Życzenie zmarłej/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Życzenie zmarłej
Wydawca Gazeta Urzędnicza
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le voeu d'une morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Nazajutrz rano objął nową posadę. Zamieszkał w tym samym domu, co p. Tellier, dość obszerny pokój na czwartem piętrze, z oknami zwróconemi na dziedziniec.
Przed południem, od ósmej do dwunastej pracował w gabinecie posła, t. z. napisał kilka listów i od mnóstwa klientów ściągał informacje co do spraw, o których poinformować chciano pana Tellier. Popołudnie poświęcił porządkowaniu dzieła, nad którem pracował p. Tellier. Wieczór pozostał mu wolny.
Tak mijał dzień po dniu.
Pewnego wieczoru odwiedził Jerzego. Wyglądał on znużony, stroskany, zaproponował mu by Daniel wrócił, ale sekretarz posła prawie z oburzeniem odrzucił te zaprosiny.
W owych dniach smutnych Daniel jednego tylko pragnął: zbadać serce Joanny.
Rozpoczął potajemne dochodzenia. Czatował, by módz podpatrzeć dziewczynę. Cierpiał niewymownie z powodu, że tak blisko niej się znajdując, był jej jednak tak daleko.
Raz około czwartej popołudniu, usiadł przy oknie. Na dziedziniec zajechał ekwipaż, którym pani Tellier z Joanną udać się miały do lasu bulońskiego.
Gdy panie zeszły. Daniel nie spuszczał oczu z Joanny. Studiował najlżejsze jej ruchy. Opadła w poduszki siedzenia z lekkością, która podziałała na Daniela dziwnie niemile. Nie podobał mu się także strój jej; te wstęgi, te koronki wspaniałe oddalały go od niej.
Ekwipaż pomknął niebawem w drogę i Joanna znikła Danielowi z oczu.
Zaciekawiając się, powiedział sobie, że Joanna złą jest dziewczyną i że biedna nieboszczka słusznie przed śmiercią obawiała się o nią. Koronki i wstęgi tak go zraziły, że nawet serce, co biło pod niemi, uważał za zgubione.
O tem, co działo się z Joanną w rzeczywistości nie miał pojęcia. Wychowana w klasztorze, wśród bogatych dziewcząt, stała się lalką. O matce miała ledwie niejasne pojęcie. Podrósłszy uczuła otaczającą ją samotność. Umysł jej rozwinął się w kierunku sceptycznym; cała zdolność do uczuć dodatnich schowała się pod maską szyderstwa. Opuściwszy klasztor, weszła do nieszczęsnej szkoły pani Tellier i padła tu z zamkniętemi oczyma w objęcia zbytku. Miał on zapełnić jej całą próżnię życia. W zadowoleniu próżności szukała nagrody za wszystko inne, co dla niej było niedostępnem.
W tym właśnie stanie powikłanych uczuć i pragnień zastał ją Daniel.
Sądząc powierzchownie, w przystępie rozgoryczenia osądził ją jako złą dziewczynę. A jednak mimo to, nie mógł żadnym sposobem otrząść się z przeświadczenia, że obowiązkiem jego jest czuwać nad Joanną. Gniew mięszał się u niego z uwielbieniem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pan Tellier zaprosił pewnego razu sekretarza na zabawę, która miała odbyć się wieczorem. Daniel w pierwszej chwili miał już na ustach odmowną odpowiedź, ale w tej chwili zabrzmiało mu w uchu wspomnieniem gasnący głos pani de Rionne: „Pójdziesz, gdzie ona pójdzie, aby ją chronić przed napaściami świata“.
Przyjął zaproszenie.
Wieczorem dłużej, niż godzinę stał przed zwierciadłem. Nie jakoby był próżny, lecz by nie ośmieszyć siebie w oczach Joanny. Wszedłszy do salonu, uczuł się niewymownie przygnębiony gwarem głosów i blaskiem świateł. Nikt nie zauważył jego wejścia, mógł więc zwolna ochłonąć.
Tuż przed Joanną ujrzał młodego człowieka, który od chwili do chwili przechylał się ku niej. Widok ten przejął Daniela znowu gniewem. Jakiem prawem ów młody pan tak poufale śmiał się zachowywać wobec Joanny? Wtem ów dandy zwrócił się twarzą ku niemu i Daniel ze zdumieniem spostrzegł, że był to nie kto inny, jego Loria. Daniel nie wszedł jego spojrzeniom. Lorio zbliżył się doń zaraz i wziął go pod ramię.
— Pan tutaj? — przemówił — jakże się cieszę.
— Dziękuję! — chłodno odparł sekretarz.
— Jakżeż wiedzie się Raymondowi?
— Bardzo dobrze!
— A pan zdecydowałeś się opuścić swą celę i zakosztować świata?
— Jak pan widzisz!
— Może to z powodu młodej osoby, na którą patrzyłeś pan przed chwilą, oczyma prawdziwego znawcy?
— Ja? — zawołał Daniel z przerażeniem, którego niemógł pohamować.
— Cóż by było dziwnego, uspokajał go Lorio. Wszyscy ją kochamy. Ma ona cudownie czarne oczy i ponętne różowe usta. Przy tem ma wielką inteligencję, tak iż nie znam nikogo, kto by nudził się w jej towarzystwie.
Daniela podrażniły słowa Loria. Starał się jednak nie dać tego poznać po sobie.
— Wiedz jednak, mój kochany ciągnął fircyk dalej, że nie ma ona ani jednego sou. Pani Tellier powiedziała mnie o tem łaskawie. A cóż komu przyjdzie nawet po takim aniele, skoro brak mu złotych skrzydeł. Żona to niby mebelek, ale bardzo, bardzo kosztowny!
Zamyślił się.
— Raimbault, zapytał po chwili, czy wziąłbyś pan żonę bez posagu?
— Nie wiem, odparł Daniel, zdziwiony tem pytaniem. Nie myślałem nigdy o tem. Ale sądzę, że ożeniłbym się z kobietą którą bym pokochał.
— Co do mnie nie zrobiłbym tego głupstwa.
Chociaż — kończył, wahając się — ileż to głupstw płata ciągle człowiek!
Potem przeszedł na inny temat. Chwalił się bogactwem. Zobaczywszy panią Tellier, która władnie weszła, zapytał Daniela, czy pragnie być jej przedstawiony.
— To zbyteczne, odrzekł tenże, — pani Tellier zna mnie już.
— Ależ ja tu pana nigdy-m jeszcze nie widział.
— W salonie pierwszy raz jestem. Ale mieszkam w tym domu. Od dni czternastu zajmuję posadę sekretarza przy boku pana Tellier.
Te słowa ogromne sprawiły wrażenie na Loria.
— Pan... sekretarzem?! zawołał.
Dla czegoż nie powiedziałeś mi tego odrazu? dodał. Nie byłbym w takim razie tyle czasu tu stracił.
I cofając pospiesznie swe ramię, przyłączył się grupy, otaczającej pani Tellier. Widocznie uważał za kompromitację rozmawiać z — sekretarzem!
Daniel uśmiechnął się pogardliwie.
Sypnąwszy kilka komplimentów pani domu, Lorio wrócił do jej kuzynki.
— Pan więc uważasz mnie za godną uwielbienia? pytała dziewczyna.
— Jak nikt inny! z zapałem odrzekł.
— To niebezpiecznie. Pan narażasz się na niebezpieczeństwo wzięcia na serjo słów pańskich wypowiedzianych bez myśli. Na przyszły też raz we własnym interesie otoczę się strażą.
— A to na co?
— Byś pan niepotrzebnie nie silił się na grzeczności dziewczyny bezposażnej.
— Nie rozumiem, wybąknął Lorin zmięszany.
— Tem lepiej dla pana.
Poczem skierowała rozmowę na inny przedmiot.
— Słyszałaś pani o strasznym nieszczęściu, jakie wczoraj zdarzyło się na wyścigach? zapytał Lorin.
— Cóż takiego?
— Jeden z dżokejów przesadzając trzecią przeszkodę, złamał żebra.
— Byłem przy tem, potwierdził jeden z blisko stojących mężczyzn.
Joanna ściągnęła brwi, jakby pod wpływem wewnętrznej walki. Potem rzekła spokojnie:
— Był, widać, niezręczny.
Daniela, który stał nieopodal, przeszyły te słowa mrozem, serce uderzyło mu silniej. Nie mógł już dłużej panować nad sobą.
— Za pozwoleniem, wtrącił, panowie widocznie nie znacie dokładnego przebiegu sprawy.
Grupa mężczyzn stojąca obok Joanny spojrzała szyderczo na intruza, Daniel jednak nie zważając na to, tak mówił dalej:
— Ów niezręczny, który popełnił to głupstwo, iż kark — nie żebra — złamał, krwią oblany, przeniesiony został do pomieszkania swej matki. Sędziwa staruszka omal nie oszalała z rozpaczy. Obecnie ciało ofiary sportu leży jeszcze w kostnicy, a w Salpe’triere jęczy i zawodzi biedna matka.
Lorin grymasem twarzy dał poznać, że uważa tę opowieść jako wysoce niesmaczną.
Joanna, patrząc na Daniela, gdy skończył skinęła główką i rzekła:
— Dziękuję panu!
Dwie łzy duże stoczyły się jej po twarzy.
Niewymowna radość przejęła serce Daniela.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.