Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W świetle zapalniczki zobaczyła wyraźnie rysy Forta; wyraz ich sprawił Noel złośliwą przyjemność.
— Pójdę teraz, — rzekła. — Może pan będzie łaskaw powiedzieć Leili, że nie mogłam zostać. — Podeszła do tapczanu po kapelusz. Kiedy się ubrała, zauważyła, że Fort stoi tuż przed nią.
— Noel, pani nie gniewa się na mnie, że tak do pani mówię?
— Ani trochę.
— Niech pani zostanie; odchodzę zaraz.
— 0 nie, na Boga nie! — Usiłowała prześlizgnąć się obok niego, ale chwycił ją za przegub ręki:
— Proszę! Niech pani chwilę zaczeka!
Noel stała bez ruchu patrząc na niego; trzymał ciągle jeszcze jej rękę. Rzekł spokojnie:
— Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć, czemu pani tu przyszła?
— O, chciałam tylko zobaczyć się z Leilą.
— Wrzód pękł nareszcie w domu, co?
Noel wzruszyła ramionami.
— Szukała pani tu schronienia, prawda?
— Przed kim?
— Niech się pani nie gniewa; przed koniecznością skrzywdzenia ojca.
Skinęła głową.
— Wiedziałem, że do tego dojdzie. Co pani zamierza czynić?
— Będę się bawić. — Wiedziała, że to brzmi niedorzecznie, a jednak mówiła szczerze.
— To absurd. Niech się pani nie gniewa! Ma pani zupełną rację. Ale trzeba się zabrać do tego w odpowiedni sposób. Prawda? Niech pani usiądzie!
Noel usiłowała oswobodzić rękę.
— Nie; niech pani usiądzie, proszę.
Noel usiadła; gdy jednak zwolnił jej rękę, zaśmiała