Życie Henryka Brulard/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV

Matka moja miała rzadki talent do rysunku, powiadano często w rodzinie. „Ach! czegóż ona nie umiała robić?“ dodawano z głębokiem westchnieniem. Poczem — długie i smutne milczenie. Faktem jest, że przed Rewolucją, która wszystko zmieniła w tym zaścianku, uczono rysunku w Grenobli tak samo pociesznie jak łaciny. Rysować, znaczyło robić sangwiną kreski dokładnie równoległe i naśladujące rycinę; niewiele zważano na kontur.
Znajdowałem często wielkie głowy sangwiną rysowane przez matkę.
Dziadek mój powołał się na ten przykład, na ten wszechpotężny precedens; wbrew Serafji, miałem się uczyć rysunku u pana Le Roy. To był wielki punkt wygrany; ponieważ pan Le Roy mieszkał w domu Teisseire’ów, przed wielkim portalem jakóbinów, zczasem pozwolono mi chodzić do niego a zwłaszcza wracać samemu.
To była dla mnie olbrzymia rzecz. Moi tyrani — tak ich nazywałem, kiedy widziałem biegające inne dzieci — zezwalali abym przebywał sam ten kawałek drogi. Zrozumiałem że, idąc bardzo szybko, (bo liczono minuty a okno Serafji wychodziło właśnie na plac Grenette), mogę obejść plac targowy. Byłem narażony na odkrycie jedynie na małej przestrzeni. Zegar św. Andrzeja, który regulował czas w mieście, dzwonił kwadranse; miałem wyjść o wpół do czwartej, albo o czwartej (nie przypominam sobie dokładnie) od pana Le Roy, i w pięć minut potem być w domu. Pan Le Roy, albo raczej pani Le Roy, szelmeczka trzydziestopięcioletnia, bardzo ponętna i ze ślicznemi oczami, miała specjalnie polecone — pod grozą, jak sądzę, utraty dobrze płacącego ucznia — nie wypuszczać mnie aż o kwadrans na czwartą. Czasami, wchodząc do domu, zatrzymywałem się całe kwadranse, patrząc przez okno ze schodów, jedynie dla tej przyjemności aby się czuć wolny. W tych rzadkich chwilach, zamiast zajmować się obliczaniem postępowania moich tyranów, wyobraźnia moja cieszyła się wszystkiem.
Niebawem najważniejszą sprawą stało się dla mnie zgadnąć, czy Serafja będzie w domu o wpół do czwartej, w chwili mego powrotu. Moja poczciwa przyjaciółka Marion (Marja Thomasset z Vinay) molierowska służąca która nienawidziła Serafji, pomagała mi w tem znacznie. Jednego dnia, kiedy Marion powiedziała mi, że Serafja wychodzi po kawie, koło trzeciej, do swojej przyjaciółki, pani Vignon, dewotki, odważyłem się iść do miejskiego ogrodu pełnego małych urwisów. W tym celu przebyłem plac Grenette, poza budą z kasztanami i pompą, prześlizgując się aleją.
Spostrzeżono mnie, jakiś przyjaciel albo protegowany Serafji zdradził mnie: wielka scena wieczór u dziadków. Skłamałem oczywiście na pytanie Serafji:
„Czy byłeś w parku?“
Na to dziadek połajał mnie łagodnie i grzecznie, ale stanowczo, za kłamstwo. Czułem żywo to, czego nie umiałem wyrazić. Czyż kłamstwo nie jest jedyną ucieczką niewolników? Stary służący, następca biednego Lamberta, wierny wykonawca rozkazów rodziny, miał polecone odprowadzać mnie do pana Le Roy. Byłem wolny w dnie, w które on chodził do Saint-Vincent po owoce.
Ten przebłysk wolności rozwścieczył mnie. „Co oni mi zrobią, ostatecznie, mówiłem sobie; któryż chłopiec w moim wieku nie chodzi sam?“
Kilka razy zaszedłem do parku; skoro się spostrzeżono, łajano mnie, nie odpowiadałem nic. Zagrożono mi skasowaniem rysunku, ale ja ponawiałem swoje wyprawy. Zasmakowawszy w odrobinie wolności, zdziczałem. Ojciec zaczynał grzęznąć w swojej pasji do rolnictwa i udawał się często do Claix. Zdawało mi się, że w jego nieobecności zaczynam być postrachem dla Serafji. Ciotka Elżbieta, przez swą hiszpańską dumę, nie mając legalnej władzy, zachowywała neutralność; dziadek, ceniąc przedewszystkiem swą wygodę, z natury nienawidził krzyków; Marion i siostra moja Paulina były wyraźnie za mną. Serafja uchodziła za warjatkę w oczach wielu ludzi, naprzykład w oczach naszych kuzynek, pani Colomb i pani Romagnier, przemiłych kobiet. (Mogłem je ocenić, skoro doszedłem do lat rozsądku i poznałem nieco życie). W tym czasie, jedno słowo pani Colomb przywodziło mnie do opamiętania, co każe mi przypuszczać, że łagodnością wszystko dałoby się zrobić ze mnie, prawdopodobnie płaskiego mieszczucha kutego na cztery nogi. Zacząłem się opierać Serafji, miałem straszliwe ataki gniewu.
„Nie pójdziesz już do pana Le Roy“, mówiła.
Zdaje mi się (kiedy się nad tem zastanawiam), że zwycięstwo było po stronie Serafji i tem samem przerwa w lekcjach rysunku.
Terror był w Grenobli tak łagodny, że ojciec mój, od czasu do czasu, wracał do swego domu przy ulicy des Vieux-Jesuites. Tam, widzę pana Le Roy, dającego mi lekcję przy wielkiem czarnem biurku w gabinecie ojca i mówiącego do mnie pod koniec lekcji:
„Panie Henryku, niech pan powie swemu drogiemu ojcu, że nie mogę nadal przychodzić za trzydzieści pięć (albo czterdzieści pięć?) franków miesięcznie“.
Chodziło o asygnaty, które leciały na łeb (wyrażenie miejscowe). Ale pod jaką datą pomieścić ten bardzo wyraźny obraz, który mi się nagle przypomniał? Może było to o wiele później, w epoce kiedy malowałem gwaszem.
Rysunki pana Le Roy były dla mnie rzeczą najmniej ważną. Mistrz ten kazał mi robić oczy z profilu i en face, i uszy sangwiną wedle innych rycin udających ołówek.
Pan Le Roy był to Paryżanin, bardzo grzeczny, suchy i słaby, postarzały wskutek najstraszliwszej rozpusty (takie jest moje wrażenie, ale jak zdołałbym, usprawiedliwić słowo: najstraszliwsza?), pozatem grzeczny, cywilizowany na sposób paryski, co na mnie robiło wrażenie nadzwyczajnej grzeczności, ile że przywykłem do zimnych, markotnych, dalekich od cywilizacji min, które stanowią zwyczajną fizjognomję szczwanych mieszkańców Delfinatu. (Patrz charakter starego Sorel w Czerwonem, ale gdzie, u licha, będzie Czerwone w 1880? — Powędruje do Hadesu!)
Pewnego wieczora, o zmierzchu (było zimno), odważyłem się wymknąć nibyto idąc po ciotkę Elżbietę do pani Colomb; ośmieliłem się wejść do klubu Jakobinów, który odbywał swoje posiedzenia w kościele św. Andrzeja. Byłem przepełniony bohaterami historji rzymskiej; widziałem się w przyszłości Kamilem lub Cyneynatem albo oboma naraz. Bóg wie, na jaką karę się narażam, powiadałem sobie, jeśli jakiś szpieg Serafji (tak myślałem wówczas) spostrzeże mnie tutaj.
Ujrzałem prezydenta, jakieś źle ubrane kobiety. Żądano głosu i mówiono dosyć bezładnie, Dziadek zazwyczaj drwił sobie, na wesoło, z ich sposobu mówienia. Zdało mi się od pierwszej chwili, że dziadek miał słuszność; wrażenie było niezbyt korzystne; ci ludzie, których byłbym chciał kochać, wydali mi się straszliwie pospolici. Ten ciasny i wysoki kościół był bardzo licho oświetlony; widziałem tam wiele kobiet najniższej klasy. Słowem, byłem wówczas taki jak dziś: kocham lud, nienawidzę ciemiężycieli, ale byłoby dla mnie nieustanną męką żyć wśród ludu.
Pożyczę na chwilę języka Cabanisa. Mam skórę o wiele zbyt delikatną, skórę kobiecą (później robiły mi się zawsze pęcherze, kiedy trzymałem szablę przez godzinę), kaleczę sobie palce, które mam bardzo ładne, od lada drobnostki: słowem powłoka mego ciała jest kobieca. Stąd może bezgraniczny wstręt do wszystkiego co brudne albo wilgotne albo czarniawe. Wiele z owych rzeczy widziałem u tych Jakobinów.
Kiedym w godzinę potem wszedł do pani Colomb, ciotka moja o charakterze hiszpańskim popatrzała na mnie bardzo serjo. Wyszliśmy; kiedyśmy byli sami na ulicy, rzekła:
„Jeśli się będziesz tak wymykał, ojciec spostrzeże się...
— Nigdy, jeśli Serafja mnie nie zdenuncjuje.
— Pozwól mi mówić. A ja nie mam ochoty rozmawiać z ojcem na twój temat. Już cię nie wezmę nigdy do pani Colomb“.
Te słowa, powiedziane z wielką prostotą, poruszyły mnie; uderzyła mnie szpetota Jakobinów; nazajutrz i następnych dni chodziłem zadumany, bożyszcze moje zachwiało się. Gdyby dziadek był odgadł mój stan duszy (a byłbym mu wszystko powiedział, gdyby mnie spytał w chwili gdyśmy polewali kwiaty na terasie), byłby mógł nazawsze ośmieszyć Jakobinów i sprowadzić mnie na łono arystokracji (tak nazwanej wówczas, dziś noszącej miano legitymistów lub konserwatystów). Zamiast idealizować Jakobinów, wyobraźnia moja zaczęłaby sobie uprzytamniać, bodaj przesadnie, brud ich sali u św. Andrzeja.
Zostawione samo sobie, niechlujstwo to zatarło się niebawem pod wpływem jakiegoś opowiadania o wygranej bitwie, przy którem jęczała moja rodzina.
W tej epoce, wyobraźnia moja zaczynała przyswajać sobie sztukę, drogą zmysłów, powiedziałby kaznodzieja. W pracowni pana Le Roy znajdował się wielki i piękny krajobraz: stroma góra, na bardzo bliskim planie, strojna w piękne drzewa; u stóp tej góry, strumień płytki ale szeroki, przeźroczysty, płynął od lewej do prawej u stóp ostatnich drzew. Trzy kobiety prawe nagie (albo bez prawie) kąpały się wesoło. Był to prawie jedyny jasny punkt na tem płótnie, mającem półczwartej na półtrzeciej stopy.
Krajobraz ten o czarującej zieloności, zastawszy wyobraźnię przygotowaną przez Felicję, stał się dla mnie ideałem szczęścia. Było to pomieszanie tkliwych uczuć i słodkiej rozkoszy. Kąpać się w ten sposób z tak uroczemi kobietami!
Przezroczysta woda stanowiła luby kontrast z cuchnącemi strumieniami w Granges, pełnemi żab i pokrytemi zieloną pleśnią. Zieloną roślinę, która rośnie na tych brudnych strumieniach, brałem za zgniliznę. Gdyby dziadek był mi powiedział: „To roślina; nawet pleśń, która psuje chleb, jest rośliną“, wstręt mój byłby w jednej chwili ustał. Przemogłem go całkowicie aż wówczas, kiedy pan Adrjan de Jussieu, podczas naszej podróży do Neapolu w 1832 (ten człowiek tak naturalny, tak rozumny, tak rozsądny, tak godny kochania), opowiadał mi obszernie o tych roślinkach, zawsze trochę podejrzanych o zgniliznę w moich oczach, mimo że wiedziałem mglisto że to są rośliny.
Mam tylko jeden sposób trzymania na wodzy mojej wyobraźni aby mi nie płatała sztuk, to jest iść prosto do celu. Przekonałem się o tem, idąc na dwie armaty (o czem jest mowa w świadectwie generała Michaud).
Później (chcę rzec około 1805), w Marsylji, miałem rozkoszną przyjemność oglądając moją kochankę, wspaniale zbudowaną, kąpiącą się w rzece Houveaune, uwieńczonej wielkiemi drzewami.
Przypomniałem sobie żywo ów krajobraz, który przez kilka lat był dla mnie ideałem zmysłowego szczęścia. Byłbym mógł wykrzyknąć, jak nie wiem już jaki dudek z której to powieści z roku 1832: Oto mój ideał!
Wszystko to (łatwo zrozumieć) jest zupełnie niezależne od wartości obrazu, który był prawdopodobnie talerzem szpinaku, bez żadnej perspektywy.
Później Nieważny traktat (opera Gaveau) stał się dla mnie początkiem namiętności, która zatrzymała się na Matrimonio segreto, poznanem w Ivrée (koniec maja 1800) i na Don Juanie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.