Życzenie zmarłej/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Życzenie zmarłej
Wydawca Gazeta Urzędnicza
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le voeu d'une morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Dwanaście lat upłynęło.
W ciągu tego długiego czasu nie przyniosło Danielowi życie nic godnego uwagi. Odosobniony, żył jedynie dla siebie, zajęły ciągle myślami, które obrał sobie za przewodnią gwiazdę. Dnia nie było, w którymby nie myślał o Joannie. Spoważniał; nie był to już nieporadny chłopak jak dawniej, stał się mężczyzną, a uśmiech pełen dobroci zasłaniał jego brzydotę.
Prawie ośm lat pracy poświęcił słownikowi uniwersalnemu. Ukryta anonimowa praca przypadała mu właśnie do smaku.
Czasem w ciągu pracy wznosił głowę do góry i marzył o chwili kiedy Joanna opuści klasztor. To było dlań najmilszym spoczynkiem, najdroższą pociechą.
Autor słownika poznał szybko, ile zysku mieć musi z tego cichego współpracownika, który bez skargi, pracował jak murzyn. Ów pan od dłuższego czasu myślał o tem, jakby zarobić ze 20.000 fr., nie pokazując się wcale do biura. Daniel był dlań nadzwyczaj cennym nabytkiem. Zwolna też przenosił nań kierownictwo całego aparatu, — rozdzielanie pracy, rewizję manuskryptów, specjalne zlecenia. Płacąc Danielowi 200 fr. miesięcznie, rozwiązał właśnie trudną kwestję jak można zostać autorem pomnikowego dzieła, ani nie tykając pióra. Daniel zaś dzięki temu znakomicie pomnażał zapas wiadomości; encyklopedja którą niemal całą sam opracował, wpiła mu się tysiącem kleszczy w pamięć. Najbardziej pociągało go studjum matematyki i nauk przyrodniczych. Wieczorem znów, wróciwszy do domu, zasiadał napowrót do pracy, badając filozofię.
Jerzy Raymond kilkakrotnie usiłował go odwieść od pracy, niszczącej najlepsze jego siły. Ale Daniel nie łaknął swobody, żądny wytężającej nieustannej czynności.
Jerzy nie był już biedakiem, jak ongi; zdobył sobie wygodne stanowisko, a prace jego z zakresu przyrodoznawstwa wywołały w kołach zawodowych powszechną senzację.
Namowom jego uległ Daniel dopiero wtedy, gdy encyklopedja była już niemal ukończoną. — Odtąd obaj młodzi ludzie jeszcze silniejszymi dotąd zespoili się węzłami.
Jerzy zamieszkiwał całe piętro jednego z domów przy ul. Souflot; Daniel jednak nie chciał opuścić swego starego domku przy ul. St. Dominique d’Eusertam w zamknięciu, łatwiej mu tu było spieszyć myślami da Joanny.
Dla Daniela żywił on iście braterskie przywiązanie. Czcił w nim silny charakter, stanowczość i łagodność.
Chłodniejszego usposobienia z natury, Jerzy nie posiadał marzycielstwa Daniela. Traktował go potroszę, jak dziecko jak młodszego brata: serdecznie, z pobłażliwością. Oddawna dostrzegł on iż Daniel kryje na dnie serca jakąś tajemnicę; zbyt delikatnym był jednak, by ciekawością swą wprowadził go w kłopot, nigdy więc nie pytał go o to. Powiedział sobie, że Daniel nie mógł nic złego chować w sercu i na tem poprzestał.
Przez lat dwanaście Daniel każdego miesiąca raz przynajmniej szedł na ulicę d’ Amsterdam. Krążył w około wiadomego domu i niekiedy tylko odważył się wejść, a jeszcze rzadziej zapytać o Joannę.
Jerzy wywnioskował z jego periodycznych wycieczek że Daniel musi mieć... metresę.
Pewnego dnia gdy młodzieniec wpadł rozpromieniony, bez tchu prawie, zdobył się Jerzy na odwagę i zapytał:
— Czy przynajmniej piękna ona?
Nic nie odrzekł na to Daniel. Zaskoczony nagle, nie wiedział, co począć z sobą. Jerzy powiedział sobie w duchu, że zrobił głupstwo; postanowił też nigdy odtąd nie nagabywać przyjaciela w tych sprawach. Nie wiedząc, dla czego pokochał go odtąd jeszcze bardziej.
Tak żyli z sobą, ignorując zresztą cały świat, co kipiał na zewnątrz. Zrazu czasem gościli u siebie młodego sąsiada, nazwiskiem Lorin, goniącego za majątkiem. Przyjmowali go, bo nie mieli powodu drzwi zamknąć przed nim; ale jego dziwne spojrzenie, jego oczy latające niespokojnie na wszystkie strony, nie podobały im się i obydwóch niepokoiły.
Lorin był istotnie niezbyt pewnym człowiekiem. Zazwyczaj mawiał, że w życiu droga najprostsza jest najdłuższą. Niedorzecznością wedle niego nazywać się godzi jeżeli kto obiera jakikolwiek stały zawód, droga to zbyt powolna do zdobycia sobie majątku, który on pragnął zrobić w jednej chwili.
Lorinowi udało się cel osiągnąć; mówił on, że zarobił na giełdzie. Ale któż mógł zaręczyć, czy to prawda? Z czasem rzuciwszy się na spekulacje, zebrał Lorin nawet bardzo potężny majątek.
Jerzy i Daniel szczerze byli tem zadowoleni, iż nie obaczą go więcej.
Przez długi czas Lorin nie pokazywał się wcale. Pewnego wieczora przyszedł znowu, ale przyjęty bardzo chłodnio, już swych odwiedzin nie ponowił.
Daniel i Jerzy wystarczali sobie najzupełniej. Kochali się szczerze; nigdy żaden z nich nie myślał o tem, iż pewnego pięknego poranku przyjdzie im przecie żegnać się z sobą.
Pewnego razu udał się Daniel na rue d’Amsterdam, a wróciwszy wieczorem, oświadczył Jerzemu, że następnego dnia opuścić go będzie musiał, może na zawsze.
Postanowienie to powziął, dowiedziawszy się stanowczo, że Joanna opuściła klasztor i przebywa u swej ciotki. Musiał dostać się do niej, ale jakim sposobem?
Myszkując, zauważył, że p. Tellier, wybrany nareszcie posłem, poszukuje sekretarza. Postarał się tedy o polecenia i miał nazajutrz stanąć przed obliczem deputowanego.
Jerzy z bolem patrzył na przyjaciela.
— Ależ nie możemy się tak rozstawać mówił. Dzieła, do których wykonania przystąpiliśmy, zaprzątną nas na długie lata. Rachowałem na twą pomoc. — I dokąd zmierzasz? Co chcesz począć?
— Zostanę u pewnego posła sekretarzem, odparł Daniel.
— Ty, sekretarzem posła?
Jerzy parsknął śmiechem. — To mi karjera! ciągnął dalej. Ależ zlituj się, nie rujnuj sobie przyszłości.
Daniel obojętnie wzruszył ramionami. Cóż mogła dla niego mieć za wartość przyszłość bez Joanny? Z chęcią poniży się dla roztoczenia opieki nad powierzonem mu dziecięciem.
— Nie chcesz więc poprostu nic słyszeć o swem zamierzonem znakomitem dziele? badał Jerzy dalej.
— Ja mam gdzieindziej ważniejsze dzieło do spełnienia, brzmiała odpowiedź Daniela. Nie pytaj mnie o nic więcej; sam ci kiedyś wyjawię sprawę. Wiedz tylko, iż czuję się szczęśliwy, bo osiągnąłem to, do czego-m dążył od lat dwunastu.
Zamiast odpowiedzi, Jerzy uścisnął mu rękę. Pojął, że rozstanie jest konieczne.
Nazajutrz opuścił go Daniel ze łzami w oczach. Noc spędził bezsennie, jakby żegnając się z pokojem, którego ściany tak były mu drogie, którego chyba nigdy już nie obaczy.
Na ulicy już będąc, mówił do Jerzego.
— Odwiedzę cię, o ile możność najrychlej. Nie miej do mnie żalu, pracuj za dwóch.
I pomknął szybko naprzód...
Niebawem potem znalazł się w gabinecie p. Telliera. Deputowany, wysłuchawszy go, zapytał, jakie ma przekonania pokątne.
— Liberalne! Nieprawdaż? sam szybko dodał.
— Oczywiście! Brzmiała odpowiedź młodzieńca.
Po kilku jeszcze pytaniach, oświadczył Tellier, że przyjmie usługi Daniela.
Wśród tych układów, przerywał Tellierowi z sąsiedniego pokoju dźwięczny, uroczy głosik, wołając ciągle: „Wujaszku! Wujaszku!“ W końcu drzwi się otwarły: wpadła do gabinetu dorosła, młoda panienka, pokazując Tellierowi dwie papugi, które niosła w złoconej klatce.
— Popatrz-no, wujaszku, rzekła, jakie one piękne! To prezent!
Była już w pełni rozwoju fizycznego, miała jednak wyglądanie dziecka. Wraz z nią — rzekłbyś — wtargnęło do zimnego, czczego gabinetu, światło i powietrze. Jej biała suknia rozszerzała blask łagodny, a jej oblicze ciskało dokoła różowość porannej zorzy.
Nagle stanęła jak wryta; obaczywszy obcego zmięszała się, zakłopotana.
Więc to była mała Joanna!
Mała Joanna!.. Daniel powstał i z obawą prawie, zatopił w niej swe spojrzenie. Nigdy nie myślał o tem, by dziecię urosło w dziewicę, choć to było tak naturalne! Zawsze przedstawiał ją sobie małą, opuszczoną i sądził, że przy pierwszem spotkaniu będzie ją musiał ucałować w czoło.
A teraz stała przed nim piękna kobieta, podobna do tych, które go wyśmiewały. Za nic w świecie byłby nie zdobył się na tę śmiałość, iżby ucałować jej czółko.
Chyba zamieniano mu jego córeczkę. Pod wrażeniem jej widoku nie wiedział, co z sobą począć, zapomniał prawie o przyrzeczeniu danem zmarłej.
Wcisnął się w kąt i stał wyprostowany, jak struna.
— Wpadasz do pokoju, jak bomba, przemówił Tellier, prawie gniewnie. Bądźże już raz stateczniejszą.
Popatrzyła na Daniela, w którym krew zastygła; nie poznała go jednak widocznie, a ganiona ostrym tonem Wuja, frunęła razem z papugami z pokoju.
Pan Tellier rzekł flegmatycznie:
— Doszedłem do teorji asocjacji, mój młody przyjacielu. Przypuśćmy, że mam dwóch robotników.
I bez wytchnienia prawił całą godzinę na ten temat. Daniel kiwał tylko machinalnie od czasu do czasu głową, nie rozumiejąc go wcale. Patrzył na drzwi, któremi frunęła Joanna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.