Przejdź do zawartości

Śmierć. Studyum/2 kwietnia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Dąbrowski
Tytuł Śmierć
Podtytuł Studyum
Pochodzenie Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


2 kwietnia.

Dziś w południe miałem dłuższą rozmowę ze Stachem. Przedewszystkiem uderzyła mię ogromna różnica, jaka zachodzi między naszemi pojęciami o śmierci. Nie chodzi o jej rozumienie, bo i któż ją rozumie! — ale o głębokość myśli o niej. Dla mnie śmierć wydaje się jedynym rakiem, toczącym ludzkość, jedyną jej tragedyą, wobec której wszystko jest igraszką tylko; śmierć — to prawdziwe przekleństwo, ciążące na synach ziemi. A Stach ją inaczej pojmuje. I dla niego jest ona również nieszczęściem, lecz wcale nie jednem z największych. Jest ona złem koniecznem, ale właśnie dlatego, że koniecznem, traci już na swej sile, bo jako matematyczny pewnik wchodzi w grę we wszystkich rachubach i przestaje być ślepem. Oto wzór rozumowania praktycznego, opartego nie na całem istnieniu istoty, tylko na jej życiu!
Uznając śmierć za pewnik, za niemożliwą do zwalczenia konieczność i odejmując jej wskutek tego charakter ślepej niespodzianki, ułatwiamy sobie jedynie matematyczne działanie życia, odejmując lub dodając do ogólnej sumy tę wielkość niewiadomą. Mamy cmentarze, gotowe trumny, przedsiębiorstwa pogrzebowe, karawany; mamy statystykę, medycynę, nawet balsamy, — jak nowonarodzeni mają kołyski, pieluchy i akuszerki, — jednem słowem: potrafiliśmy się wyspecyalizować nawet w rzemiośle śmierci i wyodrębnić jej wydział. Rzeczywiście, możemy umierać bez obawy sprawienia komuś ambarasu, bo wszystko czeka w pogotowiu. Śmierć jest sobie dla nas takiem samem zjawiskiem, jak, dajmy na to, zachód słońca lub przyjazd znakomitej divy: nieboszczyka pakują do trumny, divę idziemy oglądać w teatrze — i wszystko jest w porządku. W istocie, śmierć ma już swój wydział, wciągamy ją w rachubę i świat może się nie troskać o nią więcej. Niesłychanie dogodne urządzenia... dla żyjących.
A dla konających? Czy mają się cieszyć tem, że ich grabarz dokładnie zakopie, lub stolarz trumnę dobrze zabije? Co to ma do śmierci samej? co do ich myśli, ich cierpień? co do tej zagadki, przed którą się wzdrygają?
Czego ja chcę? Ja nic nie chcę; mówię tylko i pytam. To wolno przecię. Niezłomność i nawet względna doskonałość praw wszechświata chronią nas od bezsensownych pokuszeń ich krytykowania, — aleć wolno przecież warknąć nieraz, kiedy zanadto zaboli. A Stach tego wszystkiego nie rozumie. Myśli jego zatrzymują się na jakiejś granicy, kiedy moje idą dalej, coraz dalej.
Teraz dopiero udało mi się uchwycić dobrze różnicę między nim i mną, choć może powstałą nie dawno. On jest typem człowieka praktycznego, czynnego, wiecznie coś, choćby w marzeniach, burzącego lub budującego. O całe niebo rozsądniejszy ode mnie, nie więzi swych myśli, jak ja, w sferach bezużytecznych dociekań, odrywających umysł od rzeczywistości. I on krytykuje, i on należy do niezadowolonych z życia; ale na wszystkie usterki wynalazł swoje lekarstwa, i jeżeli cierpi — to nie jak ja, pod tłokiem, ale jak Tantal, wobec pokarmu, który widzi, i czuje i stara się nagiąć ku sobie.
Przytem dla niego istnienie człowieka a życie — to jedno. Z prawem znikomości wszystkiego pogodził się już doskonale, i nie widząc nic przed poczęciem i poza skonaniem, stara się wyzyskać i uprzyjemnić innym i sobie tę jedyną sposobność istnienia. Na życiu opiera wszystko, dla niego pracuje, z jego stanowiska sądzi o wszystkiem. Kiedym dziś wygłosił paradoksalny wniosek, że wobec pewności śmierci wszystkim powinny opaść ręce, bo po co pracować i walczyć, gdy nawet nie możemy mieć tej pewności, że choć kilka dni używać będziemy owoców swej pracy, — on mi powiedział, że właśnie tak, jak jest, jest dobrze; bo gdyby wszyscy tak myśleli, zginąłby świat. Nie jest to odpowiedź wprost na moje twierdzenia. Ja poruszyłem zasady, on wyniki, — i w tem właśnie odbił się wyraźnie jego nastrój myśli. Dlatego też my się nigdy zrozumieć nie możemy.
Bo że tak, jak jest, jest dobrze — wiem sam i zgadzam się z jego twierdzeniem, — ale czemu tak jest, to co najmniej dziwne. Bo dlaczego my o tej jedynej pewności, że pomrzemy wszyscy, myślimy tak mało i nic prawie dla jej spotkania nie czynimy? Młodzieniec na przykład, poświęca kilkanaście lat mozolnej pracy w tym jedynie celu, żeby zostać lekarzem lub adwokatem, a nigdy niemal nie przejdzie mu przez myśl, że może cały ten trud pójdzie na marne, bo umrze, nim się czegoś dobije. Urzędnik dziesiątki tysięcy godzin ślęczy nad biurkiem, zapisując stosy papieru nic go nieobchodzącemi sprawami, jedynie w nadziei jakiegoś maleńkiego awansu — i też nie troszczy się o to, czy go doczeka.
A o śmierci nikt nie myśli, nikt się z nią w rzeczywistości nie liczy; a czemże wobec niej wszystkie awanse świata, wszystkie sławy i blaski, czem miliony, kwatryliony choćby?
I w dodatku awanse mogą ominąć, sława rozwiać się jak pył, kwatryliony niedopisać, — a jedna tylko śmierć stoi niewzruszona, jako pewny koniec wszystkiego.
Więc czemu tak mało się z nią liczymy?
Stach nie zawahałby się w odpowiedzi. Dla niego i tu jest dobrze, jak jest; bo gdyby ludzkość tydzień spędziła w takich rozmyślaniach, jedna jej połowa wystrzelałaby się z przerażenia, druga zwaryowała.
Ale to nie odpowiedź na pytanie. Nie chodzi o to, czy tak jest dobrze lub źle, bo tak jest i będzie, — ale dlaczego tak jest?
Oto dlatego, iż my wszyscy wiemy, że pomrzemy, ale nikt temu nie wierzy. Niesłusznie nazwali to paradoksem; to prawda najrzeczywistsza. Śmierć stosujemy do wszystkich, tylko nie do siebie.
My wszyscy, pomimo miliarda przykładów, pomimo jaskrawej ich oczywistości, pomimo nawet najsilniejszego o tem przekonania, czynimy się wyjątkami w ogólnej regule. Nikt tego nawet sobie nie przyzna, potrafimy nazwać to idyotyzmem, śmiać się z własnej głupoty, a jednak... jednak... nie wierzymy. Ta najdziwaczniejsza z dziwacznych niewiara nie występuje może nigdy w umyśle jako jasno i dobitnie sformułowane twierdzenie, ale tkwi gdzieś po kącikach intelligencyi, jako instynktowy, wrodzony głos. Nie wiemy, że go mamy, — a on jednak wchodzi w grę myśli i wpływa na nią.
I nigdy, nawet w najtajniejszych tajnikach myśli, nie mówimy sobie: „nie umrę.“ Nie, toby się wydało zanadto niedorzecznem, dzikiem, my tylko do nieskończoności odkładamy śmierć naszą, odsuwamy ją tak głęboko gdzieś w dal, że nam już zniknie zupełnie z oczu. Lata życia płyną, ale śmierć się nie zbliża nigdy; ona także odpływa z latami i zawsze jesteśmy od niej w równej odległości. Rozum temu przeczy, ale ten głosek utajony, niepochwytny, wstydliwy, ciągle szepce do ucha: „A może, a może.“ I na co wówczas człowiek liczy, to najmniej zrozumiałe; zapewne na Boga w niebie, na eliksir życia, — a może na to, na co jeszcze liczy skazany ze stryczkiem na szyi: „Bo kto wie?“ „A gdyby tak rzeczywiście?...“
W tem właśnie tkwi źródło tej dziwnej obojętności wobec śmierci, i temu ludzkość zawdzięcza swoje istnienie i cywilizacyę.
Bo i któżby chciał pracować, tworzyć coś, poczynać, gdyby nie ta nieświadoma wiara w nieśmiertelność niemal, — nie tam gdzieś w niebie, ale tu, na ziemi? Ktoby chciał znosić cierpienia bez tej nadziei, że się kiedyś skończą i nadejdzie czas na spożywanie owoców?
Dlaczego ludzie mieliby kochać? walczyć? nieść siebie w ofierze? Przez altruizm? Głupstwo. Co komu po miłości, jeżeli mu ona nie przysporzy ani godziny istnienia? Co komu po zadowoleniu własnem, skoroby go czuć nie miał?
Nie pozujemy na ideały. Mosso wynalazł, gdzie się w mózgu mieści zwój nerwowy, odpowiadający miłości macierzyńskiej. Kto go ma w stanie zaniku, nazywa się potworem, — kto go ma w stanie przerostu, odbiera hołdy świata. Jeżeli więc to prawda, — to gdzież zasługa lub wina? Kto winien temu, że mu tam coś w mózgu przerosło lub zanikło, jeżeli się takim urodził?
A przecież czułe matki tak się szczycić potrafią swą miłością dla dzieci! Niech wiedzą, że tylko jakimś węzełkom mózgowym zawdzięczają swą idealność i że gdyby ich nie miały, mogłyby równie czule podusić swoje dzieci.
Nie składajmyż więc i my naszych altruizmów jedynie na karb idealności naszej natury, bo mogą się odnaleźć ich źródła takie ciemne, takie ślepe i takie nieświadome, jak te węzełki Mossa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Dąbrowski.