajomego, skłonił się dość sucho i odszedł.
Pozostaliśmy we dwoje. Ożywiła się zaraz, a nawet poczęła mówić nieco gorączkowo:
— Nie mam żadnej paczki. Bałam się tylko pańskiego przyjaciela. To podobno bardzo rozumny człowiek, ale go mało znam. Wszystko jedno. Co o mnie mówią w Warszawie?
— Czy mam być zupełnie szczery?
— Proszę, koniecznie proszę, nawet każę, jeżeli to dla pana co znaczy.
— A więc... mówią, że spotykają panią często... z Henrykiem.
— Czy nic więcej?
— Zna kochana pani ludzi! Pokazywać się z człowiekiem tak uprzywilejowanym od losu, jak Henryk, to daje powód do różnych konjunktur, do obmowy... Czy go pani często widuje? Czy prawda, że podróżowała pani tej wiosny po Włoszech?
— Pierwszy raz go dzisiaj spotykam od pół roku i nigdy we Włoszech nie byłam.
— Aa!
— Zgaduję, że wzięto nas na języki, ale to się skończy.
— Jeżeli mi wolno wyrazić zdanie, bardzo szczere i przyjazne, powinnaby pani unikać spotkań z Henrykiem, choćby takich, jak dzisiejsze. Ludzi w jego rodzaju i w pani rodzaju spostrzegą wszędzie; ręczę, że już w Lublinie wywołaliście państwo sensację, a nawet przyznam się, że mnie samego to spotkanie, mało spodziewane, zadziwiło. Ale mnie to tylko dziwi, innym daje powód do nieprzychylnych objaśnień.
— Nie może pan mnie zrozumieć, bo poprostu pan nie wie; muszę trochę wytłumaczyć. Pan zna mego męża. Przyznaję mu, że jest prawego charakteru, że nikogo nie oszuka, że zdolny do pracy, ale... Panie! ja przecie nie jestem wojownicza? może pan to zaświadczyć — prawda?
I pochyliła się do mnie z serdecznem zaufaniem, biorąc mnie za rękę. Mógłby to kto nazwać kokieterją; jest bardzo ładna, więc sympatja jej pochlebia każdemu mężczyźnie. Mówiła zatem:
— Nie jestem wojownicza, a jednak w ostatnich czasach były między nami takie sceny, takie okropne sceny...
— Takie sceny zazdrości? — pytałem.
— Nawet nie to, ale gnębienie takie, naginanie do swoich wyobrażeń: „Nie pomagasz mi w niczem, nie utrzymujesz moich rodzinnych tradycyj (to dlatego, żem przestała prosić co niedziela na obiad najnudniejszego z ludzi, ale sąsiada i przyjaciela domu), po całych dniach czytujesz, nigdy nie jesteś zadowolona... pocoś za mnie wyszła?“ Ach, ta codzienna, cogodzinna wymówka! Nie odpowiadałam wreszcie nic, ale ostatnim razem...
Nie opowiem panu szczegółów — dość, że wyjechałam.
Zarumieniła się od wyznania, czy od wspomnienia obelgi. I we mnie zawrzało instynktowe oburzenie mężczyzny na zniewagę, wyrządzoną kobiecie. Rzekłem:
— Teraz rozumiem lepiej, a współczuję pani jeszcze silniej.
— Nie: jeszcze pan nie rozumie. Ale żeby pan był posiedział, tak jak ja, pół zimy i wiosnę, i pół lata w Nastówce na Polesiu, posiedział tak z kobietą nienawistną sobie, jak ja z... tym panem! Nawet niepodobna, aby pan sobie to wyobraził; mężczyźnie takie położenia nie zdarzają się: wolno mu też uciec od nich, bronić się. Nam nie wolno: zanim poznają sprawę, okrzyczą skandal. Ale ja już i na to zdecydowałam się. Jabym drugiej takiej wiosny, jak tegoroczna, nie przeżyła. Wygląda to na frazes, a jest tylko straszną prawdą. Czy wie pan, że mam kilka siwych włosów na skroni? To pamiątka tej wiosny.
Pochyliła ku mnie śliczną głowę, oprawną w jasny, gruby warkocz — i wionął od niej zapach włosów, najsubtelniejszy z kobiecych zapachów. Z wysiłkiem utrzymywałem się w roli poważnego doradcy.
— Psychologję rozumiem już wybornie, ale praktycznie co będzie?
— To jeszcze tajemnica, ale ja panu powiem, bo nie chcę, aby pan o mnie źle sądził. Tylko pan będzie pamiętał, że to do czasu tajemnica.
Podniosła poważnie rękę do góry, jakby do małej przysięgi.
— Jeżelim w oczach pani godzień zaufania...
— Nie jadę wcale do Karlsbadu, przyjechałam tutaj do konsystorza, a jeżeli gdzie dalej pojadę, to do Rzymu.
— Po rozwód?
— Tak, po rozwód.
— Czy pani da sobie radę?
— Henryk będzie także w Rzymie.
— Ach, tak?
— Co? czy pana w tem co razi? To już konieczność i nasza wspólna sprawa.
Zamyśliłem się na chwilę. Więc bajka niedaleka od prawdy, tylko tak nieprzychylnie oświetlona... Trudno wytłumaczyć ludziom, którzy w złośliwym sceptycyzmie zakładają pewną chlubę i wyższość, że historja jest prawdziwa, tylko nie jest, jak oni mówią, skandalem, lecz dramatem w wysokich sferach serc.
Rozmowa nasza była tak wyjątkowo szczera, że powiedziałem pani Elizie, co myślę. Pytała mnie też, czy dobrze znam Henryka Kostkę, a z jej słów i sposobu słuchania moich szczerych pochwał wniosłem, że to uczucie nie na żarty.
Istolnie, Henryk może podobać się kobiecie. Jest w nim kawał awanturnika, ale w dobrym gatunku. Wykształcony, sławny podróżnik, autor paru dobrych dzieł, nosi on dumnie, ale i dobrze starożytne swe nazwisko. Pani Elizie, która ma głowę łatwo zapalającą się, taki Henryk może się wydawać bohaterem. Nie jest nim w istocie, ale mógłby jeszcze być.
Pożegnawszy panią Elizę życzeniami powodzenia, spotkałem się na obiedzie z Podfilipskim. Tu mnie czekała prawdziwa męka, bom nie mógł zdradzić powierzonej mi tajemnicy, a tak mi było potrzebne to objaśnienie, jako argument!
Zaraz zaczepił mnie pan Zygmunt:
— No cóż? rozwijaliście, zawijaliście paczkę? trwało to dość długo.
— Ee, paczka tam niewielka, ale gadaliśmy trochę. To się wszystko dobrze skończy, mam nadzieję.
— Skończy się zawsze dobrze dla kogoś — odpowiedział pan Zygmunt. — Ale nie w tem rzecz; nie lubię, kiedy kto niezgrabnie udaje. Miałem nawet panią Elizę za sprytniejszą. Co? jedzie do Karlsbadu? chora? i tak nam to podaje? nam? To nie dla nas, panie, to dobre dla innych. My się znamy na kobietach, i onaby to powinna wiedzieć, albo zgadnąć. Gdyby powiedziała: „nie mogłam już wytrzymać na Polesiu i jadę w świat, aby się rozerwać“, pomyślałbym: miła kobietka, może biedna kobieta. Ale tym pospolitym wykrętem przyznała się tylko do pospolitej awanturki.
Siedziałem, jak na rozpalonych węglach, aż Podfilipski to zauważył i zmieniał stopniowo ton rozmowy:
— Ja ją przecie bardzo lubię. Najprzód — pyszna kobieta, według kanonu stworzona. Co za smaczne kształty i jaka w niej lubieżna dystynkcja, a przytem takie to potulne, tak idzie do ręki, tak wyciąga szyję i usta przy rozmowie i patrzy w oczy swemi zadumanemi oczami, jak adeptka, słuchająca mistrza. W tej koronie jasnych włosów widzi się ją zawsze blisko i jakby już, już gotową do nawrócenia.
— Ma widocznie zaufanie do ludzi, z którymi rozmawia, i nie spodziewa się krytyki.
— Czyż ja źle o niej mówię? Owszem — powtarzam, że ją bardzo lubię, wyjątkowo lubię, bo oprócz tego, że ładna, ma kokieterję oryginalną — właśnie ten rodzaj zaufania, który pociąga i do jej postaci, i do umysłu. Tylko jest nieostrożna i trochę dziecinna. Jakże można tak się ciągle afiszować?! Przecie ten Kostka nie pierwszy, o którym mówią; zawsze z kimś rozmawia à corps perdu, ma jakieś konszachty artystyczno-sentyinentalne, i zawsze z kimś takim — jakby to rzec? — lepszym, kogo można posądzić.
— Z kim-że ma przestawać? z nudziarzami, albo cały czas z księżmi, albo z tym panem małżonkiem, który ostatecznie...
— Jest gburem i idjotą — dokończył Podfilipski. — Nie, my się tu nie rozumiemy. Czy pan mnie posądza, że nie lubię kobiet ładnych, rozumnych i przystępnych? Przecie ja nie mam pod temi względami nic do zarzucenia pani Elizie, tylko mówię, właśnie przez życzliwość dla niej, że, szukając przyjemności poza domowem ogniskiem, które, w jej wypadku, jest kopcącym dymem z poleskiego torfowiska — powinnaby być ostrożniejsza. Niech sobie robi, co chce, ale poco mają ludzie tyle gadać?
— Cóż ona takiego robi? — zagadnąłem.
Wybuchnął śmiechem:
— No, panie, co i jak ona robi, tego ja nie wiem. Ale żeby na tylu, co się tam koło niej kręcili, nikt nie dostąpił żadnego zaszczytu, czy to w formie złączenia dusz przez pocałunek, czy w formie zapomnienia podczas burzy, czy przez litość nad namiętnością, czy na złość mężowi, czy wobec konieczności historycznej...
Przerwałem mu:
— Skądże znowu na tę biedną panią Elizę tyle posądzeń?
— Ja nie posądzam, ja przypuszczam. A opieram moje przypuszczenie na znajomości kobiet, których niema tylu rodzajów, jak się wydaje powieściopisarzom, tworzącym „sfinksy“. Sfinksowatość kobiet polega na ich niepewnej i błahej logice, na którą liczyć nie można, ani też warto o niej pisać studja, — ale instynkty mają bardzo podobne.
Przyznaję, że je sądzę w stosunku do mężczyzn, bo to nas głównie obchodzi. Nie idę ja tak daleko, jak Tołstoj, który twierdzi, że stosunek fizyczny między mężczyzną a kobietą jest w gruncie nienawiścią, chęcią zniszczenia jednej płci przez drugą. Wyradzają się i takie typy, ale wogóle jest to walka dwóch egoizmów, dążących do tego samego użycia. Każda strona pragnie rozkoszy dla siebie. Dobrze, kiedy się te pragnienia spotykają, ale skoro mijają się ze sobą, skoro kolidują, stają się sobie wzajemnie przeciwne i wrogie. Kto kogo wyzyska? — oto cała kwestja. Mężczyzna ma za sobą siłę i rozum, kobieta zaś słabość i zdradę. Wszystko to są narzędzia walki — trzeba o tem pamiętać.
Niech się pan zatem nie dziwi, że ja, sądząc kobiety, przypuszczam najprzód ich wady, czyli właściwości ich natury, skierowane przeciw nam. Zresztą, przyjmując w dziedzinie praktycznej i w sądach o ludziach z dwóch alternatyw ujemną, a raczej opartą na wadach ludzkich, dużo trudniej omylić się, niż wtedy, gdy się przyjmie alternatywę dodatnią, zaufaną, w tak zwaną ludzką dobroć. Ja tam w tę dobroć niebardzo wierzę. Myślę nawet, że cała mądrość życiowa polega na liczeniu się z wadami i ułomnościami bliźnich. Poznać je — to nie studjum bezowocne, jak astronomja, to daje siłę i panowanie. Nigdy kombinacje, oparte na próżności, na zmysłowości, na chciwości ludzkiej, nikogo nie zawiodły. Weź pan chociażby za przykład przesiębiorstwa, które się udają: wydawanie pochlebnych herbarzów, restauracje nocne, loterje. A spróbuj pan założyć z ofiar szkołę, szpital, albo wydawać pismo, poświęcone sztukom pięknym. Świat jest z gruntu zły, trzeba go znać i, o ile kto może, opanować, wyzyskując tę złość, czyli, mówiąc dokładniej, pospolitą naturę ludzką.
Zwiesiłem smutnie głowę.
— Niema w tem nic smutnego — prawił dalej Podfilipski. — Owszem, jest pewna wysoka radość w jasnym poglądzie na świat, w zadowoleniu triumfującego umysłu, w praktycznem powodzeniu teorji, którą sam sobie stworzyłeś i wyrobiłeś.
To samo co do kobiet, o których mówiliśmy. Mnie wcale o to nie chodzi, aby pani Eliza, czy która inna, zachowała swą cnotę, wiarę, i tym podobne właściwości, nie należące do mnie. Chodzi mi o to, abym się nie omylił. Otóż, stawiając na cnotę niewieścią trzy grosze, wygram raz na sto razy; stawiając zaś na ich słabości i zdrady pół mego majątku, gram prawie napewno. Chcę poprostu wygrać i wygrywam z kobietami, bo nie liczę na ich wyjątkowe zalety, tylko na pospolite ułomności. Ja panu mówię, gdyby kobieta przestała być zalotną, niepewną i zdradliwą, straciłaby nawet swój urok. Trzeba się tylko tak urządzić, aby z nią być współzdradzającym, a nie przez nią zdradzanym.
Wystąpiłem wówczas z obroną naszych kobiet. Chciałem zwrócić uwagę Podfilipskiego na to, że, oprócz instynktów zmysłowych, istnieją między mężczyzną i kobietą inne spójnie, oparte zapewne na zmysłach, ale inne; istnieją uczucia miłości, poświęcenia, przyjaźni. Mówiłem jednak nieśmiało, bo mnie pan Zygmunt odrazu pobił swą nieubłaganą logiką, a przytem znałem już jego teorję o uczuciu wogóle, które nazywał chorobą mózgu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.