Życzenie zmarłej/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Życzenie zmarłej
Wydawca Gazeta Urzędnicza
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le voeu d'une morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Było już prawie rano, gdy Daniel powrócił do swego pokoiku.
Ten ośmnastoletni młodzieniec miał serce dziecka. Szczególne stosunki, w jakich się znajdował, zrobiły z niego dziwaka.
Czytelnicy zapewne się już domyślili, że on to był owym osieroconym chłopcem, o którym pisał „Telegraf“, podając opis katastrofy pożarnej w Saint-Henri. Blanka de Rionne — ona to bowiem zajęła się jego losem — oddała go na wychowanie do pewnej niezamożnej, ale uczciwej rodziny, a następnie, gdy podrósł, posłała go do liceum w Marsylji. Pokazywała mu się tylko bardzo rzadko, chciała bowiem pozostać dlań nieznaną i wyrobić w nim przekonanie, że jedynie wdzięcznym być powinien Opatrzności. Wyszedłszy za mąż, nie rozmawiała nigdy z panem de Rionne o swoim pupilu. Był to jeden z tych jej dobrych uczynków, które spełniała w zupełnem ukryciu.
Daniel wyrósł tedy, nie znając prawie owego opiekuńczego anioła, który mu zapewnił byt i dawał wykształcenie. Tajemnica, okrywająca tego dobrego geniusza, czyniła go dla młodego chłopaka jeszcze świętszym, jeszcze godniejszym uwielbienia. Znał ledwie rysy twarzy swej dobrodziejki, widział ją bowiem dwa czy trzy razy, a myślał i mówił o niej zawsze jak o najwyższej świętości.
Gdy ukończył liceum, pewnego dnia powiedziano mu, że pani de Rionne powołuje go do Paryża. Na wiadomość o tem stracił prawie zmysły. A więc zobaczy ją, będzie jej mógł podziękować, wyrazić całą swą miłość i cześć dla niej! Miały się spełnić jego marzenia: ów dobry geniusz, ta jego świętość, jego opatrzność dozwala mu wstępu do nieba, w którem sama żyje.
Wybrał się w drogę tak szybko, jak tylko mógł.
Gdy przybył na miejsce, znalazł panią de Rionne na łożu boleści, już umierającą. Przez cały tydzień każdego wieczoru wkradał się pocichu do pokoju zmarłej, ażeby na nią tylko patrzeć i płakać. Nareszcie zdobył się na odwagę uklęknąć przed nią, przemówić do niej i przysiądz, że spełni jej ostatnie życzenie.
Noc spędził przy zwłokach zmarłej w towarzystwie kapłana i dozorczyni. W ciągu tej długiej, smutnej nocy, dojrzał więcej, niż przez lata całe, przeobraził się z chłopca w mężczyznę. Straszna scena, jakiej był świadkiem, rozpacz, która nim tak silnie wstrząsnęła, to wszystko jednem słowem, co przeżył w ciągu tych niewielu godzin, zabiło w nim zupełnie trwożliwego dzieciaka, jakim był dotychczas.
Powróciwszy nad ranem do swego pokoju, był jak pijany, który swego domu poznać nie może. Pokój ten, długi i wązki, położony tuż pod samym dachem, posiadał jedno jedyne okno, przez które można było dojrzeć wierzchołki drzew, a nieco dalej na lewo wzgórza Passy. Okno przez cały czas jego nieobecności pozostawało otwarte, a teraz jasne światło wypełniało niewielką przestrzeń pokoiku, w którym było prawie zimno.
Daniel usiadł na brzegu swego łóżka. Upadał prawie ze znużenia, a jednak ani mu na myśl nie przyszło, położyć się. Przesiedział tak czas dłuższy, wpatrując się bezmyślnie w meble i zadając sobie niekiedy pytanie, poco właściwie tutaj przybył? Wówczas przypominał sobie wszystko i dziwił się, dlaczego nie płacze
Wreszcie wstał i podszedł ku oknu. Powiew świeżego powietrza orzeźwił go. Łzy puściły mu się z oczu i to mu ulżyło.
Dopiero nad wieczorem opuścił swój pokój. Chciał raz jeszcze zobaczyć panią de Rionne ale nie miał odwagi wejść do żałobnego przybytku zmarłej. Powrócił do siebie na poddasze i rzucił się na łóżko, a wkrótce zasnął tak twardo, że obudził się dopiero późnym rankiem dnia następnego.
Z ulicy doszedł go przytłumiony zgiełk zmięszanych głosów ludzkich. To kondukt pogrzebowy wyruszał w drogę. Daniel ubrał się z pospiechem i zbiegł na dół. Był jeszcze czas.
Przy wynoszeniu trumny powstało na bulwarze małe zamieszanie. Uczestnicy żałobnego obrzędu przybyli bardzo licznie i pochód mógł tylko powoli i z trudnością się ugrupować.
Pan dc Rionne w towarzystwie szwagra szedł tuż za trumną. Jego siostra, młoda kobieta, której jasne spojrzenie przebiegało z żywością po tłumie, wsiadła do powozu. Tuż za panem de Rionne szli najbliżsi znajomi, a dalej służba. Pomiędzy tych ostatnich wmięszał się Daniel. Zamykały pochód liczne tłumy, posuwające się już bez żadnego porządku.
Rodzina de Rionne posiadała na cmentarzu swój murowany grobowiec w formie gotyckiej kapliczki. Gdy kondukt stanął na tem miejscu, był już o połowę mniejszy.
Duchowieństwo odśpiewało ostatnie pieśni, poczem trumnę zaniesiono do krypty. Na widok małej kapliczki p. de Rionne wybuchnął łkaniem. Jako małe dziecko odprowadził on tutaj zwłoki swego ojca i matki i od owego czasu miejsce to, o którem myślał tylko w bardzo czarnych godzinach życia, było dlań przedmiotem strachu. Wiedział, że i jego ciało kiedyś tutaj w proch się rozsypie i na tę myśl przejmowało go drżenie.
Westchnienie ulgi wydobyło się z jego piersi, gdy znowu znalazł się w powozie. Smutna ceremonja skończyła się a niedługo będzie można całkiem o niej zapomnieć...
Wszyscy uczestnicy pogrzebu oddalili się powoli, a nad grobem został tylko jeszcze Daniel. Chciał być ostatnim, ażeby bodaj przez kilka chwil pozostać jeszcze sam na sam ze zmarłą i pożegnać się z nią.
Nareszcie i on opuścił cmentarz i powrócił do hotelu. Przed bramą hotelu zobaczył grupę służących państwa de Rionne, którzy żywo ze sobą rozmawiali. Gdy Daniel do nich się zbliżył, urwali naraz rozmowę, a wzrok wszystkich zwrócił się na niego. Poczęli się uśmiechać i wyraźnie wskazywać na młodego chłopaka, który zarumienił się nagle, sam nie wiedząc, dla czego.
Im bardziej zbliżał się do nich, tem silniejszego nabierał przekonania, że ci ludzie wrogo dlań są usposobieni. Nie zatrzymał się jednak, lecz szedł dalej śmiało. Gdy znalazł się na równi z gromadką służących, usłyszał ironiczne śmiechy i grubiańskie uwagi — każdy z lokai i parobków uważał za stosowne, coś ze swej strony dorzucić.
— Popatrzcie no, oto jeden z paziów, których nieboszczka posiadała.
— I łożyła na jego wychowanie — dorzucił drugi. — Podczas gdy my musimy pracować jak niewolnicy, taki hołysz pędzi wygodne życie, nie potrzebując nawet kiwnąć palcem.
— A my musieliśmy obsługiwać delikatnego panicza. Ale teraz skończy się to wszystko!
— Precz z żebrakiem!
— Hejże, chłopcy — zawołał jeden z parobków, zajęty myciem powozu — pomóżcie mi go wyrzucić.
Cała gromada wybuchła głośnym śmiechem.
Drżąc na całem ciele przeszedł Daniel obok tych ludzi. Przypominali mu oni dawnych jego kolegów z ławy szkolnej, którzy tak samo obrażali go i drwili z niego. Czuł się samotnym i opuszczonym, jak dawniej i tęsknił do swej cichej izdebki. Delikatne jego uczucie głęboko zostało dotknięte prostaczemi słowami tych nicponiów, którzy rachując na bezkarność, puścili wodze swej mściwości.
Młody człowiek zatrzymał się przez małą chwilę i spojrzał lokajom prosto w oczy. Cała zgraja pod wpływem tego ostrego spojrzenia umilkła, a chłopak odwrócił się, wszedł w bramę i powoli zaczął wstępować na schody.
Na drugiem piętrze spotkał pana de Rionne, który właśnie schodził na dół i spojrzał na Daniela z pewnem zdziwieniem, jak gdyby zapytywał sam siebie, co ten obcy robi w jego domu. Przeszli jednak obok siebie, nie przemówiwszy ani słowa. Daniel wstąpił do swego pokoiku i zmęczony tylu wrażeniami, prawie ze sił wyczerpany, upadł na krzesło. Zrozumiał, że nie ma już dla niego miejsca w tym domu — nie zastanawiał się jednak nad tem, gdzie noc przepędzi, ani co pocznie najbliższego dnia. Myślał natomiast o Joannie, zadając sobie pytanie, w jaki sposób będzie mógł stać się dla niej pożytecznym, skoro ten dom opuści? Konieczność zmuszała go tak uczynić, podczas gdy wola zmarłej zdawała się zatrzymywać go tu, wpośród tego całego wrogiego mu otoczenia. Ale nie! Zmarła nie mogła się tego odeń domagać.
Przedewszystkiem musi stąd odejść, a potem poszuka środków i dróg do spełnienia swego zadania.
Wstał z krzesła. Kufer jego był otwarty i można było widzieć w nim suknie i części ubrania, których Daniel nie porozwieszał w szafie. Na stole porozrzucane leżały książki i papiery, a na kominku sakiewka z pieniędzmi.
Nie tknął niczego i nic ze sobą nie zabrał; w uszach brzmiały mu jeszcze słowa służących i zdawało mu się, że wszystkie te rzeczy nie należą do niego. Zdawało mu się że popełniłby kradzież, gdyby bodaj najmniejszą rzecz sobie przywłaszczył.
Wyszedł krokiem spokojnym, nie zabierając nic, prócz sukni, które miał na sobie.
Gdy przechodził przez ogród ujrzał małą Joannę, bawiącą się w piasku i nie mógł się powstrzymać przed uściskaniem jej na pożegnanie.
Ale dziecię przestraszyło się i cofnęło.
Zapytał jej, czy go poznaje. Spojrzała na niego, ale nie odpowiedziała nic. Obca twarz, uśmiechająca się do niej, wprawiała ją w zdumienie, a zarazem napawała ją lękiem, zerwała się tedy i chciała uciekać.
Daniel zatrzymał ją łagodnie.
— Nie poznajesz mię? — zapytał — Przypatrz że mi się dobrze. Pamiętaj zawsze, że ja cię kocham z całego serca i że cieszyłbym się bardzo, gdybyś i ty chciała mię trochę pokochać. Chcę być twoim przyjacielem.
Joanna nie bardzo rozumiała te słowa; natomiast uspokoił ją nieco łagodny ton, z jakim one były wypowiedziane. Uśmiechnęła się.
— Od dzisiaj — ciągnął Daniel dalej, również z uśmiechem na ustach — musisz mię zawsze poznawać. Teraz odejdę, ale przyjdę tu znowu i przyniosę ze sobą wiele ładnych rzeczy, jeżeli będziesz grzeczną... No, a teraz pocałujesz mię tak, jak dawniej mamę całowałaś?
Pochylił się ku niej. Ale mała, usłyszawszy o matce, zaczęła płakać. Odepchnęła Daniela i uciekła, wołając: Mamusiu! Mamusiu!
Biedny chłopak stał na miejscu bezradny. Z domu wyszła właśnie jakaś służąca, oddalił się tedy, zasmucony głęboko, że w ten sposób musiał się pożegnać z dzieckiem, którego szczęściu odtąd miał poświęcić całe życie.
Stał osamotniony zupełnie na ulicy, pozbawiony wszelkich środków, a przeświadczony o trudności zadania, jakie na siebie przyjął.
Właśnie zegar wieżowy wydzwaniał godzinę czwartą popołudniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.