Przejdź do zawartości

Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część czwarta/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
GARBUSKA I PANNA DE CARDOVILLE..

Garbuska wzruszona, nachyliwszy się do okna, śledziła z niepokojem poruszenia panny de Cardoville i Róży Simon, których widzieć razem w tem miejscu się nie spodziewała.
Sierota, zbliżywszy się do parkanu, oddzielającego klasztor od domu doktora Baleinier, powiedziała coś Adrjannie, na której twarzy wyraziło się natychmiast zdziwienie, oburzenie i politowanie.
W tej chwili wbiegła do ogrodu zakonnica, rozglądając się po wszystkich stronach, jakgdyby kogoś szukała; potem, spostrzegłszy Różę, która przelękła przycisnęła się do parkanu, uchwyciła ją za rękę, zgromiła i uprowadziła ją ze sobą.
Biedna sierota zdołała tylko jeszcze dwa lub trzy razy obejrzeć się na Adrjannę, która, przemówiwszy jeszcze coś do niej, już to głosem, już gestami, śpiesznie odeszła.
Korytarz, gdzie podówczas znajdowała się Garbuska, był na pierwszem piętrze klasztoru; szlachetnie myśląca, a przytem sprytna szwaczka powzięła myśl, by zejść na dół, dostać się do ogrodu i pomówić z żółto-włosą piękną dziewicą.
Dzień był na schyłku, i słońce niedługo miało zajść; Garbuska śpieszyła się z wykonaniem swego zamiaru, idąc pocichu i przysłuchując się co chwila, stanęła na końcu korytarza; dwa lub trzy stopnie schodów prowadziły do przedsionka garderoby, potem, wąsko się zakręcając, wiodły na dół.
Szwaczka, usłyszawszy głos, prędko zbiegła i znalazła się na długim dolnym korytarzu, w środku którego były szklanne drzwi, prowadzące do części ogrodu, służącej wyłącznie dla przełożonej. Długą aleję zasłaniał z jednej strony wysoki bukszpanowy szpaler, tak, że Garbuska nie mogła być spostrzeżoną.
O kilka kroków przed sobą spostrzegła pannę de Cardoville, siedzącą na ławce z głową, wspartą na dłoni.
Owej strasznej nocy, w której Adrjanna została zaprowadzoną do domu obłąkanych doktora Baleinier, słaby jej charakter, z powodu nadzwyczajnych trudów, gwałtownego wzruszenia, przestrachu i rozpaczy zachwiał się był na chwilę, wreszcie doktór, korzystając z szatańską chytrością z przerażenia i osłabienia młodej dziewicy, dokazał tyle, iż na pewien czas sama o sobie zaczęła powątpiewać.
Lecz cisza, jaka nastąpiła po przykrych i gwałtownych wzruszeniach, rozwaga i zastanowienie wywiodły ją szybko z obawy, którą doktór na chwilę w niej zdołał wzbudzić. Nie wierzyła nawet w błąd uczonego doktora; nakoniec, niestety zapóźno, poznała w nim ślepe narzędzie pani Saint-Dizier.
Od owego czasu zamknęła się w sobie, uzbroiła się w ciche uczucie godności; najmniejszy żal, najmniejszy zarzut nie wyszedł z jej ust... postanowiła czekać cierpliwie... Jednakże, lubo pozwolono jej przechadzać się i robić co się jej podoba (prócz wychodzenia poza obręb zakładu), położenie Adrjanny było przykre, nieznośne, dla niej szczególnie, tak namiętnie lubiącej otaczać się wszystkiem, co piękne. Czuła wszakże, że takie położenie długo trwać nie może.
Mniemanie takie, słuszne czy niesłuszne, było dostatecznem do dodania jej mocy i dzielności.
Pomimo to nie mogła dociec przyczyny gwałtu, na niej dokonanego; za dobrze znała panią Saint-Dizier, aby mogła przypuszczać, że działa bez pewnego celu i że chce tylko chwilowo ją udręczyć... W przypuszczeniu tem nie pomyliła się. Margrabia d’Aigrigny i księżna byli przekonani, że Adrjanna wie więcej, aniżeli wiedziała w istocie, że wie, ile jej zależało na tem, aby dnia 13 lutego znajdowała się przy ulicy świętego Franciszka, i że zmierzała dochodzić praw swoich.
Jakakolwiek była przyczyna tego okrutnego z nią postąpienia, w każdym razie nie mogła jej nie oburzać.
Zdawałoby się, że postępek taki wywoła śmiertelną nienawiść i nieprzebłaganą zemstę; tymczasem Adrjanna, myśląc o nikczemnym postępku księżny Saint-Dizier, księdza d’Aigrigny i doktora Baleinier, obiecywała sobie nie zemstę, ale świetne zadość uczynienie. Postanowiła ścigać, gnębić bez wytchnienia, bez litości, ową chytrość, owo okrucieństwo, nie przez zemstę za doznane krzywdy, lecz aby uchronić inne ofiary od podobnych męczarni.
Adrjanna, zapewne jeszcze pod wpływem bolesnego wrażenia, doznanego przy widzeniu się z Różą Simon, siedziała wsparta na poręczy ławki, zasłoniwszy oczy lewą ręką. Kapelusz położyła przy sobie, a z powodu nachylenia głowy bujne loki jej włosów prawie całkiem zasłoniły jej świeżą, białą twarz.
W takiej, pełnej wdzięku, postawie, bogate zarysy jej kibici uwydatniały się pod morową suknią koloru majowo-zielonego.
Na widok tej dziewicy, której wykwintny strój i cudną postawę Garbuska naiwnie podziwiała, zapominając o okrywających ją łachmanach i własnej szpetnej ułomności, biedna dziewczyna od pierwszego spojrzenia bardzo trafnie osądziła, że niepodobna, aby warjatka potrafiła się ubrać tak gustownie; myślała jednak, iż może ta nieszczęśliwa dziewica w istocie jest obłąkaną i miewa tylko chwile przytomności; chcąc się przekonać o tożsamości Adrjanny, odezwała się bojaźliwym, cichym głosem:
— Panno de Cardoville!
— Kto mnie woła? — zapytała żywo Adrjanna.
Biedne to, ułomne, nędznie odziane, niespodzianie zjawiające się stworzenie, musiało w pannie de Cardoville, tak bardzo lubiącej wdzięk i piękność, wzbudzić pewien wstręt i przestrach.
Garbuska, nie dostrzegłszy, jakie sprawiła wrażenie, niewzruszona, z wlepionemi oczyma, złożywszy ręce z pewnym podziwem, a raczej głębokiem uszanowaniem przypatrywała się niezwykłej piękności Adrjanny, którą widziała tylko przez kraty w oknie; wszystko, co powiedział jej Agrykola o urodzie swej protektorki, wydało się jej nie dorównywującem rzeczywistości.
Szczególnym trafem zbliżyły się do siebie dwie stoły, przedstawiające krańcowe sprzeczności: jedna była wzorem piękności i bogactwa, druga zaś szpetności i ubóstwa. Garbuska, na widok Adrjanny, wpadła w zachwyt.
— Czego chcesz? — zawołała panna de Cardoville, wstając z niejaką niechęcią, która nie uszła baczności szwaczki.
— Wybacz pani, że ośmielam się zbliżyć do ciebie, lecz chwile moje są drogie, a przychodzę... od Ągrykoli...
Przestrach Adrjanny jakby znikł po usłyszeniu imienia Ągrykoli.
Zbliżyła się do parkanu i z zajęciem przyglądała się Garbusce.
— Przychodzisz od pana Ągrykoli Baudoin? — rzekła do niej. — A któż jesteś?
— Jego przybrana siostra... uboga szwaczka, zamieszkała w tymże co i on domu...
— Wszak to ty, moje dziecko, namówiłaś pana Agrykolę, aby się udał do mnie po kaucję, nieprawdaż?
— Jakto... pani sobie to przypominasz?...
— Nigdy nie zapominam tego, co jest wzniosłe. Ale jakżeś dostała się do tego klasztoru?
— Powiedziano mi, że może dostanę tu robotę, bo teraz mi jej zabrakło. Na nieszczęście, odmówiła mi przełożona.
— A jakże mnie pani poznała?
— Po niezwykłej piękności, o której mówił mi Agrykola...
— A któż ci podał myśl przyjść tu, aby mówić ze mną?
— Nadzieja wyświadczenia pani ważnej może przysługi. Pani raczyłaś okazać tyle dobroci Ągrykoli, iż ja ośmielam się podzielać jego wdzięczność dla pani...
Adrjanna odrzekła z niewymownym wdziękiem:
— Odbieram więc nagrodę podwójną... lubo dotąd tylko dobrą chęcią mogłam być użyteczną panu Baudoin.
Podczas tej rozmowy Adrjanna i Garbuska spoglądały na siebie z coraz większem zdziwieniem.
Garbuska nie pojmowała, aby obłąkana mogła tak mówić, jak to czyniła Adrjanna; potem dziwiła się sama sobie, że tak swobodnie i tak przytomnie odpowiada pannie de Cardoville.
Panna de Cardoville ze swej strony była głęboko wzruszona i zarazem zdziwiona, słysząc tę dziewczynę z gminu, odzianą jak żebraczka, a tak dobrze się wyrażającą. Im dłużej przypatrywała się Garbusce, tem bardziej doznane na jej widok nieprzyjemne wrażenie ustępowało miejsca wprost przeciwnemu. W wyrazie jej fizjognomji, pojętnej i roztropnej, a przytem łagodnej i bojaźliwej, dostrzegła Adrjanna tkliwy i smutny wdzięk, skromną godność, przy których można było zapomnieć o jej brzydocie.
Adrjanna bardzo lubiła fizyczną piękność; ale, będąc obdarzona wzniosłym umysłem, szlachetną duszą i czułem sercem, umiała ocenić piękność moralną, jaką czasami dostrzec można w niepozornej, cierpiącej twarzy.
Po chwili milczenia, podczas którego piękna patrycjuszka i biedna szwaczka przypatrywały się sobie wzajemnie z coraz większem zajęciem, Adrjanna rzekła do Garbuski:
— Jak mi się zdaje, łatwo jest odgadnąć przyczynę naszego obopólnego zdziwienia: ty, dobra panienko, uważasz, że ja, jak na warjatkę, dość rozsądnie mówię; ja zaś uważam, że twój delikatny sposób obejścia i wysławiania tak są sprzeczne z twem, jak się zdaje, smutnem położeniem...
— Ach! pani — zawołała Garbuska z uczuciem takiego uszczęśliwienia, iż łzy radości w oczach jej stanęły, — a więc odgadłam?... a więc nieprawdą jest, co mi mówiono?... Ależ... jakimże sposobem doszło do tego, że pani jesteś w tym domu?...
— Och! moja dobra panienko — odrzekła Adrjanna.
— A jakim sposobem stać się mogło, że ty, przy tylu zaletach serca i duszy, jesteś tak biedną?... Lecz uspokój się, moja droga, ja tu nie pozostanę na zawsze... mówię ci, że ty i ja odzyskamy przynależne nam miejsca...
A potem mówiła dalej:
— Ale, zanim pomyślimy o mnie, myślmy wprzód o innych: pan Baudoin zapewne jest jeszcze w więzieniu?
— W tej chwili, pani, pewno już jest wolny, dzięki wspaniałomyślności jednego z jego kolegów; wczoraj właśnie ojciec jego chodził, by złożyć za niego kaucję, i przyrzeczono mu, że syn jego dziś ma być uwolniony... ale, będąc jeszcze w więzieniu, pisał do mnie, że ma udzielić pani nader ważną wiadomość.
— Ma coś do zakomunikowania... mnie? — powtórzyła panna de Cardoville, zdziwiona i zamyślona. — Napróżno myślę, coby to być mogło, dopóki jednak jestem zamknięta w tym domu, przerwane mam wszelkie związki ze światem, i ani myśleć może pan Agrykola, aby mógł, czy to bezpośrednio czy nawet pośrednio, znieść się ze mną; musi więc zaczekać, aż stąd wyjdę; ale niedosyć jeszcze na tem, trzeba wydobyć z klasztoru dwoje biednych dzieci, bardziej jeszcze niż ja godnych litości... Córtki marszałka Simon trzymane tu są mimo ich woli.
— Czy znasz je pani?
— Mówiąc mi o ich przybyciu do Paryża, pan Agrykola powiedział, że mają po piętnaście lat i że dziwnie są do siebie podobne... I właśnie wczoraj, używając zwykłej przechadzki, spostrzegłam dwie biedne zapłakane panienki, zbliżające się co chwila do okien celek, w których osobno były zamknięte, jedna na dole, druga na pierwszem piętrze. Tajemne jakieś przeczucie mówiło mi, że są to pewno dwie nieszczęśliwe sieroty, o których mi mówił pan Agrykola, a które od owej chwili mocno mnie zajęły, bo są to moje krewne.
— One są krewnemi pani?
— Tak jest... Dlatego, więcej uczynić nie mogąc usiłowałam przynajmniej dać im poznać na migi, jak mnie los ich obchodzi... ich łzy i cierpienia dostatecznie mnie przekonały, że te biedne sieroty tak są uwięzione w klasztorze, jak ja w tym domu.
— Ach, pani... pojmuję teraz, że pewno jesteś ofiarą intrygi rodzinnej!...
— Jakikolwiek jest mój los, nietyle jednak zasługuje na politowanie, jak tych dzieci... których rozpacz trwogą mnie przejmuje. Nadewszystko ich rozłączenie jest dla nich bolesne; domyślam się, że są równie jak ja, ofiarami piekielnej intrygi... Ale przy twej pomocy, kochana panienko, można będzie je uwolnić. Nie dano mi ani pióra, ani atramentu; nie mogłam więc pisać... Teraz chciej mnie posłuchać uważnie, a będziemy mogły zwalczyć nikczemne prześladowanie...
— O! mów pani, słucham...
— Czy żołnierz, który przyprowadził sieroty do Francji, ojciec Ągrykoli, jest teraz w Paryżu?
— Tak, pani, jest w domu... Ach! gdybyś pani widziała jego rozpacz, jego oburzenie, gdy za powrotem do domu nie zastał dzieci, ’które powierzyła mu ich umierająca matka!... — Niezbędnem jest przedewszystkiem, aby się wystrzegał wszelkiej gwałtowności; inaczej wszystko byłoby stracone... Weź ten pierścień — i Adrjanna zdjęła pierścionek z palca — oddaj mu go. Niech się uda natychmiast... Ale czy pewna jesteś, że spamiętasz nazwisko i adres?
— Spamiętam... spamiętam niezawodnie... bądź pani spokojna; Agrykola raz mi tylko powiedział nazwisko pani... a nie zapomniałam go; serce także ma pamięć...
— Pamiętaj więc nazwisko hrabiego Montbron...
— Hrabiego Montbron... nie zapomnę.
— Jest to dawny, zacny mój przyjaciel; mieszka na placu Vendôme, pod numerem siódmym...
— Na placu Vendôme, numer siódmy... będę pamiętała.
— Niech ojciec Ągrykoli uda się do niego dziś wieczorem, jeśliby go nie zastał, niech zaczeka, póki nie powróci... Wtedy niech powie, że przychodzi do niego ode mnie, a na dowód niech mu odda ten pierścień; gdy się z nim zobaczy, niech mu wszystko opowie o porwaniu dwóch dziewcząt i gdzie się znajdują; niech powie, że i ja, pod pozorem obłąkania, uwięzioną zostałam w domu zdrowia doktora Baleiner... Prawda ma swój głos, który pan Montbron zrozumie... Jest to człowiek, mający bardzo wiele doświadczenia i rozsądku, a wpływ jego jest bardzo wielki. Śpiesz się więc, moja droga...
— Chciałabym cię ucałować jak siostrę... lecz gdy jesteśmy przedzielane, podaj mi przynajmniej twą rękę, niech ją uściskam... — rzekła panna de Cardoville, łzy mając w oczach; potem wyciągnęła swą rękę między żerdzie parkanu do Garbuski.
— Śmiałość... pamięć... i ufność!...
Wszystko to stało się tak szybko, iż biedna Garbuska kroku jeszcze postąpić nie zdążyła; łzy, ale tym razem słodkie łzy, puściły się po bladych licach. Dzięki wzniosłym słowom panny Adrjanny de Cardoville, uczuła ona na chwilę swoją zacność... Złożyła ręce i wzniosła oczy do nieba z wyrazem gorącej wdzięczności...
Garbuska, wyszedłszy z ogrodu niespostrzeżona, powróciła na pierwsze piętro i zwolna zapukała do drzwi garderoby.
Zakonnica otworzyła jej.
— Moja siostro, czy niema panny Floryny, która mnie tu przyprowadziła? — zapytała się.
— Nie mogła doczekać się; zapewne, panienko, byłaś u naszej wielebnej przełożonej?
— Tak, tak, moja siostro — odpowiedziała Garbuska, spuszczając oczy — bądź łaskawa powiedzieć mi, którędy mogę wyjść.
Garbuska szła za zakonnicą, lękając się za każdym krokiem spotkania przełożonej, która nie zaniedbałaby pewno zapytać ją o przyczynę tak długiego pobytu w klasztorze.
Wreszcie wyszła za pierwszą furtkę klasztorną.
Przebiegła obszerny dziedziniec, a zbliżając się do budki odźwiernego, usłyszała ostrym tonem wymówione następujące słowa:
— Podobno, mój Hieroninie, wypadnie tej nocy podwoić baczność. Co do mnie, dołożę jeszcze dwie kule do mojej fuzji; pani przełożona rozkazała, aby nie raz, jak zwykle, ale dwa razy tej nocy odbyć patrol.
— Ja Mikołaju, nie potrzebuję fuzji — — odezwał się drugi głos — mam chwacką kosę, na porządnym kiju osadzoną... Jest to broń ogrodnicza, a jednakże nie najgorsza.
Niespodzianie strapiona temi słowy, usłyszanemi przypadkiem, Garbuska zbliżyła się do budki i zażądała, aby jej otworzono.
— A skąd to panna idziesz? — zapytał odźwierny, wychyliwszy się do połowy z swej budki i trzymając w ręku fuzję, którą właśnie nabijał, a podejrzliwem okiem przyglądał się biednej dziewczynie.
— Byłam u matki przełożonej — odpowiedziała lękliwie.
— Czy to tylko prawda? — odparł grubjańsko odźwierny — bo jakoś niebardzo dobrze patrzy ci z oczów.. wreszcie, mniejsza o to... idź, tylko prędko.
Furtka uchyliła się, Garbuska wyszła.
Zaledwie postąpiła parę kroków, aż oto spostrzegła biegnącego ku niej Ponurego, a nieco dalej śpieszącego za nim Dagoberta.
— Hej! hej!.. Garbusko! — odezwał się głos ze strony wprost przeciwnej.
Dziewczyna szybko obejrzała się i zobaczyła śpieszącego ku niej Agrykolę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.