Święty/Część III/Rozdział dziesiąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.

Pierson spędził prawie całą noc pośród pamiątek przeszłości, przeglądając swe urzędowe dokumenty i upominki z krótkiego okresu małżeńskiego pożycia. Myśl, która go opanowała w drodze do domu poprzez zalane księżycem ulice, podtrzymywała go na duchu podczas smętnego zajęcia, jakiem było porządkowanie papierów i niszczenie niepotrzebnych dokumentów. Nie dało mu to bynajmniej tyle pracy, ile można było przypuszczać, gdyż mimo swego rozmarzenia załatwia! zawsze wszystkie tyczące się parafji sprawy niezwykle dokładnie i sprawnie. A jednak niezliczone razy tej nocy przerywał pracę; obezwładniały go wspomnienia. Każdy drobiazg, szuflada, fotografja, papier — były ogniwem skuwającem, wiążącem go nierozerwalnie z przepędzonem tu życiem. Każdy mebel, każdy obraz, każdy kąt wywoływały w nim jakieś wspomnienie o jego pracy, czy żonie, czy córkach. Bezgłośnie, w pantoflach zeszedł na dół, zaczął obchodzić gabinet, jadalnię i salon. Gdyby go ktoś tak zobaczył krążącego po pokojach w mrocznem świetle, padającem na klatkę schodową, poprzez wysokie okno w korytarzu, pomyślałby pewnie: — Duch — duch, odprawiający żale nad smutnym stanem świata. Teraz, kiedy jeszcze był pod urokiem swego świeżo powziętego planu, musiał zdać sobie jasno sprawę z tego, jak wiele przeszłość znaczyła dla niego; musiał dotrzeć do samego dna dawnych przywiązań, by się raz na zawsze przekonać, czy będzie miał dość sił, by spalić za sobą wszystkie mosty. Piąta wybiła, gdy skończył swą robotę; prawie, że upadając ze zmęczenia zasiadł do małego fortepianu w jasnem świetle dnia. Ostatnie wspomnienie, jakie nim owładnęło, było najdawniejsze: wspomnienie miodowego miesiąca, zanim jeszcze zamieszkali w tym domu, obranym już i urządzonym i czekającym na nich. Miesiąc ten spędzili w Niemczech
— pierwsze dni w Baden-Baden; co rano budziły go dźwięki chorału, granego w parku przed Kurhausem, łagodna, piękna muzyka, która im przypominała, że się znajdują w niebie. Cicho, cichuteńko, jakgdyby tony były tylko sennem przypomnieniem, zaczął grać te stare chorały jeden za drugim; przez otwarte okno łagodne dźwięki popłynęły na ulicę, ku wielkiemu zdziwieniu wczesnych ptaszków i kotów i nielicznych rannych przechodniów...
Telegram od Noel otrzymał tego samego dnia po obiedzie właśnie w chwili, kiedy wybierał się do Leili, by się dowiedzieć, co się z Nolli dzieje; równocześnie też nadszedł Lavendie. Malarz stanął zrozpaczony przed swym obrazem.
Mademoiselle mnie opuściła?
— Obawiam się, że wszyscy pana niedługo opuścimy, monsieur.
— Pan odjeżdża?
— Tak, opuszczam ten dom. Chciałbym pójść do Francji.
— A mademoiselle?
— Jest nad morzem z moim zięciem.
Malarz przejechał sobie ręką przez włosy, ale urwał gest w połowie, jakby sobie nagle uświadomił, że zachował się nieodpowiednio.
Mon dieu! — rzekł. — Przecież to klęska dla pana monsieur le curé? — A jednak jego poczucie klęski wiązało się tak ściśle z niedokończonym obrazem, że Pierson nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Ach, monsieur! — rzekł malarz, którego uwadze nigdy nic nie uszło. — Comme je suis égoiste! Nie umiem ukrywać uczuć; niestety! Moje rozczarowanie musi się panu zapewne wydać błahostką w porównaniu z bólem, jaki panu sprawi rozstanie ze swem starem domostwem. Przeżywa pan teraz zapewne bardzo smutne czasy. Niech mi pan wierzy, że umiem to zrozumieć. Byłoby jednak impertynencją wypowiadać swe uczucia przed kimś, kto nie okazuje nam smutku, prawda? Wy Anglicy nie pozwalacie nam, byśmy brali udział w waszych strapieniach; chowacie je dla siebie.
Pierson spojrzał zdziwiony.
— Prawda — rzekł. — Święta prawda!
— Nie jestem powołany na sędziego chrystjanizmu, monsieur, ale dla nas artystów drzwi serc ludzkich stoją otwarte, możemy spoglądać we własne serca i w serca innych. Nie mamy zapewne poczucia dumy — c‘est très indelicat. Niech mi pan powie, monsieur, czy pan uważałby to za rzecz poniżej godności własnej, gdyby mi pan opowiedział o swoich strapieniach, tak, jak ja mówiłem panu o własnych?
Pierson opuścił głowę, zakłopotany.
— Wygłasza pan kazania o wszechludzkiem miłosierdziu i miłości — ciągnął dalej Lavendie; — ale jakże to być może, skoro jednocześnie uczy pan chować własne smutki dla siebie? Ludziom trzeba przykładów, nie nauki; pan zachowujesz się, jak obcy, nie jak brat. Żąda pan od innych, czego pan sam nie daje. Niech pan powie szczerze, monsieur, czy pan nie czuje, że w każdem objawieniu się pańskiej duszy i uczuć promieniuje od pana cnota? Powiem panu też, na czem to polega, o ile pan tego nie weźmie za obrazę. Każdy, kto otwiera przed innymi swe serce, czuje, że traci autorytet. A wam nie wolno nigdy zapomnieć, że jesteście urzędnikami. Prawda?
Pierson zaczerwienił się.
— Mam nadzieję, że przyłącza się do tego jeszcze inne uczucie. Myślę, że mówiąc o naszych cierpieniach i głębszych przeżyciach, mamy wrażenie, że się narzucamy, że uważamy się za zbyt ważnych i zbyt wiele zastanawiamy się nad sobą, miast zajmować się bliźnimi.
Monsieur, au fond wszyscy zajęci jesteśmy sobą. Przyznają panu, że przez nienarzucanie się drugim udoskonalamy się. Eh bien! Czemże to jest, jeżeli nie zajęciem się sobą w głębszem tego słowa znaczeniu? Istnieje tylko jedna możliwość, by zapomnieć o sobie, a mianowicie, by zapomnieć o wszystkiem, tak, jak ja zapominam o wszystkiem, kiedy maluję. Ale — dodał z nagłym uśmiechem, — pan nie chciałby wcale zapomnieć o udoskonalaniu własnej duszy — to nie byłoby może słuszne w pańskim zawodzie. Muszę więc zabrać stąd ten obraz, prawda? To jedna z moich najlepszych prac. Bardzo mi żal, żem jej nie mógł skończyć.
— Może kiedyś...
— Kiedyś! Obraz będzie stał spokojnie, ale mademoiselle nie. Rzuci się nagle w jakiś nowy wir wrażeń i proszę! z twarzy tej nie zostanie śladu. Nie, wolę zachować go takim, jaki jest. Teraz jest w nim prawda. — Zdjął płótno, postawił koło ściany i zaczął składać sztalugi. — Bon soir, monsieur, był pan bardzo dobry dla mnie. — Uścisnął mocno rękę Piersona. W twarzy jego przez chwilę widać było tylko uduchowione oczy.
Adieu!
— Dowidzenia — szepnął Pierson. — Niech pana Bóg ma w opiece!
— Nie wiem, czy mam do Niego wielkie zaufanie — odparł Lavendie, — będę jednak zawsze pamiętał, że tak dobry człowiek, jak pan, życzył sobie tego. Proszę oddać mademoiselle najniższe ukłony. Jeżeli pan pozwoli, wrócę jutro po resztę moich rzeczy.
Odszedł zabierając sztalugi i płótna.
Pierson pozostał w starym salonie, czekając na przyjście Gracji i rozmyślając nad słowami malarza. Czy wykształcenie i stanowisko uniemożliwiło mu w istocie braterski stosunek do ludzi? Czy w tem leżała tajemnica bezsilności, jaką czasem odczuwał; może tu należało szukać przyczyny, dla której serca jego parafjan nie były tak przystępne miłosierdziu i miłości? — Bóg mi świadkiem, żem się nigdy nie czul czemś lepszem od reszty ludzi — pomyślał; — a jednak wstydziłbym się do głębi duszy mówić ludziom o moich troskach i walkach. Czy Chrystus, gdyby chodził teraz po ziemi, uważałby nas za faryzeuszów, ceniących się więcej od innych ludzi? Przecież nie jako chrześcijanie, tylko jako gentlemani zamykamy swoje „ja“ przed światem. Nazwał nas urzędnikami. Boję się, boję się że to prawda. — No! Nie zostało już teraz wiele dni. Tam w polu nauczę się otwierać serca bliźnich i własne. Cierpienie i śmierć burzy wszelkie zapory, czyni wszystkich ludzi braćmi.
Siedział ciągle jeszcze w salonie, kiedy Gracja weszła; wziął ją za rękę i rzekł:
— Noel pojechała do Jerzego, chciałbym żebyś i ty wystarała się o przeniesienie do nich. Zrzekam się mego probostwa. Będę się ubiegał o posadę kapelana wojskowego.
— Zrzekasz się? Teraz, po tylu latach? Czy z powodu Nolli?
— Nie, zdaje mi się, że nie; myślę, że nadszedł czas po temu. Czuję, że praca moja tu jest jałowa.
— Och, nie! A nawet, gdyby tak było, to przyczyna leży...
Pierson uśmiechnął się.
— W czem, Graci?
— Tatusiu, sama to nieraz czułam. Pragniemy sami myśleć i decydować, pragniemy sami mieć władzę nad naszem sumieniem, nie możemy już dłużej brać niczego z drugiej ręki.
Twarz Piersona spochmurniała.
— Ach, — rzekł, — smutna to rzecz stracić wiarę.
— Stajemy się za to bardziej miłosierni.
— Te dwie rzeczy nie wykluczają się, drogie dziecko.
— W teorji nie; a jednak w praktyce często się to zdarza. Och, tatusiu! Jesteś taki zmęczony! Czy rzeczywiście powziąłeś już ostateczną decyzję? Czy nie będzie ci się zdawało, żeś się zabłąkał w jakiejś obcej krainie?
— Przez jakiś czas; potem już odnajdę tam swoje miejsce.
Ale wyraz jego twarzy rozrzewnił Grację tak dalece, że musiała się odwrócić.
Pierson zeszedł nadół do gabinetu, by napisać zgłoszenie rezygnacji.
Siedząc nad tym czystym arkuszem papieru, uświadomił sobie w całej pełni, jak nienawistne mu było potępienie ogółu, skierowane przeciw jego krwi i kości i jak dalece jego obecna czynność była wyrazem czysto świeckiego ujęcia się za córką; czysto świeckiego umartwienia. — Duma, — pomyślał. — Czy powinieniem pozostać tu i zwalczyć ją? — Dwa razy odłożył pióro, dwa razy ujął je z powrotem. Nie mógł jej zwalczyć. Pozostać tu, gdzie nie był chętnie widziany, gdzieby najwyżej znoszono jego obecność — nigdy! I gdy tak siedział nad czystą kartką papieru, starał się uczynić to, co człowiekowi najciężej przychodzi — starał się widzieć siebie takim, jakim go widzieli inni, i osiągnął rezultat jakiego się można było spodziewać — wsłuchiwał się bowiem tylko w sądy własnego sumienia, a nie w sądy bliźnich; wkrótce też ogarnęło go nieustępliwe, nękające uczucie, które dręczyło go od chwili wybuchu wojny, uczucie, że właściwym jego obowiązkiem było umrzeć. Przeświadczenie, że było poniżej jego godności zostać przy życiu, skoro tylu z jego trzódki złożyło już ostatnią ofiarę, wzmogło się teraz jeszcze pod wpływem domowego nieszczęścia i gorzkich rozczarowań, jakie to nieszczęście pociągnęło za sobą. Miał wrażenie człowieka wyrzuconego poza obręb swej kasty, kiedy tak siedział i patrzył na przeszłość swą, odpływającą gdzieś w mglistą i nierealną dal. Przeżywał coś niezmiernie dziwnego: wydawało mu się, że jego dawne życie opada z niego; że leży mu u nóg, niczem znoszona skóra węża z niezliczonych pierścieni — zadań i obowiązków spełnianych dzień po dniu, rok po roku. Czy istniały kiedykolwiek naprawdę? No, teraz zrzucił je z siebie w każdym razie, teraz wejdzie w nowe życie, rozświetlone wielką prawdą, jaką jest śmierć! Chwycił za pióro i napisał zgłoszenie rezygnacji.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.