Życzenie zmarłej/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Życzenie zmarłej
Wydawca Gazeta Urzędnicza
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le voeu d'une morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Z głuchym stukiem zamknęła się za Danielem żelazna brama hotelu. Jakiś czas spoglądał dokoła siebie, niczego nic widząc, a wreszcie z pochyloną w dół głową zaczął się tam i sam przechadzać, pogrążony w myślach i nie mając pojęcia o tem, dokąd skieruje swe kroki.
Zaczynał już żałować, że opuścił hotel. Ale teraz było już zapóźno wracać.
W głowie rodziły mu się najrozmaitsze awanturnicze projekta, snuł niemożliwe do przeprowadzenia plany, z których każdy ledwo powstał, już ustępował miejsca nowemu, jeszcze dziwaczniejszemu.
Nagle zatrzymał się w swej bezcelowej przechadzce. Okropna myśl przyszła mu do głowy: Ależ ta cała jego misja jest po prostu śmieszną! Czyż człowiek w jego wieku zdolnym jest wogóle do rozciągania opieki nad taką małą dziewczynką?
Ale przez chwilę tylko pozostawał pod tem nowem, przygnębiającem go wrażeniem. Powoli uspokoił się, a nawet rozweselił. Zdawało mu się, że jest obok pani de Rionne, że słyszy jej głos, widzi jej uśmiech. Tak. Pójdzie naprzód śmiało i będzie działał, słuchając jedynie głosu serca, a wszystko, co uczyni, będzie dobrem. Resztę zostawi opatrzności.
Zbudził się z czasowego uśpienia i począł zwracać baczniejszą uwagę na wszystko, co go otaczało, przyglądać się przechodniom i roskoszować miłym chłodem letniego wieczoru. Życie odezwało się w nim znowu całą pełnią i domagało się praw swoich, ponownie tedy zaczął sobie stawiać pytania, dokąd pójdzie i co teraz pocznie.
Przypadek zaprowadził go przed bramę luksemburskiego ogrodu, leżącego naprzeciw rue Bonaparte. Wszedł do ogrodu i rozejrzał się za jaką ławką, upadał bowiem ze znużenia. Przedstawiało to niemałą trudność, gdyż ogród o tej porze był jeszcze przepełniony publicznością, żądną tej odrobiny świeżego powietrza. Dopiero po długiem szukaniu udało się Danielowi znaleść ławkę w jednym z dalszych kątów ogrodu i z westchnieniem istotnej ulgi zajął na niej natychmiast miejsce. Na drugim końcu ławki siedział jakiś młody człowiek, pogrążony w czytaniu. Za zbliżeniem się Daniela podniósł głowę, spojrzał przeciągle na przybysza i obaj zamienili ze sobą uprzejme uśmiechy.
Ponieważ ciemność z każdą chwilą coraz bardziej przybierała, przeto młody człowiek zamknął książkę i spokojnie począł się rozglądać dokoła. Ujęty jakiemś nieokreślonem uczuciem sympatji, zapomniał Daniel o swoich własnych kłopotach i utkwił spojrzenie w nieznajomym.
Był to człowiek młody, wzrostu słusznego, o twarzy pięknej, choć nieco surowej. Szeroko otwarte jego oczy patrzyły pewnie i prosto przed siebie, wydatne usta miały wyraz jakby rozkazujący, a na wysokiem i szerokiem czole wyryte było piętno myśli. Mógł mieć około dwudziestu lat. Białe ręce, odzież niewykwintna i poważna postawa znamionowały w nim studenta.
Po kilku minutach odwrócił głowę i spojrzał przenikliwie na Daniela, który mimowoli opuścił wzrok ku ziemi, obawiając się także na twarzy nieznajomego zobaczyć szyderczy uśmiech spotykany dotychczas prawie u każdego, z kim miał sposobność się zetknąć. Czuł, że budzi ciekawość młodego człowieka i to go jeszcze bardziej w kłopot wprawiało. Ale wkrótce oprzytomniał i podniósłszy oczy do góry, przekonał się że przeciwnie sąsiad spogląda nań z przyjaznym, zachęcającym uśmiechem.
Przepełniony wdzięcznością, ośmielił się przybliżyć nieco do nieznajomego przyjaciela i zrobić głośno uwagę, że na dworze jest bardzo pięknie, a ogród luxemburski jest znakomitem miejscem wypoczynku dla znużonych przechodniów.
Zawiązała się rozmowa, a po kilku minutach zapanowała między obu młodymi ludźmi — jak to zresztą zazwyczaj bywa w tym wieku — taka swoboda, jak gdyby się znali od dzieciństwa.
Sympatja powstaje najczęściej nagle, oparta na podobieństwach i różnicach charakteru. Nowy przyjaciel Daniela czuł się ku niemu pociągniętym właśnie tą niespokojną jego twarzą, widoczną nieśmiałością i łagodnością. On, człowiek piękny i silny, znajdował przyjemność w okazywaniu dobroci ludziom usposobienia lękliwego i słabszym od siebie.
Gdy tak ze sobą rozmawiali, zdawało im się, że są już braćmi na całe życie. Obaj byli sierotami, obaj wzięli sobie za zadanie szukać prawdy na drodze umiejętności i obaj mogli tylko na siebie samych rachować. Byli więc pod wielu względami do siebie podobni, a myśli jednego obudzały równocześnie podobne myśli w duszy drugiego.
Daniel opowiedział towarzyszowi swoje dzieje, nie wspominając jedynie o zadaniu, dla którego miał odtąd poświęcić swe życie.
Dowiedział się natomiast od swojego nowego przyjaciela, że ten wytrwale i śmiało walczy z ubóstwem. Przybywszy do Paryża bez jednego sous w kieszeni, powiedział sobie, że musi się stać jednym z najznakomitszych współczesnych uczonych. Tymczasem starał się o zdobycie sobie środków do życia, zarabiając niewiele przez pracę niewdzięczną i bezmyślną; wieczory poświęcał nauce, która nieraz zabierała mu i całe noce.
Obaj młodzi ludzie żywo zajęci wzajemnemi zwierzeniami, nie uważali zgoła, jak ciemność coraz bardziej zalegały ogród, prawie zupełnie już opustoszały. Zwykły odgłos bębna, zwiastujący codziennie porę zamknięcia ogrodu, zmusił nareszcie także obu młodzieńców do opuszczenia miłego ustronia.
Gdy znaleźli się na ulicy, zapytał Daniela świeży jego przyjaciel:
— W którą stronę pan idziesz?
— Nie wiem — odparł Daniel spokojnie.
— Jakto? Więc pan nie masz żadnego mieszkania i nie wiesz nawet, gdzie przenocujesz?
— Nie!
— A czy jadłeś pan przynajmniej?
— Nie!
Obaj wybuchnęli głośnym śmiechem, poczem odezwał się towarzysz Daniela:
— Chodź pan ze mną!
Poszli najpierw do pobliskiej mleczarni, gdzie Daniel z iście wilczym apetytem spożył zastawione przed nim jadło, poczem nowy jego przyjaciel zaprowadził go do swego mieszkania, które znajdowało się przy ulicy Saint-Dominique-Denfer pod ur. 7. Dom ten dziś już nie istnieje. Był to gmach rozłożysty, z szerokiemi schodami i wysokiemi oknami, który niegdyś służył za klasztor.
W skromnym, poddasznym pokoiku, przez którego okna widać było ogromny ogród, młodzi ludzie, prowadząc ożywioną rozmowę, przesiedzieli prawie do północy. Gdy nareszcie ułożyli się na spoczynek i gdy lampa została zgaszona, nawpół już sennym głosem odezwał się raz jeszcze gościnny gospodarz:
— Ale.. ale... — nazywam się Jerzy Raymond. A pan?
— Moje nazwisko jest Daniel Raimbault — odpowiedział gość.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.