Przejdź do zawartości

Śmierć. Studyum/Przedmowa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Niemojewski
Tytuł Przemowa
Pochodzenie Śmierć. Studyum
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZEDMOWA.


„A czuł, że taką uciechę dałoby mu tylko przeświadczenie, że spełnił dobre i poczciwe dzieło, ludziom i sobie na pożytek i pociechę; że je począł i stworzył dla tej pociechy samej w dobrej woli ducha i wielkości celów. Wiedział, że jedynem zadaniem poety jest dać wyrazy myślom i uczuciom milionów, które czują potrzebę, żeby im nazwano czy ich łzy, czy uśmiechy, czy rozkosze, czy bóle: bo ulgą jest dla nich, gdy mają czem płakać, błogosławić i kochać“.

Ustęp ten, wyjęty z „Sonaty cierpienia“ Ignacego Dąbrowskiego, to piękna i szlachetna, i głęboko pomyślana dewiza pisarza. Od niepamiętnych wieków pytamy ziemi i nieba, poco „to wszystko“ jest — i odpowiedzi nie znajdujemy. Przed czterdziestu wiekami pytano o to samo językiem filozofii, na co po upływie owych czterdziestu wieków język tejże samej filozofii odpowiedzieć nie jest w stanie. Ślad tych pytań znajdujemy przed czterema tysiącami lat w Rygwedzie:
„Skąd wziął się ów świat? Stworzony — li on, czy niestworzony, to wie tylko Ten, którego źrenica czuwa nad wszystkiem, z najwyższych nieb spoglądając — a może i On tego nie wie?“.
A po upływie onych czterech tysięcy lat stulecie nasze odpowiada Rygwedzie ustami Dubois-Reymonda: „Ignorabimus!“ Wiedza, wprowadzając zasadę przyczynowości, wygłosiła tylko właściwie aksyomat gołosłowny, postulat ludzkiego rozumu, ale nie rozwiązała zagadnienia. Odsuwała je tylko ustawicznie na plan dalszy, aż uderzywszy o mur „niepoznawalności“, zdobyła się na sformułowanie jednej z najważniejszych prawd: „Nie wiem i wiem, że nigdy wiedzieć nie będę“.
Poecie aksyomat nie wystarcza, musi on go rzucić na szalę serca i poznać jego wagę uczuciową. Nauka szuka związku pomiędzy faktami, artysta bierze same fakty w stosunku do uczuć ludzkich. Nie pyta, co jest cierpienie, ale usiłuje zbadać, co począć na to serce ludzkie z owem cierpieniem. W jaki sposób ma się z niem pogodzić? W jaki sposób może się z niem pogodzić? I to nie pod całunem apatycznej rezygnacyi, ale pod znakiem bohaterstwa, walki, zmagania się z światem i z sobą samym, pod hasłem jakiegoś odległego, wymarzonego zwycięstwa, które uczyniłoby istnienie na ziemi znośniejszem.
Artysta pyta i patrzy na życie. Szuka w jego labiryncie najniebezpieczniejszych zasadzek na serce człowieka. Następnie zagląda w serce ludzkie i szuka miejsc, w które najsilniej, najboleśniej można człowieka ugodzić. I nagle dostrzega z przerażeniem, że serce ludzkie, dusza ludzka, właśnie w punkcie najmniej bronionym najdotkliwiej ranione być może i że życie z ukrytej zasadzki w ów niebronny punkt najsilniej i najpewniej godzi. Człowiek drży przed Niebytem jak przed czemś potwornem, czego pojąć nie może, co stanowi sprzeczność z nim samym, co jest jego antytezą, przeczeniem. A przy tem — niepodobna „nie być“ i spojrzeć na to „z boku“ oczami obserwatora. Cała natura ludzka wzdryga się przed śmiercią, bo śmierć dla poszczególnego człowieka jest zarazem w jego pojęciu poprostu końcem świata, końcem wszechrzeczy, końcem o tyle straszniejszym, że się go właściwie nie spodziewał bo gdzieś na dnie duszy wierzył, że on jeden może... nie umrze. Wiadomość o śmierci jest dla większości ludzi tylko aksyomatem o charakterze aksyomatu naukowego; aksyomat ten, rzucony na wagę uczucia, przemawia dopiero do człowieka jak wyrok do skazańca, zbliża się do niego jak kat do osądzonego. Wiedzieć, że trzeba umrzeć, to bynajmniej nie to samo, co czuć, że trzeba umrzeć. Człowiek godzi się z tą wiadomością jak z legendą o żelaznym wilku, szklannej górze, lub Madejowem łożu; ilekroć jednak uczucie rzuci mu snop światła na tę wiadomość, ogarnia go lęk, przerażenie a częstokroć bunt; powoli, bardzo powoli oswaja się on z tem uczuciem, nawet godzi się z niem; nagle pada snop światła z drugiej strony; na nic całe opanowanie, na nic oswojenie się i dotychczasowe pogodzenie z nieubłaganą koniecznością; walka powtarza się na nowo z tą samą siłą, ni mniejszą, ani większą, powtarza się wciąż i wciąż, ilekroć uczucie z cięciwy swojej wypuszcza w tarczę naszej myśli strzałę tej wiadomości.
Więc zadaniem poety jest „dać wyraz myślom i uczuciom milionów“, bo miliony te czują potrzebę, „żeby im nazwano ich bóle: bo jest to dla nich ulgą“. Poeta, który tego dokonał, „dał właśnie wyrazy tym dręczącym każdego a nienazwanym uczuciom, co się zdawały z żył i kości podnosić, dopraszając się słowa; spełnił przeto zadanie i nie truciznę, ale ulgę dał ludziom“.
Takiem dziełem Ignacego Dąbrowskiego jest jego studyum p. t. „Śmierć“.
W wieku bojów bohaterskich nie mogłoby studyum takie powstać i — nie byłoby nawet potrzebnem. Ale inaczej rzecz się przedstawia w epoce, gdy drogą życia jest kilka ulic, zagadnieniami życiowemi to lub inne biurko, a tonem życia pracowita, szara, zarobkowa, rozdelikacona w czterech ścianach jednostajność. Dąbrowski przedstawia nie śmierć w ogóle, ale śmierć mieszczanina, który myślowo i uczuciowo, cywilizacyjnie i etycznie tak życie sobie urządził, aby w tej próbie ogniowej jego charakteru przegrywać zawsze i na całej linii.
Ludzie ci, którzy tak żyją i tak umierają, stanowią dziś jądro społeczne, około którego kształtuje się wszystko. Z nich promieniują te czynniki, które nadają charakter i barwę wszelakim urządzeniom społecznym, prawom, przywilejom i ograniczeniom, dążeniom i zwalczaniom dążeń. Dziś ich dzień na globie. Czy ten dzień ma jakieś jutro, to inna sprawa, z chwilą jednak, gdy go posiedli, gdy na ich życie przeniósł się punkt ciężkości społecznej, trzeba im zajrzeć do duszy.
W Dąbrowskim pod maską modnego nowelisty ukrywa się głęboki myśliciel; pod osłoną lekkiego stylisty serce uczuciami wszechludzkiemi wezbrane. Dowodzi tego następna jego praca.
Od wrót ostatecznego zagadnienia Dąbrowski zwrócił się, by spojrzeć, czem jest samo życie i to życie owych, „milionów“, nie secin, nie tysięcy; w jakiem uzbrojeniu owe miliony stają w jego szrankach do zapasów z losem i jak z tych zapasów wychodzą. W poecie-prozaiku drgnęło ludzkie, sprawiedliwe serce, spojrzał na dolę maluczkich, ciemnych, bezradnych, owych pszczół, brzęczących ustawicznie niepopłatnym trudem, owych dobrze nam „nieznanych“. Szukał i znalazł go. Z drobnych, maluchnych kamyków, niedojrzanych przez innych, zbudował charakter tego typu, usunął rusztowania, zerwał zasłonę — i oto stanęła przed nami jedna z najwypuklejszych postaci, najsumienniej pomyślanych, stanęła żywa, że nawet ci, którzy z tym typem rzadko się w życiu spotykają, odbierają wrażenie, że odnajdują w niej dobrą znajomą. Bo „Felka“ nie jest tylko typem szwaczki, ale jest przedewszystkiem typem swego gatunku.
Trudniej doprawdy o bardziej objektywny sposób pisania, o większe roztopienie siebie samego w temacie. Gdybyśmy zamiast wytwornie wydanej książki mieli w ręku pomięte kartki listowego papieru, zapisane koślakami i zakrętasami „panny z magazynu“, niepodobna by chyba przypuścić, że owe listy są podrobione. Tak „podrobić“ życie może tylko niepośledni talent. Wyobraźnia Dąbrowskiego weszła poprostu w mózg Felki, spostrzega jej spostrzeganiem, odczuwa jej nerwami, kocha jej sercem, jest naiwna jej naiwnością. Szwaczka jest przytem szwaczką zawsze i wszędzie, gdy pisze do matki, gdy kocha, gdy idzie do teatru. Widzi na scenie dramatyczną śmierć „Damy kameljowej“ i pisze o tem w ten sposób do matki: „On był wicehrabią, więc się w żaden sposób nie mogli pobrać. Ona się rozchorowała i w ostatnim akcie umarła na suchoty. Bardzo dużo osób płakało. Jak umierała, miała na sobie biały peniuar koronkowy z długim trenem i kontrafałdą z tyłu, wolno puszczoną od samej szyi...“
Dlatego szwaczka ta jest takim pysznym typem szwaczki, gdyż jest przedewszystkiem pysznym typem kobiety. Wszelako nader smutną rzeczą jest ze stanowiska społecznego podobna „pyszność typu“. Taka naiwność, taka łatwowierność, taki niedorozwój jest istotnie tragicznym i tragicznym tem bardziej, że się w zwykłem życiu nikt owej tragiczności nie domyśla, odczuwa ją tylko niewyraźnie, jak gdyby przez przestrzeń. Felce nikt nie deklamował o kapłańskiem powołaniu kobiet, o świętości macierzyństwa, o życiowem zadaniu niewiasty, ale zato odprowadza ją co wieczór z magazynu do domu jakiś pan w futrze o bobrowym kołnierzu, zabierają jej czas, oszczędności, ukochanego, zabierają jej jednem słowem wszystko, obrabowali „kapłankę“ jak opuszczony okręt i odtrącili na falę życia. A jeżeli się tam rozbije o jaką ukrytą skałę w kołnierzu bobrowym?... Prawda! Owe Felki z magazynu są niejako naczyniami, w których musi się przysłowiowo wyszumieć młode piwko kawalerskie, by potem dało możność jakiej Felce z drugiego piętra spełnić misyę kapłaństwa macierzyńskiego przy świętem ognisku rodzinnem.
Świat jest doprawdy największym cynikiem, kiedy deklamuje o różnych kapłaństwach.
Takie myśli budzi Dąbrowski, gdy się czyta jego „Felkę“.
Mimo obawy przed zarzutem uszczypliwości zmuszeni jesteśmy stwierdzić, że „Felka“ bardziej się podobała naszym mężczyznom, niż naszym kobietom, i usiłować wyjaśnić, dlaczego to miało miejsce. Jeżeli Felka stanowi typ kobiety, to kto wie, czy powodem owej niełaski czytelniczek ze sfer intelligentnych nie była wierność literackiego portretu. Podobno mało kto jest zadowolony ze swego portretu, gdy ów portret jest doprawdy wierny. Czyżby zatem kobiety „z intelligencyi“ naszej tak mało „odstały“ od typu Felek, iż czują, że w ramkach opowiadania tego widnieje właściwie ich własny portrecik? Jesteśmy o tem aż nadto przeświadczeni, gdy jakaś prawdziwa Felka wzięła do ręki „Felkę“ Dąbrowskiego, to nie uwierzyłaby nigdy autorowi, iż jest tak tragicznie naiwną. Nie uwierzyłyby i nasze Felicye z trzeciego, drugiego i pierwszego piętra, chociaż — ileż to razy po bolesnym zawodzie, po dramacie rozczarowania, rzucają się z płaczem w ramiona matek, szlochając: „Ja nic od nich nie chcę, nigdy do nich nie pójdę... Tylko co ja teraz, moja mamo zrobię?...“
Felka cierpi dlatego, że jest dobra, oszukali ją haniebnie dlatego, że jest bezbronna, wyzyskali ją dlatego, że nikt na wielkim świecie nie ujmie się za nią, że każdy „ma prawo“ pobawić się nią. Jest to w swojem rodzaju res nullius. Mniemamy, że nasze kobiety powinny właściwie uważać Dąbrowskiego za pisarza, upominającego się o ich prawa i o ich krzywdy społeczne, czyniącego to sumienniej od innych, i co ważniejsza, z większym talentem. U najsławniejszych naszych pisarzy spotykamy się z apoteozą „gąski“ i ku niepomiernemu zdziwieniu spostrzegamy, że to apoteozowanie bardziej się podoba naszym „wyzwalającym się“, niż uczciwa działalność Dąbrowskiego. On nie apoteozuje swej bohaterki. Posługuje się przytem ciekawą metodą pisarską, polegającą na mimowolnem samooskarżaniu się Felki, na której to metodzie oparł się potem z takim skutkiem Weyssenhoff w „Podfilipskim“.
Prace te stoją bliżej siebie, niżby się nawet na pierwszy rzut oka zdawało. Sposób pisania, styl, architektonika, maniera — identyczne; różnica tkwi jedynie w obiorze postaci i jej środowiska, co powoduje zarazem odpowiednie rozszerzenie lub zwężenie ram tła.
Czyż Podfilipski ma być typem ujemnym a Felka dodatnim? Społecznie biorąc oba typy należą do rzędu ujemnych; lecz w jednym wypadku wina leży po stronie osobnika, w drugim po stronie ogółu. Podfilipski grzeszy przeciwko swojemu społeczeństwu, przeciwko Felkom grzeszy samo społeczeństwo. Który grzech jest bardziej szkodliwy? Kto wie, czy nie drugi, bo jest wprost grzechem społeczeństwa przeciw sobie.
I grzech podobny jest zarazem bardziej tragicznym, przeto bardziej do artystycznego traktowania nadającym się. Kto nas powinien więcej obchodzić, Felka, czy Podfilipski? Ilekroć odczytuję ów pamiętnik Ligęzy, tylekroć odczuwam mimowolnie wrażenie, że z tego środowiska, w którem „kwitną“ owi Podfilipscy, wieje na mnie jakaś społeczna stęchlizna. A przecież rzecz ta scharakteryzowana z dużym talentem. Gdy czytam „Felkę“, bije na mnie jak gdyby prąd świeżego powietrza, świeżego, czystego, odczuwam jakąś żywiołową, młodą siłę, może naiwną, może ślepą jeszcze, ale siłę która przedziera się do przyszłości, wywalcza, wyswobadza, do której „jutro“ należeć musi. Tu widzę dążenie, tam rozkład, tu wizerunek społecznego zarodka, tam podobiznę społecznego bakcylusa.
Ale niezależnie od wszelkich krytycznych uwag i zestawień wypada zaznaczyć i podkreślić, że mamy do czynienia bądź co bądź z dwiema niezmiernie indywidualnemi organizacyami twórczemi autorów tych wizerunków, tymi samymi środkami artystycznymi, tą samą formą, powiedzmy, formą pamiętnika i listu, tworzą dzieła tak odrębnego charakteru, barwy i obrazów.
Literatura spełnia swoje zadanie względem społeczeństwa, wydając podobne owoce; jest w nich gorycz, jaką mają zioła uzdrawiające. Z dumą o naszej literaturze powiedzieć możemy, że wszystko, co jest w niej wielkie, do historyi wchodzące, piękne i głębokie, co społeczeństwo nasze w dzielności i sprawności utrzymuje, z łona samegoż społeczeństwa wyjęte zostało, dlatego jest tak ludzkie i dlatego do duszy tego społeczeństwa wciąż trafia.
Ignacy Dąbrowski pisze od niedawna, ale wystąpił odrazu z rzeczą dojrzałą. W roku 1891 pojawia się jego „Śmierć“, w roku 1892 „Felka“, w roku 1893 „Sonata cierpienia“ i „Legenda o promyku sobotnim“, w roku następnym „Idylla“, wreszcie „Jedna łza“. Następnie nie odzywa się przez kilka lat. Jest to u nas rzadka wstrzemięźliwość pisarska. Ileż wody pociekło tymczasem z innych piór autorskich!
To nowe wydanie prac Dąbrowskiego dokonywa się w czasie, kiedy nasza niwa pisarska bujniejszą cieszy się wiosną. Talenty czerpały z życia, przeto życie, jak gdyby odwdzięczając się, wydaje znowu talenty. Nowe hasła, nowe myśli, nowe uczucia bo i dusze nowe a serca świeże. Zmienia się ustawicznie kąt patrzenia na świat i odchyla się cyrkiel uczucia, obejmującego warstwy.
Nie dziś nam mówić, kto z młodych jest pierwszym, kto drugim. Niech przyszłość zajmie się klasyfikacyą, niech natomiast teraźniejszość tylko czerpie.
Dąbrowski jest człowiekiem młodym. Pióro jego nie miało czasu spisać się. Wierzymy w to, że będzie niem ogarniał coraz szersze widnokręgi, że opowie nam jeszcze wiele, bardzo wiele i że będziemy jego opowieści słuchali zawsze z napiętą uwagą i poruszonem sercem.

Andrzej Niemojewski
Warszawa, d. 9 stycznia 1899 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Niemojewski.