Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Och, nie! A nawet, gdyby tak było, to przyczyna leży...
Pierson uśmiechnął się.
— W czem, Graci?
— Tatusiu, sama to nieraz czułam. Pragniemy sami myśleć i decydować, pragniemy sami mieć władzę nad naszem sumieniem, nie możemy już dłużej brać niczego z drugiej ręki.
Twarz Piersona spochmurniała.
— Ach, — rzekł, — smutna to rzecz stracić wiarę.
— Stajemy się za to bardziej miłosierni.
— Te dwie rzeczy nie wykluczają się, drogie dziecko.
— W teorji nie; a jednak w praktyce często się to zdarza. Och, tatusiu! Jesteś taki zmęczony! Czy rzeczywiście powziąłeś już ostateczną decyzję? Czy nie będzie ci się zdawało, żeś się zabłąkał w jakiejś obcej krainie?
— Przez jakiś czas; potem już odnajdę tam swoje miejsce.
Ale wyraz jego twarzy rozrzewnił Grację tak dalece, że musiała się odwrócić.
Pierson zeszedł nadół do gabinetu, by napisać zgłoszenie rezygnacji.
Siedząc nad tym czystym arkuszem papieru, uświadomił sobie w całej pełni, jak nienawistne mu było potępienie ogółu, skierowane przeciw jego krwi i kości i jak dalece jego obecna czynność była wyrazem czysto świeckiego ujęcia się za córką; czysto świeckiego umartwienia. — Duma, — pomyślał. — Czy powinieniem pozostać tu i zwalczyć ją? — Dwa razy odłożył pióro, dwa razy ujął je z powrotem. Nie mógł jej zwalczyć. Pozostać tu, gdzie nie był chętnie widziany, gdzieby najwyżej znoszono jego obecność — nigdy! I gdy tak siedział nad czystą kartką papieru, starał się uczynić to, co człowiekowi najciężej przychodzi — starał się widzieć siebie takim, jakim go widzieli inni, i osiągnął rezultat jakiego