Życie Henryka Brulard/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI

Pracowałem przy małym stoliku pod oknem wielkiego włoskiego salonu; tłumaczyłem z przyjemnością Wergilego czy Metamorfozy Owidjusza, kiedy złowrogi pomruk ogromnego tłumu zebranego na placu Grenette powiadomił mnie, że zgilotynowano dwóch księży.
To była jedyna krew, jaką terror roku 93 rozlał w Grenobli.
Oto moja wielka wina: czytelnik mój z r. 1880, daleki od zawziętości stronnictw, znienawidzi mnie, kiedy mu wyznam, że ta śmierć, która ścięła zgrozą mego dziadka, która doprowadziła do furii Serafję, która pogłębiła wyniosłe i hiszpańskie milczenie ciotki Elżbiety, zrobiła mi przyjemność. Napisałem to wielkie słowo!
Więcej jeszcze, jeszcze gorzej: jeszcze w 1835 ja kocham the mam of 1794.
(Oto jeszcze sposób zahaczenia prawdziwej daty. Regestr kryminalnego trybunału apelacyjnego przy placu św. Andrzeja musi zawierać datę śmierci XX. Revenas i Guillabert).
Spowiednik mój, X. Dumolard z Bourg-d’Oisans (jednooki, niezły człowiek napozór, od 1815 wściekły jezuita) pokazał mi, z gestami które mi się wydały śmieszne, modlitwy czy wiersze łacińskie pisane prze« XX. Revenas i Guillabert, dla których chciał koniecznie wmówić mi szacunek niby dla generałów brygady.
Odpowiedziałem hardo:
„Dziadzio powiadał mi, że przed dwudziestu laty powieszono na tem samem miejscu dwóch pastorów protestanckich.
— Och! to zupełnie co innego!
— Sąd skazał tamtych za ich religję; świecki sąd karny skazał tych za to, że zdradzili ojczyznę“.
Jeżeli nie takie były słowa, taki był w każdym razie sens.
Ale nie powiedziałem jeszcze, że dysputować z tyranami jest niebezpieczne, musieli czytać w moich oczach brak sympatji dla dwóch zdrajców ojczyzny. (Nie było w r. 1795 i niema w moich oczach w r. 1835 żadnej zbrodni, którąby można porównać z tą, nawet w przybliżeniu).
Zrobiono mi straszliwą scenę, ojciec wpadł na mnie w taki gniew, jakiego nigdy nie pamiętam. Serafja tryumfowała. Ciotka Elżbieta nagadała mi na osobności morałów. Ale, zdaje mi się, przekonałem ją, że to jest prawo odwetu.
Szczęściem dla mnie, dziadek nie przyłączył się do moich wrogów; prywatnie był zupełnie zdania, że śmierć dwóch pastorów protestanckich była równą niegodziwością.
„To jest małe: za tyrana Ludwika XV ojczyzna nie była w niebezpieczeństwie“.
Nie powiedziałem tyrana, ale fizjognomja moja musiała to wyrażać.
Gdyby dziadek, który już był przeciw mnie w sprawie księdza Gardon, znalazł się tak samo w tej sprawie, to byłby koniec, przestałbym go kochać. Nasze rozmowy o literaturze, Horacy, pan de Voltaire, XV rozdział Belizarjusza, piękne ustępy z Telemaka, ktore ukształtowały mój umysł, byłyby się skończyły i byłbym o wiele nieszczęśliwszy przez cały czas, jaki upłynął od śmierci dwóch nieszczęśliwych księży aż do mojej wyłącznej pasji do matematyki: wiosna, albo lato 1797.
Wszystkie zimowe popołudnia spędzało się z nogami wyciągniętemi do słońca w pokoju ciotki Elżbiety, który wychodził na Grenette. Nad kościołem św. Ludwika lub (aby rzec lepiej) obok widać było górę Villard-de-Lans w kształcie trapezu. Tam biegła moja wyobraźnia, wiedziona przez Arjosta pana de Trepan, widniała, marzyła jedynie łąkę pośród wielkich gór.
Dziadek miał zwyczaj mówić, pijąc wyborną kawę, około drugiej popołudniu z nogami do słońca: „Od 15 lutego, w tym klimacie, dobrze jest na słońcu“.
Lubił bardzo kwestje geologiczne i byłby stronnikiem lub przeciwnikiem teoryj pana Elie de Beaumont, które mnie zachwycają. Dziadek mówił do mnie z przejęciem — to najważniejsze — o ideach geologicznych niejakiego pana Guettard, którego znał, o ile mi się zdaje.
Zauważyłem z siostrą moją Pauliną, która trzymała ze mną, że rozmowa w najpiękniejszym momencie dnia, przy kawie, polegała zawsze na jęczeniu. Jęczano nad wszystkiem.
Nie mogę dać tu realności faktów, mogę dać tylko ich cień.
Spędzaliśmy letnie wieczory, od siódmej do wpół do dziesiątej (o dziewiątej rozlegał się dzwon św. Andrzeja; piękny ton tego dzwonu przejmował mnie żywem wzruszeniem). Ojciec mój, mało wrażliwy na piękno gwiazd (z dziadkiem rozmawiałem wciąż o konstelacjach), powiadał, że boi się zakatarzyć i szedł rozmawiać z Serafją w przyległym pokoju.
Terasa ta miała wspaniały widok na góry Sassenage, gdzie słońce zachodziło w zimie, i na skały Voreppe (letni zachód słońca).
Dziadek mój robił wiele wkładów w tę terasę. Stolarz Poncet zamieszkał przez rok w gabinecie przyrodniczym, gdzie zrobił szafy z białego drzewa; następnie porobił skrzynie ośmnaście cali szerokie i dwie stopy wysokie, z kasztana, napełnione dobrą ziemią, z winem i kwiatami. Dwa szczepy wyrastały z ogrodu pana Perier-Lagrange, poczciwego głuptasa, naszego sąsiada.
Dziadek kazał tam porobić odrzwia z listwami z kasztanu. Tę ważną pracę powierzono stolarzowi zwanemu Poncet, poczciwemu trzydziestoletniemu pijaczynie, dość wesołemu. Został moim przyjacielem, z nim wreszcie zażywałem słodkiej równości.
Dziadek podlewał kwiaty co wieczór, czasem dwa razy. Serafja nigdy nie przychodziła na tę terasę; była to chwila wytchnienia. Pomagałem zawsze dziadkowi w podlewaniu kwiatów; on mi mówił o Lineuszu i o Plinjuszu; nie o obowiązku, ale z przyjemności.
Oto wielka i niezmierna wdzięczność jaką winiene jestem temu człowiekowi. Na domiar szczęścia, drwił on sobie obficie z pedantów (dzisiejszych Lerminier, Salvandych etc), miał umysł w rodzaju pana Letronne, który świeżo zdetronizował Memnona (ni mniej ni więcej, tylko statuę Memnona). Dziadek mówił z tem samem zainteresowaniem o Egipcie; pokazał mi mumję kupioną jego staraniem dla bibljoteki publicznej; tam, przezacny ojciec Ducros (pierwszy niepospolity człowiek, z którym rozmawiałem w życiu) rozwijał dla mnie nadzwyczajną uprzejmość. Dziadek, ku wielkiemu niezadowoleniu Serafji, popartemu milczeniem sinego ojca, dał mi czytać Setos, ciężki romans księdza Terrasson, wówczas boski dla mnie. Romans jest jak smyczek: skrzypce które wydają ton, to dusza czytelnika. Podczas gdy dziadek czytał, siedząc w fotelu naprzeciw małego biustu Woltera, patrzałem na półki z książkami, przeglądałem wielkie tomy Plinjusza, tłumaczenie z tekstem obok. Tam szukałem zwłaszcza historji naturalnej kobiety.
Wyborny zapach (ambra i piżmo, które mnie przyprawiają o chorobę od szesnastu lat; może to ten sam zapach ambry i piżma?) pociągnął mnie ku stosowi książek nieoprawnych, porzuconych na kupę. Były to liche romanse, które wuj zostawił w Grenobli wyjeżdżając na stałe do Echelles. Odkrycie to miało stanowczy wpływ na mój charakter. Przejrzałem kilka z tych książek, były to najnędzniejsze romansidła z 1780, ale dla mnie to był ekstrakt rozkoszy.
Dziadek zakazał mi ich dotykać ale śledziłem chwilę, gdy był najbardziej zatopiony w nowych książkach, których nie wiem skąd miał zawsze wielką obfitość, i ściągłem jakiś tom z romansów wuja. Dziadek zauważył z pewnością moje grabieże, bo widzę się siedzącego w gabinecie przyrodniczym i czyhającego na chwilę, gdy dziadka wezwie jakiś chory. Wtedy dziadek jęczał, że go odrywają od jego drogich książek i szedł przyjąć chorego w swoim pokoju albo w przedpokoju do wielkiego salonu. Trach! wpadałem do gabinetu i ściągałem tom.
Nie umiałbym opisać namiętności, z jaką czytałem te książki. Po miesiącu lub dwóch, znalazłem Felicję albo moje hulanki. Oszalałem poprostu, posiadanie rzeczywistej kochanki, wówczas cel wszystkich moich pragnień, nie byłoby mnie pogrążyło w takiej otchłani rozkoszy.
Z tą chwilą, powołanie moje rozstrzygnęło się: żyć w Paryżu, pisząc komedje, jak Molier.
To była moja niezłomna myśl, którą ukrywałem głęboko, gdyż tyranja Serafji zaszczepiła mi obłudę niewolnika.
Nigdy nie umiałem mówić o tem com ubóstwiał, zdałoby mi się to bluźnierstwem.
Czuję to równie żywo w roku 1835 jak czułem w 1794.
Te książki wuja nosiły pieczątkę pana Falcon, który prowadził wówczas jedyną czytelnię literacką; był to gorący patriota, przedmiot głębokiej pogardy dziadka, a silnej nienawiści Serafji i mego ojca.
To zyskało mu moją sympatję; ze wszystkich mieszkańców Grenobli jego może najbardziej szanowałem. Była w tym dawnym lokaju pani de Brizon (czy innej damy z ulicy Nowej, u której usługiwał on memu dziadkowi do stołu), była w tym lokaju dusza dwadzieścia razy szlachetniejsza niż dusza mego dziadka lub wuja, nie mówiąc już o ojcu i o jezuitce Serafji. Może jedyną ciotkę Elżbietę możnaby z nim porównać. Biedny, zarabiający mało i gardzący pieniędzmi, Falcon wywieszał trójkolorową chorągiew przed sklepem za każdem zwycięstwem i każdem świętem Republiki.
Ubóstwiał tę Republikę za Napoleona jak za Burbonów, i umarł w 82 roku życia, około 1820, wciąż biedny ale uczciwy do ostatnich granic.
Przechodząc, zerkałem na sklep Falcona. On sam nosił wielki staromodny tupet, starannie upudrowany, i wdziewał piękny czerwony frak ze stalowemi guzami w dnie szczęśliwe dla jego drogiej Republiki. Był to najpiękniejszy okaz delfinackiego charakteru. Sklep jego znajdował się w pobliżu placu św. Andrzeja, przypominam sobie jego przeprowadzkę. Falcon miał zająć sklep w dawnym pałacu Delfina, gdzie był Parlament a potem Apelacja. Przechodziłem często tamtędy aby go widzieć. Miał córkę bardzo brzydką, stały przedmiot żarcików ciotki Serafji, która obwiniała ją, że romansuje z patrjotami zachodzącymi na dzienniki do czytelni jej ojca.
Później Falcon przeniósł się na pobliską ulicę: wówczas odważyłem się zachodzić czytać u niego. Nie wiem, czy w epoce gdy kradłem książki wuja miałem odwagę zaabonować się u niego; ale zdaje mi się, że w jakiś sposób miałem jego książki.
Na bieg moich marzeń wpłynęły potężnie Życie i przygody pani de ***, romans bardzo wzruszający, może bardzo śmieszny, bo bohaterka dostała się w ręce dzikich. Pożyczyłem, zdaje mi się, ten romans przyjacielowi memu Romanowi Colomb, który dotychczas go zachował w pamięci.
Niebawem sprokurowałem sobie Nową Heloizę; zdaje mi się, że wziąłem ją z najwyższej półki bibljoteki ojca w Claix.
Przeczytałem ją leżąc na łóżku w moim pokoiku w Grenobli, zamknąwszy się starannie na klucz: tonąłem w upojeniu szczęścia i rozkoszy trudnem do opisania. Dziś, dzieło to wydaje mi się pedantyczne, i nawet w 1819, w uniesieniach najszaleńszej miłości nie mogłem zeń przeczytać dwudziestu stronic z rzędu.
Odtąd kraść książki stało się mojem najważniejszem zajęciem. Miałem kącik obok biurka mego ojca, przy ulicy des Vieux-Jesuites, gdzie ukrywałem książki, które mi się podobały: egzemplarz Danta z dziwnemu drzeworytami, przekłady z Lucjana przez Perrot d’Ablancourt (piękne a niewierne, jak mówi przysłowie); korespondencja milorda All-eye z milordem All-ear, margrabiego d’Argens, wreszcie Pamiętniki szlachcica-oryginała.
Znalazłem sposób aby otwierać gabinet ojca, opustoszały od czasu nieszczęsnej tyranji Amara i Merlinota, i odbyłem dokładny przegląd wszystkich książek. Była tam wspaniała kolekcja elzewirów, ale na nieszczęście nie miałem pojęcia o łacinie, mimo że umiałem na pamięć Selectae e profanis. Probowałem przeczytać kilka artykułów z Encyklopedji. Ale czem było to wszystko w porównaniu z Felicją albo Nową Heloizą?
Zaufanie literackie jakie pokładałem w dziadku było nadzwyczajne: ufałem że mnie nie zdradzi przed Serafją i ojcem. Nie przyznając się, że czytałem Nową Heloizę, odważyłem się mówić o niej z zachwytem. Nawrócenie dziadka na jezuityzm nie musiało być dawne; zamiast mnie wypytywać surowo, opowiedział mi, że baron des Adrest (jedyny z przyjaciół, u którego bywał na obiedzie dwa lub trzy razy na miesiąc od śmierci mojej matki), w epoce gdy ukazała się Nowa Heloiza (czy to nie w 1770?) zapóźnił się w domu do obiadu; pani des Adrest kazała go poprosić drugi raz, wreszcie ten człowiek tak zimny przyszedł cały we łzach.
„Co tobie, mój drogi? spytała pani des Adrest zaniepokojona.
— Och! Julja umarła!“ I prawie nic nie jadł.
Pożerałem ogłoszenia o książkach na sprzedaż, które przychodziły z dziennikami. Rodzina moja prenumerowała wówczas, zdaje mi się, jakiś dziennik na spółkę z kimś.
Wyobraziłem sobie, że Florjan to musi być wspaniała książka, zapewne z tytułów: Gonsalwa z Kordowy, Estella etc.
Włożyłem talara (3 franki) do listu i napisałem do księgarza w Paryżu, aby mi przysłał jakąś książkę Florjana. To było śmiałe: coby powiedziała Serafja po nadejściu paczki?
Ale nie nadeszła nigdy; dopiero za ludwika, którego dziadek dał mi na Nowy Rok, kupiłem Florjana. I z dzieł tego wielkiego człowieka wykroiłem moją pierwszą komedję.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.