Żywe grobowce/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Żywe grobowce
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Księgarni Polskiej B. Połonieckiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MOTTO: Więzień jest trupem człowieka żywcem pogrzebanego w grobie... Ale jest to trup myślący. Nieraz nawet — twórczy.
I.

Radość moja i kolegów po rozkuciu z kajdan była bezgraniczna. Ściskaliśmy się wzajemnie i śmieliśmy się napół głupkowato. Maniek w uniesieniu krzyczał na cale gardło: „Psia jego mać, niech żyje Polska!“
Władza, stojąc na korytarzu i widząc naszą radość, śmiała się wraz z nami.
Po chwili jednak, wracając po schodach na górę, ostygliśmy nieco z naszego radosnego zapału; z pewną niechęcią każdy zosobna pozwolił się wepchnąć zpowrotem do swojej celi.
Stanąłem nieruchomo pośrodku celi. Ogarnęło mnie przykre uczucie osamotnienia. Spojrzenie moje przesuwało się po żelaznych kratach okna, zza którego głucho dobiegały mnie radosne okrzyki więźniów.
Naraz przez kraty przedarł się jaskrawy blask ognia. Momentalnie wdrapałem się na górę i otworzyłem okno. Ujrzałem budynki stojące w ogniu: to Niemcy, umykając z Polski, podpalili prowianturę przy dworcu.
Szelest przy drzwiach mojej celi zmusił mnie do zejścia z okna. Nasłuchiwałem. Słyszałem stuk otwieranych i zamykanych drzwi na korytarzu i przygłuszone kroki, biegnące po schodach nadół i zpowrotem.
Napewno już zwalniają więźniów, pomyślałem. Zatarłem ręce z radości: więc i ja jutro będę wolny.
Zacząłem nerwowo biegać po celi. Przez głowę przebiegały mi dobre, to znów występne myśli. Nadzieja szybkiego odzyskania wolności podniecała mnie i zdwajała szybkość myślenia: jechać do domu, zerwać z brudem, rozpocząć nowe życie... życie człowieka nawróconego, chcącego naprawić błędy młodości... Tak, gdy odzyskam wolność, przysięgam, że stanę się człowiekiem wobec Boga i ludzi i nigdy, przenigdy już nie znajdę się więcej w tych przeklętych murach „Czerwoniaka“.
Przez dłuższą chwilę starałem się myśleć o tem, by nie dać dostępu innej myśli, myśli występnej, która narzucała mi się gwałtownie. Po chwili jednak owa występna myśl wzięła górę: muszę pokazać Elci, że nie jestem takim niedołęgą, jak mnie określił jej ojciec. Zrobię dobrą robotę, a potem, gdy będę miał forsę, dużo forsy, ubiorę ją w karakuły i brylanty, i nawet się z nią ożenię.
Na bezinteresowność z jej strony zupełnie nie liczyłem. Byłem święcie przekonany, że każda kobieta kocha mężczyznę tylko póki ten ma pieniądze. Miałem już nawet na myśli pewnego jubilera i wciąż o nim myślałem, układając sobie plan okradzenia go.
Myślałem również i o innych robotach; występne myśli także zwalczały się nawzajem, nie dając mi spokoju. W tem sąsiad mój zapukał w ścianę; wlazłem więc na okno.
— Te, słyszysz, puszczają już na wolność.
— Słyszę, ale kogo?
— Zdaje mi się, — odparł, — że politycznych zwalniają.
— A kiedy nas tak zwolnią? — zagadnąłem.
— Wiesz ty co? — odparł. — Mnie się zdaje, że naszych wogóle nie myślą puścić.
— Co ty tam pieprzysz, — odezwał się głos o kilka okien od mojej celi. — Jak pragnę wolności, jutro nas wszystkich stąd wytrynią. Sam generał tak mówił.
— Co tam generał, — zawołał inny głos. — Czy oni są frajery, żeby nas puścić? Trajlują nam, żebyśmy spokojnie siedzieli, obawiają się zapewne buntu i dlatego obiecują nam wolność. Figę nam dadzą, a nie wolność.
Kilka głosów naraz zaprotestowało.
— Który to taki cwaniak, że się tak mądrzy? Tobie napewno w „Czerwoniaku“ lepiej się powodzi, jak na wolności, dlatego tak mówisz.
— Tak, tak, — podchwyciło kilka głosów naraz. — Ty frajerze lepiej się przymknij. Jak zechcesz, gdy wszystkich nas zwolnią, zostaniesz tu za stróża.
— A ja wam mówię, — upierał się przy swojem napadnięty, — że mogę dać głowę, że tylko politycznych zwolnią; a z naszych oni nikogo nie puszczą. Zobaczycie, że w szyję niejeden jeszcze dostanie.
Oburzenie słuchających nie miało granic. Posypał się na jego głowę grad obelżywych słów i wyzwisk. Jestem pewien, że gdyby nie żelazna krata, która nas dzieliła, doszłoby do przelewu krwi. Zwroty, jakie rzucano pod jego adresem, były śmiertelną obrazą dla każdego więźnia.
Przez całą noc aż do rana na dziedzińcu więziennym słychać było głośne rozmowy więźniów. Wesołe śmiechy rozlegały się wokoło. Nikt nam tego nie zabraniał. Nad ranem dopiero hałas trochę się zmniejszył. Ja także nie zmrużyłem oka; taki niespodziewany zwrot w naszem życiu nie pozwalał mi zasnąć.
Tego dnia pobudka była dopiero o dziesiątej rano. Jestem pewien, że każdy z więźniów dałby głowę za to, iż kiedy uchylą się drzwi, usłyszy nie co innego, tylko okrzyk: „Zabierać wszystkie rzeczy i marsz do domu“.
Słysząc odsuwanie rygli na korytarzu, zbliżyłem się do drzwi. Po chwili drzwi się uchyliły, pojawił się sam Lustig, przebrany już po cywilnemu. Powiedział mi nawet „Dzień dobry panu“, na co uśmiechnąłem się z ironją. Zabrałem stołek z ubraniem do celi i zadowolony z obrotu rzeczy pośpiesznie się ubrałem.
Po jakimś kwadransie podano nam śniadanie. Co to? Nie dowierzałem własnym oczom. Kawał chleba, funt, a może i więcej; pełna micha kaszy z kartoflami przemawiała do mego żołądka tak, że wszystko to wydało mi się snem.
Przez okno dobiegały mnie okrzyki zadowolonych więźniów:
— Ty, Felek, duży kawał „koksu“ dostałeś?
— Funt, może i więcej, — z zadowoleniem odpowiedział zagadnięty.
— Władek, — wołał ktoś, — jak tam z koksem, dzisiaj będziesz miał co na ząb wziąć!
— Tak, teraz głodu już nie będzie. Ty wiesz, że ja z „mortusu“ ledwo już „giry“ ciągnąłem za sobą. Teraz trochę się odreperuję, — zakończył zadowolony.
— No, no, — dorzucił ktoś. — Teraz nas karmią po polsku. To nie szwabi, co karmili nas suszoną kapustą i kawą. Żeby teraz Ról zobaczył, jak my wcinamy, dostałby apopleksji na miejscu.
— Durni wy wszyscy, — wołał ten sam głos, który wątpił w zwolnienie więźniów. — Dają wam wcinać dlatego, że boją się was teraz. Zobaczycie, że ten chlebek i kaszka wam bokiem wyjdzie. Ja radzę, żebyśmy się sami wzięli do dzieła. Jeśli nie teraz, to już nigdy nie będziemy mieli takiej okazji, by się stąd wydostać. Przyjdzie nam odkiwać wyroczki, jak nic. Oj, mówię wam to, chłopaki, z doświadczenia.
Tym razem nikt nie zaprzeczył, a jeden nawet zawołał:
— Może i ma rację, już po dwunastej, a nas nie puszczają. Nikt z więźniów nie odezwał się; słychać było tylko mlaskanie językami. To więźniowie, siedząc na oknach, zajadali z apetytem porcje chleba otrzymane na śniadanie.
Co do mnie, przyznam się szczerze, że byłem tego samego zdania, co tamten, który namawiał, by samemu się zwalniać, nie czekając, aż oni to zrobią.
Obiad tego dnia także był spóźniony. Za to jednak otrzymaliśmy tłustą, gęstą i smaczną grochówkę. Dozorca, już z nowoprzybyłych, ubrany z chłopska i przepasany pasem z bagnetem niemieckim przy boku, chodził po celach i śpiewającym głosem prosił:
— Dzieci moje, może jeszcze z misecki grochóweckę? Trzeba się podreperować po tych Miemcach.
Więźniowie po tym obfitym obiedzie wszyscy powłazili na okna, nie bacząc na to, że było dość zimno. Krzyczeli jeden przez drugiego, opowiadając sobie różne hece o dozorcach niemieckich. Naśladowali Róla, przeklinając go przytem wraz z jego rodziną. Niektórzy zaczęli nawet romansować z kobietkami, które nieśmiało także powyłaziły na okna.
Przez cały dzień dwunastego listopada więźniowie byli pod wrażeniem, że lada chwila odzyskają wolność. Raz wraz pytali siebie wzajemnie, zdenerwowanym i podnieconym pragnieniem wolności głosem:
— Dlaczego nas nie zwalniają?
Wieczorem błyskawicznie przebiegła po całem więzieniu radosna wieść, że zwalniają już tych, którzy byli skazani przez niemieckie sądy wojenne.
Wszyscy zapewniali się wzajemnie, że na każdego przyjdzie kolej. „Czerwoniak opróżni się, jak kieszeń złodzieja po zrewidowaniu przez policję”, śmiał się jeden.
Kolacja również konkurować mogła z niedzielnym obiadem, najlepszym z całego tygodnia za rządów Róla. Po kolacji na korytarzach więziennych powstał ruch. Słychać było, jak z hałasem otwierają się drzwi cel. „Wychodź! Wychodź!” — rozlegały się głosy dozorców. Serce poczęło mi bić radośnie i cały zamieniłem się w słuch. Zgrzyt zamków odzywał się coraz bliżej mojej celi. Zatarłem ręce z radości. Wolność! Wolność! — krzyknąłem na cały głos.
Opanowało mnie wtedy błogie uczucie. Czułem ogromne zadowolenie, że jestem Polakiem, że należę do tego narodu, który po dziesiątkach lat zrzucił z siebie kajdany niewoli i odzyskał Niepodległość. Nastrój patrjotyczny ogarnął mnie do tego stopnia, że bezwiednie począłem nucić półgłosem:
„Nie rzucim ziemi skąd nasz ród“... i t. d.
Drzwi mojej celi uchyliły się. Padło suche energiczne słowo: „Wychodź!” Słowo to dało mi nadzieję i niepewność i zarazem. Spojrzałem wdół, obejmując wzrokiem całą centralę. Ze wszystkich galeryj cel pojedyńczych więźniowie schodzili razem. Słychać było pytania:
— Ty, co to jest? Chyba już puszczają do domu?
— Tak, do domu, do domu, — podchwyciło kilka głosów naraz.
Więźniowie zbiegali po schodach jeden przez drugiego. Nie byli to w tej chwili zbrodniarze, złodzieje, ani inni wykolejeńcy; były to raczej dzieci. Dzieci, które pragną ujrzeć dom rodzinny, matkę i ojca.
Powędrowałem i ja z czwartego piętra nadół.
Co to ma znaczyć? Ustawiają nas wszystkich w półkole. Stoimy tak w oczekiwaniu z dziesięć minut. Po twarzach więźniów znać, że są zdenerwowani do najwyższego stopnia. Każdy zapewne myśli o tem samem, co i ja: wygłoszą do nas piękną mowę, dadzą przestrogi na pożegnanie, — a potem, potem nastąpi wolność.
Ach, gdyby mnie teraz, tak w nocy, wypuszczono! Niktby nawet nie wiedział, skąd wyszedłem. Jakby to było przyjemnie udać się do Elci. Jak ona się mną ucieszy! Co to za rozkosz będzie, po takim długim poście spędzić noc z nią razem...
Przez cały czas oczy więźniów utkwione były w żelaznej bramie, która prowadziła z kancelarji do centrali.
Wtem padła komenda:
— Baczność!
Twarze więźniów przybladły. Pomyślałem w duchu: nie takim tonem wydaje się komendę ludziom, którzy za chwilę mają być wolni.
We środku pomiędzy nami stanął ten, który rozkuwał mnie i towarzyszy z kajdan. Orlim, władczym wzrokiem objął nas wszystkich. Uśmiechnął się łaskawie, poczem zawołał energicznym głosem:
— Chłopcy! Przyszedłem zawiadomić was o radosnej nowinie.
Tu zrobił pauzę, a ciszę przerwało głuche westchnienie pięciuset więźniów. Poprawił szablę u boku i mówił dalej:
— Zostałem przez Ministerjum Sprawiedliwości mianowany naczelnikiem tego więzienia. Znacie mnie zapewne z niemieckich czasów, kiedy katowano was na każdym kroku. Musiałem patrzeć na to, jak morzono was głodem i chłodem. Nic wam wtedy nie mogłem pomóc. Teraz, kiedy jestem waszym naczelnikiem, postaram się, by wypuszczono was na wolność. Od wczoraj pan prokurator przegląda akty i zwalnia po kolei. Zapewniam was, że wszyscy odzyskacie wolność. Bądźcie cierpliwi. Trzeba słuchać dozorców, wykonywać każdy rozkaz bez szemrania i nie buntować się. My, Polacy, nie potrzebujemy więzienia i więźniów. Pójdziecie bronić Ojczyzny, jako prawi synowie Polski. A wtedy grzechy wasze pójdą w zapomnienie...
Naczelnik przerwał, oddychając ciężko, poczem badawczem spojrzeniem objął nas wszystkich, by się przekonać, jakie wrażenie zrobiły jego słowa na więźniach. Po chwili dorzucił:
— Kto z was ma jakąś prośbę lub zażalenie, niech się zgłosi do mnie za pośrednictwem dozorcy. Ja wysłucham wszystkich. A obiad, chłopcy, smakował wam?
— Dobry był, panie naczelniku, — zawołało kilka głosów naraz.
— Obiad był bardzo dobry, — dodali inni.
Naczelnik, zadowolony z siebie, zbliżył się do kilku więźniów znanych mu z twarzy. Ja również miałem zaszczyt być między nimi.
— Jak się czujecie, — zagadnął mnie, głaszcząc mnie po głowie. — Lepiej siedzieć bez kajdanek, co?
— Tak, panie naczelniku. A kiedy mnie zwolnią? — zagadnąłem niepewnym głosem.
Naczelnik spojrzał na mnie badawczo i z pewną ironją odparł:
— Przyjdzie na to czas, nie bójcie się. Tylko nie buntować mi więźniów i nie kombinować ucieczki.
Poczem wykręcił się na obcasie w stronę innego więźnia.
Staliśmy tak jeszcze kilka minut, wreszcie starszy dozorca zawołał napół groźnym tonem:
— Chłopcy, tymczasem marsz do cel. Musicie dobrze wypocząć, zanim pójdziecie do domu.
Wyczułem jad, jaki zawierały te słowa.
Więźniowie, zadowoleni z pięknej mowy i obietnic naczelnika, wracali do cel z ufnością w przyszłość.
Znów wszyscy powłazili na okna. Naradzali się, w jaką stronę się udać. Pozawierali nawet pewne spółki, umawiając się, że ten, którego najpierw zwolnią, zaczeka przed bramą na towarzysza.
Ja, powróciwszy do celi, wpadłem w apatję. Ze słów naczelnika zrozumiałem odrazu, że zależy mu na tem, by zyskać na czasie; dlatego uspokaja więźniów. Zrozumiałem też, że tacy, jak my, Niepodległej Polsce są zupełnie niepotrzebni. Zakląłem kilka razy z żalu do wszystkiego i wszystkich na świecie. Począłem, jak zwykle, wędrować po moim grobie, tam i zpowrotem.
Im dłużej rozmyślałem, tem bardziej wątpiłem, bym wogóle kiedyś miał być wolny. Tak maszerowałem po celi, jak zraniony zwierz otoczony przez ogary. Zegar więzienny już dawno wybił dwunastą. Wpadłem w taką rozpacz, że nie pozostało już we mnie żadnej iskierki nadziei. Losy mego dalszego życia w więzieniu napełniły mnie lękiem i strasznemi przeczuciami. O, te złe przeczucia nigdy mnie w mojem życiu nie zawodziły.
Myślałem też o różnych sposobach wydostania się stąd. Zbuntować więźniów i wykorzystać sytuację? Nie, to się nie da zrobić. Więźniowie są zbyt pod wrażeniem obietnic i obfitego jadła. Pozostaje mi tylko samemu szukać sposobu ucieczki. Ale jak? Gdybym tak mógł się skomunikować z moimi wspólnikami, napewno cośbyśmy zrobili. Mózg mój, ogarnięty gorączką, nie mógł sklecić żadnej logicznej myśli. Doprowadzony do ostateczności, jednym susem wskoczyłem na stół i otworzyłem okno, wchłaniając w siebie chłodne powietrze listopadowej nocy. Śnieżek pruszył nieśmiało po dziedzińcu więziennym. Dwaj żołnierze, z głowami owiniętemi w koce, spacerowali miarowym krokiem tam i zpowrotem, pogwizdując melodję Pierwszej Brygady.
Dolatywały mnie też urywane rozmowy więźniów. Żołnierze nie przeszkadzali im. Serce krajało się we mnie, kiedy słuchałem, jak sobie opowiadali, że po zwolnieniu wstąpią na ochotnika do wojska polskiego, by odkupić grzechy popełnione. Poznawałem też głosy. Między rozmawiającymi był i Stasiek. Przysięgał się, że będzie bronił Polski do ostatniej kropli krwi, mimo, że za rządów Róla było mu tu nienajgorzej. Nie był on jednak wyjątkiem, inni mówili to samo.
Głosy rozmawiających więźniów wzmagały się. Zapewne nikt nie mógł zasnąć, wszyscy powłazili na okna.
Do samego rana rozmawiano i żartowano na cały głos. Wszystkim dodawało to otuchy i nadziei: inaczej zabronionoby komunikować się ze sobą.
Nad ranem poczęto zwalniać więźniów odsiadujących wyroki niemieckie. Radość była nie do opisania. Każdy był pewien, że i jego za chwilę zawołają. Dozorcy mówili do nas: „proszę pana“. Po całych dniach i nocach wyglądano i krzyczano przez okna.
Za murem więziennym zawsze pełno było matek, sióstr, żon i kochanek. Moja Elcia przychodziła także. Przynosiła mi dwa razy dziennie kosze ze smakołykami; za każdym razem pocieszała mnie, że lada chwila mnie zwolnią.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.