Święty/Część III/Rozdział ósmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ ÓSMY.

Noel czuła się też dziwnie wesoło, jakby odniosła zwycięstwo. Znalazła trochę konserw mięsnych, nałożyła je na drugi biszkopt, zjadła z apetytem i wypiła resztę szampana. Potem poszukała papierosów i zasiadła do fortepianu. Grała stare piosenki. „W miasteczku stoi gospoda“, „Niegdyś kochałem złotowłose dziewczę“, „Gdy kosisz siano“, „Clementine“ i śpiewała do tego nieliczne słowa, które jej jeszcze zostały w pamięci. Krew pulsowała jej w żyłach rozkosznem tętnem; raz nawet wstała i zaczęła tańczyć. Klęczała właśnie przy oknie i patrzyła na ulicę, gdy usłyszała skrzypnięcie drzwi; nie odwracając głowy, zawołała:
— Co za cudowna noc! Tatuś tu był. Dałam mu trochę szampana i wypiłam sama resztę — zdała sobie nagle sprawę, że postać, stojąca za nią, jest o wiele wyższa od Leili i usłyszała męski głos:
— Strasznie mi przykro; to tylko ja, Jimmy Fort.
Noel zerwała się z klęczek.
— Leili niema; ale pewnie przyjdzie lada chwila — już po dziesiątej.
Stał nieruchomo na środku pokoju.
— Czy nie chce pan usiąść? Może pan pozwoli papierosa?
— Dziękuję.
W świetle zapalniczki zobaczyła wyraźnie rysy Forta; wyraz ich sprawił Noel złośliwą przyjemność.
— Pójdę teraz, — rzekła. — Może pan będzie łaskaw powiedzieć Leili, że nie mogłam zostać. — Podeszła do tapczanu po kapelusz. Kiedy się ubrała, zauważyła, że Fort stoi tuż przed nią.
— Noel, pani nie gniewa się na mnie, że tak do pani mówię?
— Ani trochę.
— Niech pani zostanie; odchodzę zaraz.
— 0 nie, na Boga nie! — Usiłowała prześlizgnąć się obok niego, ale chwycił ją za przegub ręki:
— Proszę! Niech pani chwilę zaczeka!
Noel stała bez ruchu patrząc na niego; trzymał ciągle jeszcze jej rękę. Rzekł spokojnie:
— Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć, czemu pani tu przyszła?
— O, chciałam tylko zobaczyć się z Leilą.
— Wrzód pękł nareszcie w domu, co?
Noel wzruszyła ramionami.
— Szukała pani tu schronienia, prawda?
— Przed kim?
— Niech się pani nie gniewa; przed koniecznością skrzywdzenia ojca.
Skinęła głową.
— Wiedziałem, że do tego dojdzie. Co pani zamierza czynić?
— Będę się bawić. — Wiedziała, że to brzmi niedorzecznie, a jednak mówiła szczerze.
— To absurd. Niech się pani nie gniewa! Ma pani zupełną rację. Ale trzeba się zabrać do tego w odpowiedni sposób. Prawda? Niech pani usiądzie!
Noel usiłowała oswobodzić rękę.
— Nie; niech pani usiądzie, proszę.
Noel usiadła; gdy jednak zwolnił jej rękę, zaśmiała się. Tu właśnie siedział zwykle z Leilą, tu będą siedzieli, kiedy ona odejdzie.
— To wszystko jest strasznie zabawne, prawda? — rzekła.
— Zabawne? — mruknął szorstko. — Wszystko prawie jest zabawne na tym zabawnym świecie.
Noel usłyszała, że gdzieś na ulicy, niedaleko, zatrzymała się taksówka, i oparła nogi mocno o ziemię, gotowa do skoku. Gdyby się teraz zerwała z kanapy, czy zdoła prześlizgnąć się koło niego, zanim zdąży schwycić ją powtórnie za rękę i czy złapie jeszcze tę taksówkę?
— Odejdę teraz — rzekł — czy przyrzeka mi pani zostać tu, aż Leila wróci?
— Nie.
— To szaleństwo. Proszę, niech mi pani przyrzeknie!
Noel potrząsnęła przecząco głową. Zakłopotanie jego sprawiło jej przekorną przyjemność.
— Leila jest szczęśliwa, prawda?
Widziała, że podniósł rękę, jakby się chciał zasłonić przed ciosem.
— Biedna Leila — rzekł.
— Czemu jej pan żałuje? Ma swobodę! I ma pana! Wiedziała, że to go zaboli; ale pragnęła go dotknąć.
— Nie ma jej pani czego zazdrościć.
Właśnie w tej chwili Noel zauważyła postać stojącą w drzwiach.
Zerwała się i rzekła bez tchu:
— O, jesteś więc, Leilo. Tatuś tu był; napiliśmy się trochę twojego szampana.
— Świetnie. Ależ tu ciemno!
Noel czuła, że krew gorącą falą napływa jej do policzków. Zabłysło światło; Leila podeszła ku nim. W stroju pielęgniarki wyglądała szczególnie blado; była bardzo spokojna i opanowana; zacisnęła mocno pełne wargi, choć Noel zauważyła, że pierś jej falowała gwałtownie. Uczucie wstydu i zranionej dumy rozpętało się w sercu dziewczyny. Czemuż już dawno nie uciekła? Czemu dała się tak przyłapać? Leila gotowa pomyśleć, że się do niego umizga. Okropne! Wstrętne! Czemuż on, czemuż nikt nic nie mówił? W końcu Leila rzekła:
— Nie oczekiwałam cię dziś, Jimmy; cieszę się, żeś się nie nudził. Noel zostaje dziś u mnie na noc. Daj mi papierosa. Jestem straszliwie zmęczona!
Opadła na krzesło, oparła się o poręcz i założyła nogę na nogę; Noel podziwiała ją w tej chwili. Powiedziała to wszystko tak pięknie, wydawała się taka spokojna! Fort podawał jej ogień; ręka mu drżała, wyraz twarzy zdradzał zmartwienie i udrękę.
— Daj Noel też papierosa i zaciągnij firanki, Jimmy. — Prędko! Choć właściwie... to jest obojętne; i tak jest jeszcze jasno, jak w dzień. Usiądź, kochanie.
Ale Noel stała dalej.
— O czem mówiliście? O miłości i krainie baśni, czy tylko o mnie?
Na te słowa Fort, zajęty zaciąganiem ostatniej firanki, odwrócił się; każda linja jego wysokiej postaci, rysującej się wyraźnie na tle ściany, wyrażała zakłopotanie; nieprzywykły do maskowania uczuć, robił wrażenie spoliczkowanego. Noel nie zdziwiłaby się bynajmniej, gdyby mu wyszły na twarz pręgi. Rzekł z bolesną powolnością:
— Nie wiem dokładnie; zaczęliśmy dopiero rozmawiać, prawda?
— Jeszcze dużo czasu do rana, — rzekła Leila. — Rozmawiajcie dalej, a ja się tymczasem przebiorę.
Wstała i z papierosem w ustach wyszła do drugiego pokoju. Mijając Noel, rzuciła jej spojrzenie. Co było zawarte w jej wzroku, tego Noel nawet samej sobie nie mogła nigdy jasno wytłumaczyć. Może oczy postrzelonego zwierzęcia patrzą z tem samem, głębokiem, niezbadanem pytaniem; może w nich tkwi ten sam wyrzut, i gniew, i duma i przeczucie śmierci. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Fort podszedł prosto do Noel.
— Idź pan do niej — zawołała Noel; — ona pana potrzebuje. Czy pan nie widzi, że jest jej pan potrzebny?
Nim zdołał się poruszyć, była za drzwiami. Zbiegła nadół i znalazła się na zalanej księżycowym blaskiem ulicy. Taksówka oddalona o kilka kroków odjeżdżała właśnie. Noel podbiegła do wozu, wołając:
— Byle gdzie! Piccadilly! — skoczyła i wtuliła się w poduszki w rogu.
Przez kilka chwil nie mogła zupełnie przyjść do siebie; potem poczuła, że nie może dłużej znieść tej jazdy; zatrzymała auto i wysiadła. Gdzie właściwie była? Bond Street! Zaczęła powoli iść wdół tej wąskiej ulicy; najtłumniejsza ulica w dzień, najbardziej pusta w nocy. Och! Jakież okropne były ostatnie chwile. Nikt nic nie powiedział — zupełnie nic — a jednak najskrytsze myśli jego i Leili i jej samej zostały wywleczone na światło z dna ich duszy. Miała wrażenie zupełnego wyzucia z wszelkiej dumy i uczucia przyzwoitości, jakby ją ktoś przyłapał na kradzieży. Cale jej radosne podniecenie znikło, ustępując miejsca rozpaczliwemu zobojętnieniu. Cokolwiek przedsięwzięła, było zawsze fałszywe, wszystko zawsze obracało się na złe, pocóż więc to wszystko? Co to wszystko miało za sens? Księżycowe światło spływające jasnym potokiem pomiędzy wysokiemi domami, wywoływało w niej niesamowite uczucie zawrotu głowy. „Opętana przez duchy“, jak ją ojciec nazywał. Zaśmiała się. — Nie pójdę do domu, — pomyślała. Znudzona długością ulicy skręciła w bok i znalazła się nagle na Hanower Square. Tu stał szarobiały kościół, w którym drużbowała kiedyś jako piętnastoletnia dziewczynka jakiejś kuzynce. Wszystko stanęło jej znowu przed oczyma — jej sukienka, lilje, które trzymała w ręku; komże chórzystów, suknia panny młodej, wszystko srebrzyste, jak światło księżyca, wszystko nierealne. — Ciekawam, co się z nią stało! — pomyślała. — On nie żyje pewnie, tak samo, jak Cyryl! — Widziała przed sobą znowu twarz ojca, kiedy im dawał ślub, słyszała głos jego: „W radości i smutku, w dostatkach i biedzie, w chorobie i zdrowiu, póki was śmierć nie rozłączy“. Poświata księżycowa na kościele zdawała się poruszać i drżeć — może to trzepotały się spłoszone ze snu gołębie. Potem zamiast tej ślubnej wizji ujrzała monsieur Barra, siedzącego na krześle i patrzącego w ziemię i Chicę, huśtającą lalkę. — Wszyscyśmy zwarjowani, mademoiselle, tylko troszeczkę zwarjowani. Tysiące ludzi o białych duszach, wszyscy troszeczkę szaleni, wie pani. — I Leila stanęła jej przed oczyma z tem dziwnem spojrzeniem. Czuła znów gorące palce Forta, zaciśnięte wokół przegubu jej ręki i szła dalej przed siebie, rozcierając to miejsce drugą ręką. Skręciła na Regent Street. Szeroki luk ulicy zlewał się z nierealnym błękitem nieba, a stłumione pomarańczowe światła lamp potęgowały jeszcze nieziemskość tego obrazu. — Miłość, kraina baśni! Napiłabym się kawy, — pomyślała nagle. Była tuż koło kawiarni,. do której ją raz zabrał Lavendie. Czy miała tam wejść? Czemu nie? Musi przecież gdzieś pójść. Weszła do ruchomej szklanej klatki obrotowych drzwi. Zaledwie jednak zamknęła się za nią szklana ściana, kiedy z błyskawiczną szybkością mignęły jej przed oczyma rysy malarza pełne wyrazu wstrętu; kobiety z czerwonemi wargami, zielony płyn, pachnący miętą; zdjął ją nagły strach. Poszła za pełnym obrotem drzwi i stanęła znów, śmiejąc się, na ulicy. Zobaczyła przed sobą wysokiego młodego człowieka w mundurze. — Hallo! — zawołał. — Chodźmy do środka zatańczyć! — Wzdrygnęła się, cofnęła przed nim i oddaliła się tak szybko, jak tylko mogła. Przeszła obok kobiety, której spojrzenie zdawało się palić, jak ogień. Z temi oczyma, policzkami powleczonemi grubą warstwą pudru i rozwiązłemi, czerwonemi wargami, stała w mroku, niby wizja hańby. Noel otrząsnęła się i biegła dalej, czując, że całe jej bezpieczeństwo leży w pośpiechu. Nie mogła jednak błąkać się tak przez całą noc. Pociąg do Kestrel odchodził dopiero rano — a czy chciała doprawdy jechać do Kastrel i wydać się tam na pastwę wspomnień? Nagle pomyślała o Jerzym. Czemużby nie miała się udać do niego? On jej zapewne wskaże, jaka droga będzie dla niej najodpowiedniejsza.
U stóp Waterloo Column przystanęła na chwilę. Wszystko wokół ciche było i puste, wielkie budowle zalane były mlecznem światłem, niewyraźne kontury drzew tonęły w błękitnym mroku; z kwitnących wierzchołków tych drzew spływała fala orzeźwiającego powietrza. Ciągle jeszcze przepełniało ją to dziwne księżycowe uczucie „opętania“, czuła się drobna i lekka, jak by się miała lada chwila unieść w powietrze. Okna ministerstwa wojny obrzeżone były cienką smugą światła. Wojna! Jakkolwiek czarowna była noc, jakkolwiek słodki był zapach bzu — wojna szła ciągle dalej swym trybem! Odwróciła się i przeszła pod sklepieniem luku, kierując się ku stacji. Pociąg z rannymi zajechał właśnie; stanęła w tłumie witającym rannych głośnemi okrzykami i przypatrywała się odjeżdżającym autobusom. Ogarnęło ją takie podniecenie i wzruszenie, że łzy zbiegły jej się do oczu i zaczęły spływać po policzkach. Jeden szary wóz za drugim przesuwał się cicho i ciężko pod sklepieniem łuku, każdy witany okrzykami radości. Wreszcie ostatni wóz przejechał i mogła wejść na stację. Podeszła do bufetu i wzięła filiżankę kawy i bułkę. Potem sprawdziła czas odjazdu swego wczesnego pociągu i udała się do poczekalni dla pań; usiadła w kącie, wyjęta portmonetkę i przeliczyła pieniądze. Dwa funty piętnaście — starczyłoby jej na nocleg w hotelu, gdyby zechciała. Ale bez pakunków — to tak wpadało w oko; może przecież równie dobrze przespać się tu w kącie jeśli zechce. Co robiły dziewczęta, które nie miały pieniędzy ani przyjaciół? Wtulona w kąt tej pustej, ponurej, pomalowanej na zielono sali, uświadomiła sobie po raz pierwszy, jak okrutne i ciężkie jest życie; nigdy, nawet przed porodem nie widziała tego tak jasno. Jakże szczęśliwa była teraz i dawniej! Każdy był dobry dla niej. Nie musiała borykać się ani z niedostatkiem, ani z żadnem prawdziwem niebezpieczeństwem. Ale dla kobiet — no i dla mężczyzn także — którzy nie mieli w nikim oparcia, którzy nie mogli liczyć na nic, tylko na własne ręce i zdrowie i szczęście, dla tych życie musiało być okropne. Ta dziewczyna z płonącemi oczyma — kto wie — może nie miała nikogo. A ludzie chorzy od urodzenia, a tysiące biednych kobiet — Noel odwiedzała czasem z Gracją takie biedaczki w uboższych ulicach parafji ojca — po raz pierwszy pojęła i odczuła, jak ciężkie musiało być ich życie. A potem stanęła jej raz jeszcze przed oczyma twarz Leili — Leili, którą okradła. Najgorsze było, że równolegle ze współczuciem i wyrzutami sumienia Noel czuła jakąś dziwną satysfakcję. Nie była winna, jeżeli nie kochał Leili, nie była winna, jeżeli kochał ją! A że ją kochał — wiedziała o tem! Świadomość, że ją ktoś kocha, była takiem pocieszeniem. Mimo to, wszystko było okropne! I ona była temu przyczyną! A jednak, nigdy nie uczyniła, ani nie powiedziała niczego, aby go ku sobie zwabić. Nie! była zupełnie bez winy.
Czuła się senna i zamknęła oczy. Zaczęło ją ogarniać stopniowo miłe uczucie, jakby opierała się o kogoś, wtuliwszy główkę w podtrzymujące ją ramię, tak, jak często jako mała dziewczynka opierała się o ramię ojca, kiedy w Walji, czy Szkocji wracali późnym wieczorem z dalekiej przejażdżki. Wydawało jej się nawet, że czuje na policzkach i powiekach delikatny, wilgotny powiew zachodniego wiatru i że wdycha zapach szorstkiego płaszcza; słyszała stukot końskich kopyt; turkot kół; czuła coraz mroczniej zapadającą noc. Potem, całkiem już niejasno i sennie, poznała, że to nie był ojciec, ale ktoś — ktoś — a później już nic, nic więcej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.