Śmierć. Studyum/3 kwietnia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć |
Podtytuł | Studyum |
Pochodzenie | Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Warszawska Drukarnia i Litografja |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Piszę przy Zosi. W ostatnich dniach nie kryłem się z tem wcale. Zapytywali mię kilkakrotnie, co piszę, alem ich zbywał niczem. Od kolejnego dozorowania kolegów, jużem się uwolnił nareszcie. Zapowiedziałem Stachowi, żeby mi ich nie sprowadzał. Nic mię tak nie drażniło, jak ich głupie rozmowy i chęć brania mię w kuratelę. Im się zdaje, że człowiek chory lub dogorywający, utraca część swojej niezależności i staje się tłomokiem, służącym do wyładowania wszystkich ich zapasów litości, współczucia i miłosierdzia. Niemoc fizyczna nie świadczy chyba jeszcze o niedołęstwie umysłowem: przeciwnie, niemoc ciała zaostrza tylko wrażliwość nerwów i wysubtelnia umysł. Siły żywotne zaoszczędzone w jednym kierunku, aż do zbytku zasilają w drugim. Umysł mój teraz jest tak wrażliwym na oddziaływanie zewnętrzne, że najmniejszy odcień w tonacyi głosu, najlżejsze poruszenie muskułów twarzy nie uchodzi mej uwadze. W zdolności domyślania się dochodzę do absurdu, gdyż nieraz wytwarzam sobie rzeczy nieistniejące, czem męczę tylko siebie i innych. Doszedłem do tak strasznego rozdrażnienia, że we wszystkiem wyszukuję powodów do urażania siebie. Nic nie pomaga refleksya i wchodzenie w położenie innych; ja muszę wszystko na swoją modłę przerobić i po swojemu tłómaczyć. Wiem, że to urojone chimery, chorobliwa egzaltacya; a jednak nie jestem zdolen zapanować nad własnymi nerwami, które nieraz szaleją, i tak przygnębiam się jeszcze własnem przygnębieniem.
Ot rozmowy kolegów moich: o czemby mówić powinni, sam niewiem, ale każde ich słowo doprowadzało mnie niemal do wściekłości. Jeżeli mówili głosem przyciszonym, ze współczuciem i z chęcią dostrajania się do kamertonu smutku i żałoby, jaki naturalnym biegiem rzeczy zapanował teraz w obec mnie, — rozstrajało mię to w najwyższym stopniu, wywołując nieprzepartą chęć drwienia z nich wszystkich i z ich współczucia. Nie potrzebuję ich litości, tej litości zdawkowej nic nie kosztującej, udzielanej jak jałmużna nędzarzom moralnym.
Nawet Stach i Zosia, nawet te anioły miłości, są nieraz przedmiotem mej chwilowej nienawiści, — bo są takie chwile, że z rozkoszą igram z ich uczuciami, napawając się zadawaną torturą. Jestem zły, szorstki, bezlitośny, — wiem o tem sam dobrze; ale właśnie to, że sam widzę swą winę, popycha mię jeszcze do coraz złośliwszych wybryków. Im bardziej czuję się szatanem, tem bardziej staram się na jego miano zasłużyć. Czasem i na dnie piekła rozkosz leży; może szatańska, potworna, ale zawsze rozkosz. Chore dusze, jak moja, lubują się we wszystkiem, co wyrafinowane, bądź w dobrą, bądź w złą stronę.
I dziś zatrułem im i sobie kilka godzin. Poszło, jak zwykle, o rzecz marną, o drobnostkę, — a jednak doprowadziłem Zosię do łkania, a Stacha do przygnębienia.
Ni z tego ni z owego, odezwałem się głośno, że wartoby sobie nowe kamasze sprawić. Powiedziałem to naturalnie bez żadnej myśli, ot tak sobie, aby coś powiedzieć. Takie błędy robię coraz już rzadziej, przyzwyczaiłem się już bowiem do konsekwencyi w swojem nowem położeniu.
Zosia jednak wzięła mię za bardziej naiwnego, aniżeli jestem w istocie. Zaczęła skwapliwie popierać mój projekt, wypytując się o wszystkie szczegóły. Chciała biedaczka za cenę kilku rubli oderwać mię na chwilę od rzeczywistości, wmawiając, że kamasze są mi rzeczywiście potrzebne.
Ta jej nagła chęć dogodzenia mej fantazyi uderzyła mię od razu. Nie potrzebowałem i ćwierci sekundy zastanawiać się nad tem. Cały szereg myśli, powiązanych jedna z drugą nieubłaganą konsekwencyą, przemknął mi przez głowę.
Jedną połowę serca przepełniała mi wdzięczność dla Zosi za jej miłość, druga nasiąkała goryczą, żem się dał tak zaskoczyć. Gorycz przeważyła. Nerwy moje są do tego stopnia chore, obolałe, a więc przeczulone, żem nie zdolny oprzeć się ich parciu. Staczam się tam, gdzie mnie one poniosą, mimo protestów rozumu, mimo rozkazów woli. Zacząłem wmawiać w Zosię, że się uśmiechnęła szyderczo, kiedym wspomniał o kamaszach, choć ona biedna ani pomyślała o tem. Wyrzucałem jej brak serca, obwiniałem o okrucieństwo, oskarżałem o wyrafinowaną chęć dokuczenia mi, zatrucie ostatnich dni i t. d., i t. d.
Czegom ja nie wygadywał!
A ona, potulna, strwożona, we łzach cała, nawet nie próbowała się usprawiedliwiać. Patrzała na mnie szeroko ze zdumienia otwartemi oczami, potem po cichu zaczęła się skarżyć Stachowi i jego brać na świadka swej niewinności. A w ręku trzymała jeszcze woreczek, z którego przedtem chciała wyjąć pieniądze na te nieszczęsne kamasze. Ja to wszystko widziałem, wszystko rozumiem doskonale, nawet i to, że gotową była, dla dogodzenia memu wybrykowi, poświęcić tyle pieniędzy, zapracowanych tak ciężko; uznawałem całą wą winę; ale właśnie dlatego, żem się czuł tak dalece winnym, bezczelnie trwałem przy swojem. Skończyło się, jak się zwykle kończą tego rodzaju sceny: Zosia uklękła przy fotelu, zaczęła mię ściskać i całować po rękach, po szyi, póki moje rozdrażnienie ze łzami nie spłynęło.
Ach! śmierć jest przedewszystkiem złośliwą jędzą, spoczwarzającą serca, zatruwającą mózgi. Śmierć — to nie czuła i tkliwa scena z końca dramatów Dumasa, — to ohydny proces rozkładu umysłu i ciała.
Ginąć gdzieś w burzach żywiołów, w kataklizmach życia, wśród walki i zmagania się — zgadzam się na to, — ale tak konać, tak nędznie, marnie, w czterech ścianach — to już nie okrutnie nawet, to obrzydliwie.
Bo nie konam, tylko gniję powoli, spokojnie wydychając życie. Nic niema wielkiego, wzniosłego w takiej śmierci. Jestem dogorywającym nędzarzem, niczem więcej. Żaden powieściopisarz z całego świata nie potrafiłby osnuć wątku opowiadania na takiej śmierci.
Szaro tylko, płasko, nudno, przeraźliwie nudno.