Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzeć do samego dna dawnych przywiązań, by się raz na zawsze przekonać, czy będzie miał dość sił, by spalić za sobą wszystkie mosty. Piąta wybiła, gdy skończył swą robotę; prawie, że upadając ze zmęczenia zasiadł do małego fortepianu w jasnem świetle dnia. Ostatnie wspomnienie, jakie nim owładnęło, było najdawniejsze: wspomnienie miodowego miesiąca, zanim jeszcze zamieszkali w tym domu, obranym już i urządzonym i czekającym na nich. Miesiąc ten spędzili w Niemczech
— pierwsze dni w Baden-Baden; co rano budziły go dźwięki chorału, granego w parku przed Kurhausem, łagodna, piękna muzyka, która im przypominała, że się znajdują w niebie. Cicho, cichuteńko, jakgdyby tony były tylko sennem przypomnieniem, zaczął grać te stare chorały jeden za drugim; przez otwarte okno łagodne dźwięki popłynęły na ulicę, ku wielkiemu zdziwieniu wczesnych ptaszków i kotów i nielicznych rannych przechodniów...
Telegram od Noel otrzymał tego samego dnia po obiedzie właśnie w chwili, kiedy wybierał się do Leili, by się dowiedzieć, co się z Nolli dzieje; równocześnie też nadszedł Lavendie. Malarz stanął zrozpaczony przed swym obrazem.
Mademoiselle mnie opuściła?
— Obawiam się, że wszyscy pana niedługo opuścimy, monsieur.
— Pan odjeżdża?
— Tak, opuszczam ten dom. Chciałbym pójść do Francji.
— A mademoiselle?
— Jest nad morzem z moim zięciem.
Malarz przejechał sobie ręką przez włosy, ale urwał gest w połowie, jakby sobie nagle uświadomił, że zachował się nieodpowiednio.